niedziela, 6 kwietnia 2014

Pyrkon, czyli fantastyka niedogotowanego ziemniaka

GO WEST, GO WEST śpiewali... ale przecież Pyrkon to na północ?


Pyrkon... największy konwent fantastyczny w Polsce, a właściwie jedyny polski Festiwal Fantastyki. 4 hale MTP, tysiące ludzi... liczby same w sobie nic mi nie mówiące (poza tym, że to więcej miejsca niż na zapchanym przy każdym konwencie Zamku w Leśnicy - choć jak się okazało, oznacza to niedużo więcej wolnej przestrzeni) więc trzeba było odwiedzić.




Bo Pyrkon zaczyna się we Wrocławiu

Pyrkon: Wejście.
Ochroniarz na bramce robi selekcję - mugole zostają na zewnątrz
Oczywiście, chociaż Pyrkon to impreza zdecydowanie poznańska, to swym zasięgiem zahacza chyba wszystkie kasy kolejowe w kraju. To właśnie tu spotyka się pierwszych, kojarzonych z widzenia z innych konwentów, fanów fantastyki, to tu słyszy się rozognione dyskusje początkujących konwentowiczów „czy będzie Pilipiuk? Czy będzie Sapkowski?”, w pociągu zaczynają się pierwsze wspólne dyskusje. I nawet nie wiedzieć kiedy mijają te trzy godziny w pociągu, teraz tylko pędzić zająć dobre miejsce w sławetnym kolejkonie.
Kolejkon to pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Miało być tak pięknie, miało być tak cudnie... chociaż po zeszłorocznej wpadce Drugiej Ery w pociągu omawiane były szczegółowe założenia wojny o bilety, włącznie z taktyką atakowania od strony Berlina a nie od Moskwy, to jednak organizacja miło zaskoczyła chyba wszystkich uczestników. Chociaż obiecana kasa od akredytacji medialnych okupowana była takim samym kolejkonem jak pozostałe, to na szczęście czas stania w kolejce nie przekroczył 10 minut, a może i 5-ciu. Jeszcze tylko zająć strategiczne miejsca w sleeproomie i można atakować właściwą imprezę.
Pyrkon – Rozpoczęcie

Na początek szybkie zapoznanie z cztero-pawilonem (bo zgodnie z nomenklaturą MTP główny pawilon, w którym odbywał się Pyrkon oficjalnie podzielony jest na 4 mniejsze – więc potem to ładnie brzmi, że Pyrkon zajmuje 7 pawilonów :) i zgodnie z oficjalnym programem można rozpocząć Festiwal oficjalnym rozpoczęciem. Tak, tak, nawet byłem na otwarciu, spodziewając się jakiejś gali, jakichś pokazów – skończyło się na nudnej pogadance, że witamy, co nowego i takie tam. Wiem, z samych opowiadań powinienem wiedzieć, że na otwarcie się nie chodzi – no, ale przebaczcie mi, to był mój pierwszy Pyrkon i nie wiedziałem, na co się piszę. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie dosiedziałem do końca. Lepiej pobiegać było po terenie cztero-pawilonu i poobserwować co się dzieje.





Rozeznanie w terenie

Dziewczynka z obrazka już trochę podrosła i nauczyła się radzić z potworami
I przyznać trzeba, że działo się dużo. Tuż przy wejściu, obok sceny, umościły się wystawy. A więc były ilustracje z cudownego bestiariusza słowiańskiego (w tym także takie, których nie widziałem wcześniej na wrocławskich DF-ach), była wystawa zdjęciowa grupy Golemarium, była wystawa rysunków wolfsungowych postaci i grafik fantasy. Gwiezdno-wojnowcy przywieźli nawet ze sobą całe makiety kosmicznych statków istacji, jak chociażby tatooiński schron. I całkiem ciekawe stoisko Rextorn Metalworks, ze swymi głowami smoczą, wiedźmińską i innymi pracami z gatunku metaloplastyki.
Kapitan Ameryka na stoisku Yatta
Oczywiście, nie obyło się bez wystawców, którzy zajęli kolejny kwartał czteropawilonu. Była możliwość zakupu zarówno elementów, jak i całych strojów, można było kupić fanowskie gadżety w postaci koszulek, kubeczków, przypinek i innej drobnicy. Nie zabrakło oczywiście wystawców, wśród których największą fantazją wykazał się Insignis. Trzeba przyznać, że stoisko w formie blokady wojskowej na tle plakatu prezentującego metro robił tak wielkie wrażenie, że z tego szoku dopiero następnego dnia dotarło mnie, że ten pojazd to nie samochód terenowy, a raczej uformowana z niego drezyna stojąca na autentycznych podkładach kolejowych. Choć i tak nic nie przebije wystawy figurek na stoisku Yatta...
Oczywiście, oprócz znalezienia ofert kilku obozów larpowych dla kuzyna, co rusz oglądałem się po wystawach stoisk szukając ciekawego tła do zdjęć, ale o tych na razie sza, wszystko za chwilę.
W zasadzie ład i porządek skończył się po tych dwóch pawilonach, bo było ich zdecydowanie mniej niż grup zainteresowań, którym przydzielać trzeba było odpowiednią przestrzeń. Dlatego karcianko-planszówki podzielić się musiały miejscem nie tylko z areną, ale z wioską post-apo. Że jednak większość wizji post-apo w kulturze współczesnej kojarzy się z siłowym przejmowaniem terenu, to na szczęście ich było pełno wszędzie i najgłośniej i najdobitniej ogłaszali swą obecność, ku ogromnej radości fandomowej gawiedzi.
Trzeba przyznać, że wioska post-apo została trochę wypchnięta z części pawilonowej i zmuszona została do zaanektowania także części „korytarzowej”, co jeszcze dobitniej wpisywało się w klimat post-apokaliptycznego chaosu. Wioska fantasy okazała się jednak bardziej zdyscyplinowana i posłuszna rozkazów swych władców, a także Bogów-Organizatorów Pyrkonu, dlatego mimo iż większą cześć ostatniego kwartału czteropawilonu zajęła komputerowa sekcja gamingowa, to jednak wojowie jakoś upchnęli się w pozostawionej im części terenu.



Prelki tylko dla wybranych, czyli festiwal a nie konwent

Do Pyrkonu podszedłem jak do klasycznego konwentu, tylko trochę większego. I początek w tej kwestii był dobry – dwie pierwsze prelekcje udało się zaliczyć. Choć przed samym Pyrkonem dochodziły mnie plotki o niedostępności tego typu atrakcji w poprzednim roku to stwierdziłem, że może i ciasno, ale nie jest źle. Tak więc zaczęło się od zdobywania wiedzy o pradawnych bóstwach naszych sąsiadów zza wschodniej granicy. Prelekcja okazała się doskonała okazją do wysłuchania dawnych pieśni żmudzkich, zarówno monotonnego zawodzenia mającego wprowadzić w trans, jak i ciekawych rytmicznie wielogłosów. Było też o tym, dlaczego Litwini lubię się bujać, co wspólnego mają Litwa i Pocahontas, oraz o co chodzi z tymi batonikami z krwi. Trzeba też przyznać, że prowadząca, Sue Waniliowa, miała wielki, choć chyba nieuświadomiony, talent do rozbawiania ludzi.
Potem szybkie przeskakiwanie do stojącego na uboczu pawilonu 15 na prelkę o charakternikach i wowkułakach, czyli znów wierzenia naszych wschodnich, choć tym razem bardziej trochę bardziej na południe pomieszkujących (wciąż jeszcze pomieszkujących, póki całego ich kraju nie zaanektuje Wielki Brat) sąsiadów. Było o klasyce literatury z Gogolem na czele, było też czemu wiedźmy są złe (no bo nie chodzą do cerkwi co niedzielę, bo mają ogon, bo doją nieswoje krowy... NA ODLEGŁOŚĆ!!!) oraz co zrobić gdy wiedźma umrze. Pokazany był ukraiński stosunek do wiedźmy, jakże odmienny od tego europejskiego. Było też o tym, jak polityka wpływa na wizerunek diabła i co się dzieje, gdy diabłowi kończy się pieprz w pieprzniczce. Trzeba przyznać, że ukraińskie postrzeganie biesów i wiedźm jest dużo bardziej pozytywne i humorystyczne w przeciwieństwie do znanego nam wzorca europejskiego. Trzeba przyznać, że prowadzący, Władimir Arieniew świetnie prowadził swój panel, po bijących z głosu emocjach widać było, że wręcz żyje tematyką o której opowiadał. Niestety, moja znajomość języków naszych wschodnich sąsiadów jest zbyt uboga, żeby samodzielnie słuchać najprostszych nawet prelekcji, niestety, tłumaczka nie potrafiła oddać tego zaangażowania i treść przekazana po polsku gdzieś gubiła to, co w niej najważniejsze. Na pocieszenie pozostała mi rekomendacja opowiadania Koroliva Stariya, Nechista Sila, w którym to zlot czartów, wiedźm i czarownic nie wygląda jak zwykły sabat na łysej górze, ale jak … zwykły festiwal fantastyki (porównanie prowadzącego), na który (nie do końca) przez przypadek jeden z diabłów przyprowadza człowieka – konkretniej dziennikarza. Ten co rusz notuje wszystko, co według opowieści diabłów zrobiły one ludziom, ten jednak niewzruszony komentuje to stwierdzeniem, że gorsze rzeczy widział w Związku Radzieckim.

Potem planowo miałem 3 godziny przerwy, gdyż mimo ogromnego wyboru, jakoś nie udało mi się wybrać nic ciekawego. To znów było ganianie po wystawcach, focenie przebranych fanów fantastyki wszelakiej, wyłapywanie znajomych (co w takim tłumie nie należało do rzeczy prostych). Gdy po upływie tego czasu próbowałem zajrzeć na pokaz Amadiego, którego kojarzę chociażby z sesji zdjęciowych PRF-ów, to poczułem, jak wygląda prawdziwa pyrkonowa atrakcja. Podobnie jak większośc prelek, tak i w tym przypadku okazało się, że sala jest pełna, nie ma miejsc, i choćby nawet ubijać tłum niczym robi się to w japońskim metrze, to najbliższe wolne miejsce znajduje się jakieś 2 metry za drzwiami, oczywiście po stronie zewnętrznej. Z relacji tych, co potrafili odstać w kolejce do danej prelekcji nawet pół godzin wynikało, że często siedząc pod salką wystarczyło wstać – i już cała sala była zapchana. Niestety, taki sam klimat miał towarzyszyć większości atrakcji także przez cały kolejny dzień.



No cóż, jak sama nazwa wskazuje, Pyrkon to nie konwent, a festiwal. A skoro festiwal – to musi być zjawiskowo, widowiskowo, i w ogóle kolorowo. Nawet najbardziej ciekawe prelekcje chyba jednak stoją bliżej studenckich wykładów niż muzyczne koncerty. Dlatego wszystkie przerwy, zarówno te planowe, jak i wymuszone (czyt. po raz kolejny nie udało się wejść do salki) postanowiłem wykorzystać na warsztaty fotograficzne. No bo co jest największą atrakcją Pyrkonu? Oczywiście, że cosplayerzy i inne strojoroby, jak ładnie to ujęła zeszłoroczna zwyciężczyni polskich eliminacji eurcosplayu. No więc wyłapywałem coraz to kolejne ciekawsze kreacje, dobierałem im ciekawe tło i pstryk!!! Kreacje utrwalone po wieki, a przynajmniej tak długo jak nie padną obydwa, facebook (gdzie znajdziecie szeroką, choć wciąż jeszcze nie pełną galerię zdjęciową) i mój dysk twardy. I trzeba przyznać, że oprócz jakże typowych skilli „technicznych” w postaci kompozycji zdjęcia, naświetlenia, czy nawet doboru tła, festiwalowe focenie wymaga dodatkowych umiejętności. Zdecydowanie wymienić tu trzeba nie tylko umiejętność wyodrębnienia z kadru ludzi tak nerdowych, żeby przyjść na Pyrkon, ale tak nie-nerdowych, żeby się za kogoś przebrać. Zdecydowanie ważniejsza okazuje się CIERPLIWOŚĆ. 

Metro w Poznaniu? Czemu nie, jestem za - ale czy musimy czekać do roku 2033?


Smoczyca ze stoiska Rextorn Metalworks,
najtrudniejsze przejście na miejsce sesji
zdjęciowej, za to przy okazji zgarnąłem Violet 

No bo wyobraźcie sobie taką sytuację: znajdujesz sobie modela/modelkę, znajdujesz ciekawe tło, od którego znajdujesz się (zaledwie?) 100 metrów. Przekonanie danej osoby ograniczało się do rzucenia propozycji, przejście tych 100 metrów wymagało jednak cierpliwości i doskonałej umiejętności pilnowania osoby w tłumie. Niby musisz iść przodem, słowem, „wodzu prowadź w to magiczne miejsce, w którym powstają cudowne foty”. Jednak co dwa kroki okazuje się, że prowadzona przez ciebie osoba na zdjęcia została upatrzona przez dzikie tłumy pragnące sobie zrobić kolejną pyrkonową sweet-focię o temacie „ja i fajna osóbka na tle tych tłumów”. Taaaa, cierpliwość, opanowanie i pusty magazynek karabinu są czasem jedyną szansą żeby nikomu nie zrobić nic złego. To ostatnie jakoś nie do końca pasuje do zdarzających się wizji wypraszania prawowitych właścicieli lokalizacji idealnie pasującej do zdjęcia, więc trzeba czasem trzeba było nadrabiać resztkami nabytego braku uroku osobistego. Na szczęście większość wizji udało się mniej lub bardziej udolnie wykonać. Dodam, że po takiej dozie kreatywności na samą myśl o Maskaradzie moje skojarzenia były:


Where's Willy? They caught him...

  • po co tam iść, skoro mam już chyba prawie wszystkich występujących (co akurat okazało się błędem, ale nie znośnym do przełknięcia), na ciekawym tle, z możliwością ustawienia parametrów zdjęcia, a tam będzie kiepskie jednolite tło i trudne oświetlenie,
  • TAM SIĘ NIE DA DOSTAĆ NA TYLE BLISKO, ŻEBY ROBIĆ ZDJĘCIA.
Kolejność wbrew pozorom taka jak podana, co do drugiego punktu – gdzieś w przelocie zajrzałem z zewnątrz jak wygląda scena w trakcie maskarady. Pomyliłem się, tam było jeszcze więcej widzów, niż byłem sobie w stanie wyobrazić...

Parasolka - metodą na pozbycie się tłumów z tła 

Pyrkon się dzieje...

Można czytać setki relacji, można oglądać kolejne filmiki z Pyrkon Dancem włącznie, a wciąż słuchając opowiadań znajomych słyszy się jakąś ukrytą tajemnicę. No bo są cosplayerzy i strojoroby, są wystawcy, są prelekcje, pokazy tańców, turnieje juggerowe, itp. Biorąc pod uwagę, że na co bardziej spektakularne atrakcje się nie dostałem, wydawałoby się, że gdzie ten zachwyt, gdzie ta tajemnica? Jednak największa atrakcja zawiera się w tajemniczej, magicznej formule „Pyrkon się dzieje”. Nic nie odda szalonej atmosfery Pyrkon-Runu po kalambury, zorganiowanego przez zaprzyjaźnioną fantazjadowo-teomachijną grupkę larpowców, która i tak jest niczym przy imprezie zorganizowanej przez Brotherhoods of Beer imprezie przy jeepie. Nie trzeba specjalistycznego sprzętu nagłaśniającego, nie trzeba wielkiej sceny czy reflektorów scenicznych. Wystarczy wspomniany jeep, 6 sekund saksofonowego rytmu zapętlonego w nieskończoność i bandy oczadziałych wyobraźnią fanów fantastyki a powstaje klimat, którego z pewnością pozazdrościłby niejeden transowy festiwal światowy. I ten totalny mindfuck, gdy do tej pory stateczny, zdziwaczały garniturowiec zachwycający się swoją pyrą nagle wskakuje na maskę, zakłada nogę na głowę i na tym nierównym przecież terenie śmiało wymachuje rękami w rytm muzyki... możecie pytać wujka Google, możecie szukać filmików w internetach – jeśli was tam nie było, nigdy nie poczujecie tej magicznej atmosfery imprezy u BoBa.



Impreza zmierza ku końcowi

W zasadzie, w sobotę po północy miała być jeszcze ciekawa prelka. Jednak po tym, jak rozkręcił się Pyrkon, nudą byłoby pójście na jakąś prelekcję. Poza tym, można zbierać na Pyrkonie prelki, można zrobić z tego olimpijską konkurencję sportową i to z kategorii „sporty ekstremalne”, ale pójście na prelkę w sobotę po północy byłoby oszustwem, wręcz ciosem poniżej pasa.
Dlatego do klasyki konwentowych atrakcji wróciłem dopiero w niedzielę, a i to udało mi się dopiero, gdy słońce przeszło już za swój zenit, gdy część zmęczonych fanów brała się za pakowanie albo w ogóle była już w swej podróży powrotnej. Rozczarowaniem okazał się „między hatem a krytyką” który zamiast panelem dyskusyjnym i poradnikiem pisania recek okazał się spotkaniem autorskim z domorosłymi krytykami (analizatorami) opowiadań. I nie żebym miał coś do prowadzących – po prostu czegoś zupełnie innego niż spotkanie autorskie spodziewałem się po przeczytaniu opisu. No i do tej pory nie wiem, czemu w opowiadaniach mroku nie pisać o dżemie z naleśnika. Przecież jak wielokrotnie powiedziano, najlepszy horror jest nie wtedy, gdy wokół pełno wampirów, wilkołaków i innych takich. Prawdziwy horror jest wtedy, gdy na piękną słoneczną polanę wchodzi sobie słodki żuczek... a ty ze strachu masz pełno w spodniach. Na koniec zostawiłem sobie jeszcze Zwierza nieporadnik blogowy (ironią byłoby dla mnie, gdybym jako bloger, wchodząc na Pyrkon z plakietką medialną, nie dostał się na te dwie atrakcje blogowe) i trzeba przyznać, że po hejterskim panelu mocno mnie zaskoczył ten nieporadnik. I nie ważne, że nie zapamiętałem, jakie tam rady podawał Zwierzak Popkulturalny, ważny był sposób prowadzenia tej... nie, nie do końca prelekcji, tego pokazu multimedialnego, bo słowo „prelka” wydaje mi się zbyt nudne do zobrazowania tego, co zrobiła Zwierzak Popkulturalny. Bo nie treść była ważna, lecz sposób opowiadania, ważne było coś, co jest kwintesencją bloggerstwa - „mówienie samym sobą”. Zwierzak właśnie to wszystkim pokazała.

Pyrkon – warto czy nie warto?

Fantastyka opanowana, w dyby zaplątana...
Bo fntastyka to zło,
 to czort, diabeł wcielony, uosobiony
Przed Pyrkonem wrzuciłem wam recenzję książki „Poznań Fantastyczny” i napisałem, że pojadę sprawdzić, czy faktycznie Poznań jest miastem wyobraźni. Dziś muszę powiedzieć, że Pyrkon jest jak ta książka – jedyne, co zapamiętujesz to bardzo silny dobry akcent na początku i na końcu które sprawiają, że zapominasz o tych wszystkich niedoróbkach w środku. Przypadkowo dorwane Poznańskie Nowiny (wydanie z 30 lutego 2014 roku, notabene tego samego wydawnictwa co wspomniana książka) upewnia mnie w przekonaniu, że poznańska fantastyka jest zdecydowanie różna od tej wrocławskiej. Ta nasza, to twór który od dawien dawna wrósł w społeczność. W Poznaniu, to raczej nieustatkowana, nieopanowana wulkaniczna energia, która znikąd wyrasta niczym jakaś malarska purchla, wybucha niczym purchawka wyrzucając w powietrze kolorowy pył. I ten pył jest piękny – ale trzeba po nim posprzątać, przyzwyczajony do szarości tłum jeszcze bardziej lgnie do swej rutyny. Słowem, niczym „Zagładzie ulicy Wyobraźni”. I, podobnie jak w przypadku wulkanu, każdy taki wybuch, choć z jednej strony pełen piękna i siły, jest też wyniszczającym czynnikiem zagłady... widać to było chociażby po wyjściu z terenu festiwalu, gdzie przypadkowo zdarzyło mi się rozmawiać o Pyrkonie z kilkoma „zwykłymi ludźmi” na poznańskim dworcu. Niby był pozytywny oddźwięk, niby „fajne, chętnie bym dołączył”, jednak ciągle walczące z wzorcem: „nie, to nie wypada, jesteś szacownym obywatelem wielkiej społeczności, nie wypada ci się tak zachowywać”. W wypalonych dorosłością sercach pozostaje tylko szary popiół, który nijak nie może sobie poradzić z fantastyczną kolorowością...
No cóż, tym Poznaniakom, którzy nie byli na Pyrkonie trzeba powiedzieć: Nie, nie jesteś na to za stary. Więc... keep calm & geek on :)


Hamulca bezpieczeństwa używaj tylko w wypadku ostateczności...


Mój Pyrkon w liczbach:

  • 6 prelekcji/paneli zaliczonych,
  • 23 atrakcje (w tym pokrywające się) w kategorii: nie-udało-się,
  • 1000 pstryknięć migawki,
  • jakieś 200 zdjęć opublikowanych, plus jeszcze mała ilość zostawionych na później,
  • nie-pytajcie-ile maili ze zdjęciami do wysłania, tej części Pyrkonu jeszcze nie ogarnąłem,
  • no i jedno wieloetapowe „Pyrkon się dzieje” zaliczone...