Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław konwentowo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław konwentowo. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 lipca 2014

Dni Fantastyki X: Apokalipsa na gruzach cyberpunku

Kierunek: KONWENT!!!

X Dni Fantastyki... choć gdzieś mi umknęło, że to przecież jubileuszowa edycja, to jednak DFy poprzeczkę u mnie same sobie postawiły wysoko. Miał być steampunk, miał być cyberpunk, słowem: miało być tak bosko i cudownie, że nawet strój sobie zrobię... kolejne wieści które do mnie docierały, powoli zmieniały spojrzenie na świat: oprócz elektrycznych i parowych punków będzie zlot fanów Gry o Tron, będzie Zakon Świętego Płomienia... i nie, żebym miał coś przeciw Zakonowi, wręcz przeciwnie, z każdym spotkaniem z nimi staję się ich coraz większym fanem, ale... ale gdzieś w odmętach zapowiadanych atrakcji gdzieś ginęło to pierwsze, wymarzone, wyidealizowane spojrzenie na kolejną edycję. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna niż zaplanowana, co po trosze wyszło jej na gorsze, po dużej części na lepsze, słowem: DFy mocno mnie zaskoczyły. Dodajmy, że pozytywnie!!!
Ale zamiast od podsumowań, relację zacznę od początku, czyli od przyjścia na konwent.





Trochę starego, trochę nowego

Wśród pradawnych polskich zwyczajów, których resztki przebrzmiewają jeszcze gdzieś w studniówkowych balach, jest i taka: żeby zapewnić sobie dobrobyt na przyszłość, należy przynieść ze sobą zarówno coś nowego, jak i coś starego. Przyznam się, że organizatorzy Dni Fantastyki praktycznie co roku zapewniają mi atrakcję pod hasłem „ale pana nie ma na liście”. Dlatego po organizacji konkursu na darmowe wejściówki, zwycięzcom zapobiegawczo przekazałem też telefon do siebie. Bo przecież gdyby były problemy, zawsze mogą zadzwonić do mnie, ja do pewnych wpływowych osób na zamku – słowem, zamieszanie powinno szybko się naprostować. Gdy więc gdzieś koło 17-tej przyjechałem do leśnickiego zamku, wciąż dręczyły mnie obawy: już ich wpuścili, czy jeszcze nie próbowali? Okazało się jednak, że jak zwykle to szewc bez butów chodzi – i pewnie laureaci konkursu weszli bez problemów, a mnie na liście akredytowanych nie ma. Najpierw odesłano mnie do biura, a zmierzając tam, naszły mnie dziwne skojarzenia: CO TUTAJ TAK PUSTO? Przy takim natłoku atrakcji, to się po prostu NIE DA zrobić małego konwentu – a zamkowe korytarze puste. 

No, ale najpierw trzeba załatwić sprawy naglące – czyli akredytację. Jak wspomniałem, w biurze na liście mnie nie było, odsyłanie do głównych kas konwentowych skwitowałem krótkim: ale to właśnie oni mnie do was skierowali, na szczęście zgodnie z tradycją szybka reakcja ze strony orgów rozwiązała problem. Teraz miałem krótką chwilę ogarnąć temat pustki. Przecież przez kolejne już lata zawsze pomstowałem na te korki w wąskich zamkowych korytarzach – a tu ledwie po kilka osób? Okazało się, że Zamek zdecydował się na zupełnie nowe podejście: wydzielenie strefy sprzedawców poza obrys zamku w połączeniu z zaplanowaniem niektórych atrakcji w jakże przepięknym parkowym otoczeniu rozwiązało naprawdę wiele problemów. Tym samym tradycji stało się zadość, ale i odświeżający powiew nowości też zrobił swoje. Ale szybciutko, szybciutko, bo zakonnych atrakcji odpuścić nie można, i to nie tylko ze strachu przed spaleniem, ale i z miłości do Świętego Płomienia :)

Piątek, czyli postapokalipsy początek



Bo cokolwiek by się nie działo, to na 18-tą pod zamkiem trzeba było być. Maszyny w fabryce już od tygodnia były uświadamiane, że mają być grzeczne (no wiecie, cyberpunk się zbliża – w ramach buntu ludzi przestanę was naprawiać :) i że przemowy o Pielgrzymkach Zakonu Świętego Płomienia nie odpuszczę. Zwłaszcza, że jak na razie wszystkie pielgrzymki o których wiedziałem musiałem jakoś przeboleć, więc pora chociaż z opowiadań dowiedzieć się jak to jest. Trzeba przyznać, że namiot propagandowy był dobrze oznaczony, znajdowało się go wcześniej niż kasy akredytacyjne, więc z trafieniem nie było problemów. A tam już czekała cała brać (i siosterstwo) zakonne, w swych pięknych postapokaliptycznych zbrojach... trzeba przyznać, że i płomienna przemowa do pielgrzymek zachęcała. I co z tego, że nie zapamiętałem prawie żadnego wymienionego miejsca – ważne, że chęć dołączenia do Zakonu wzrosła niepomiernie. Aaaa, i że projektor nigdy nie odda niesamowitego klimatu porzuconych przez Boga i człowieka miejsc – to i z ekranem można się było dogadać, że się pod odpowiednim kątem ustawił i w zakonnym laptopie zdjęcia na bieżąco oglądać można było.


Michał Gołkowski, w tle bracia Strugaccy
Dopiero w programie wypatrzyłem kolejną atrakcję: Michał Gołkowski. Człowiek odpowiedzialny za wszystkie wydane w Polsce książki o tematyce stalkerskiej. Prelekcja zupełnie o czymś zupełnie innym niż zapowiadał autor na początku. Bo przecież miała być odpowiedzią na pytanie: czemu fascynacja tą tematyką nie zamarła po tylu latach. Zamiast tego – był rys historyczny stalkeryzmu. Była przezacna historia o generale z początku XIX wieku, Charlesie Dunsterville'u (i któż by się spodziewał, że tam zaczyna się fascynacja czarnobylską zoną?), o książce Rudyarda Kiplinga „Stalky & Co”. 


Gdzieś tam ukrywa się przygoda - i JA JĄ ODNAJDĘ!!!
Było o Pikniku na skraju drogi i o człowieku, który ucieka od strasznego systemu do „czarnej dziczy”, wypala papierosa i wraca do „normalności systemu”, wraz z jej durnoctwami i depczącą mu po piętach milicją (przynajmniej tak to odebrał Michał Gołkowski – bo osobiście nie dostrzegam tego wątku). Było o Stalkerze Tarkowskiego i gazetce Stalker, jaką założyli studenci-praktykanci badający tereny dawnego Czernobyla. Było o „Zonie – miejscu gdzie umarła cywilizacja i gdzie nie sięga technologia. O miejscu, gdzie człowiek zmuszony jest być tylko samym sobą i... albo AŻ samym sobą” (cytat za autorem). I pozornie autor nie udzielił na pytanie, czemu fascynacja zoną nie wygasa – a jednak gdzieś pomiędzy wierszami poszczególnych wypowiedzi dostrzega się jej zarys. Bo „Zona dana jest nam za grzechy nasze”? (bracia Strugaccy). Bo żeby chcieć być samotnikiem, zawsze musisz mieć grupę, od której chcesz się oderwać? Bo iluś autorów obecnego świata Stalkera nie może się dogadać, kto w końcu zginął, kto żyje, i jak w ogóle ten świat wygląda? A może z tego powodu, z którego naczelny polski stalker po prostu nie chce pojechać do Prypeci? Za odpowiedź niech posłuży zakończenie Pikniku na skraju drogi: 
Wejrzyj w moją duszę – ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci trzeba. Musi być! […] Sama wydobądź ze mnie to, czego chcę – przecież to niemożliwe, żebym chciał zła. Niech wszystko będzie przeklęte, przecież nic nie umiem wymyślić oprócz tych jego słów:
SZCZĘŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIE ODEJDZIE SKRZYWDZONY”
(Arkadij i Borys Strugaccy, Piknik na skraju drogi)



I choć nie chcę odpowiedzi udzielić wprost, jeden z wątków tej układanki muszę wymienić: zagubienie i obawę przed nieznanym. Gdy próbujesz analizować strachy ludzkie, ten wydaje się największym. To właśnie on sprawiał, że tak straszna wydawała się postać kata-oprawcy na jednym z plenerów fotograficznych, to on sprawiał, że choć prosta to tak doskonała okazywała się postać stracha na wróble na fantazjadzie, to wreszcie on dał się odczuć w postaci Slender Mana. No bo wyobraźcie sobie to sami: późny wieczór, tarasy zamkowe tonące w ciemności, a pod jedną z lamp On: człowiek Bez Twarzy. Zupełnie cię ignorując, pozwala przejść obok ciebie – a po chwili słyszysz za sobą nienaturalnie brzmiące kroki. I choć pozornie znając efekt tego zjawiska psychologicznego możesz sobie w pełni zracjonalizować strach – to jednak nie potrafisz do końca nad nim zapanować i gnębi cię jakaś taka głęboko ukryta obawa. Więc może bezpieczniej będzie schować się w bezpiecznych wnętrzach zamku? Zwłaszcza, że powoli zaczyna się prelekcja Janusza Wiśni na temat tych wszystkich odmian punku.





Let's punk, czyli co nie pozwala ci odpłynąć w Matrix?

Człowiek tym nadmiarem systemów umęczony
No cóż, Janusza kojarzę już z kilku prelekcji i zazwyczaj odpowiadał mi jego poziom opowiadania. Niestety, tym razem raczej skojarzyło mi się to z jedną z wypowiedzi wspomnianego już Michała Gołkowskiego. Choć nie wiem, czy to wymyślona anegdota, czy może faktyczna wypowiedź, ale autor wspominał, że kiedyś podszedł do niego jeden z jego fanów i skomentował, że w sumie Piknik na skraju drogi całkiem dobrze oddaje klimat gry Stalker. I choć z pewnością miała to być złośliwa ironia, to niestety ten właśnie obrazek oddaje klimat prelekcji Let's punk. Słuchając jej, miało się wrażenie, że tak naprawdę najpierw były RPGi, a potem z nich powstały kierunki literackie: steampunk, clockpunk*, cyberpunk, wizardpunk, itp. Tymczasem późna pora sprawiła, że głowa opadała na twardy ceglany mur podziemi. Zmęczona szyja ułożyła się między dwoma pozornie przypadkowymi wypustkami starych cegieł, które dokładnie pozycjonowały głowę. Tymczasem na ekranie monitora wciąż wyświetlony był deliryczny obrazek z matrixa z oniryczną wręcz poświatą, zmęczony umysł podsuwał myśl o wbijającej się w plecy igle sprzęgu niczym w filmie braci Wachowskich, choć równocześnie gdzieś na krawędzi powstawała wizja o ceglanym murze powoli pochłaniającym ciało i mającym sprawić, że staniesz się częścią osobowości leśnickiego zamku, a nad ranem obudzisz się, nie pamiętając co się działo przez ostatnich kilka godzin....
ALE NIE, NIE, NIE, cały efekt burzył prelegent, który w ramach omawiania kultury buntu mnożył coraz to kolejne systemy, odrzucał źródłowe wizje światów, zastępował je wyimaginowanymi urojeniami, pokazywał coraz to bardziej absurdalne wizje „punkowych” uniwersów RPG. Wypaczenia uciekały w tak odległe opary absurdu i kiczu, że dawno już zostały przekroczone wszelkie granice, zarówno granice internetu, jak i granice tego, co poznali Zioło i zaprzyjaźnieni kulturoznawcy zTrickstera. Słowem, jedno wielkie ZUO, ZŁO i w ogóle dla własnego zdrowia psychicznego trzeba było się ewakuować do domu.
* (bo przecież kto to widział, żeby w wiktoriańskim świecie wszędzie otaczała nas siła pary – przecież to nie było wszechobecne bóstwo, a raczej para była rodzajem rzadko spotykanego artefaktu, i steampunk się myli – to clockpunk jest odwzorowaniem historii)



Pierwsze przejawy cyberpunku




Następny poranek zaczął się spotkaniem z zaprzyjaźnionym szamanem Voodoo gdzieś na bagnach otaczających leśnicki zamek. Oczywiście chodziło o sesję zdjęciową z jednym z cosplayerów, przy okazji zahaczając o przepiękną muzykę towarzyszącą fantastycznemu śniadaniu zamkowemu (i co z tego, że zjadłem śniadanie w domu – posłuchać pięknej muzyki zawsze warto). A potem można było się wziąć za te nieliczne przejawy cyberpunku, jakie gdzieś tam pojawiły się w tle.
Ze względu na wspomniane śniadanie i sesję zdjęciową udało mi się dotrzeć dopiero na prelekcję Macieja Krysmanna na temat sprzęgu mózgowego.






Maciej Krysmann, czyli opowieści
o protezie sterowanej neuronowym sprzęgiem
 Początkowo drażniło mnie, że autor uparcie skupia się na bezpośrednim sprzęgu elektrycznym z nerwami, notorycznie odrzucając inne formy interakcji pomiędzy maszyną a człowiekiem. Trudna technologia, wymagająca ogromnego wzmocnienia sygnału elektrycznego przy równoczesnym filtrowaniu szumów na zbliżonym do właściwego napięcia poziomie – słowem, wydawałoby się technologia dalekiej-dalekiej przyszłości, więc czemu nie chcemy porozmawiać o śledzeniu gałek ocznych i innych podobnych, stosowanych już od wielu lat systemach? Choć powoli, to jednak systematycznie autor zmierzał do gwoździa programu – stworzonego przez siebie systemu do odczytu podstawowych sygnałów bezpośrednio z mózgu i kontrolowania przy ich pomocy protezy dłoni. Choć na razie mowa dopiero o sterowaniu jednym stopniem swobody (w tym przypadku – zaciśnięcie i rozwarcie dłoni celem kontrolowanego chwycenia i wypuszczenia przedmiotu), to rozwinięcie go do dwóch-trzech stopni swobody nie stanowi podobnego specjalnie większego wyzwania. Dodajmy, że całość stworzona została przez jednego człowieka w laboratoriach Politechniki Wrocławskiej. Szkoda tylko, że prelekcja odbyła się w tym samym czasie, co spotkanie autorskie z Martą Kisiel-Małecką. No cóż, taki już urok konwentów, że choćbyś znalazł sobie mało interesujących atrakcji, to zawsze jakieś się będą pokrywać.


Potem była pora poganiać z aparatem za cosplayerami, jakąś przekąskę w konwentowym barze (który, w przeciwieństwie do zeszłorocznego, całkiem znośnie radził sobie z tempem wydawania posiłków). Gdy już słońce przekroczyło swój zenit, przyszła pora na kolejne spotkanie z Michałem Gołkowskim, a także Krzysztofem Piskorskim i Łukaszem Śmiglem czyli panel dyskusyjny o malowaniu słowem. Tym razem Michał postanowił porzucić stalkeryzm i wziąć się za stalking i trolowanie kolegów po piórze, co nadało panelowi niesamowitej dynamiki i doprowadziło do całkiem zaskakujących wniosków.
Niestety, odezwały się kolejne przejawy cyberpunku. Jak ktoś ze spotkanych na konwencie wspomniał, praca w korpo polega na znalezieniu kompromisu pomiędzy tym, gdzie korpo wykorzystuje ciebie, a tym, gdzie ty wykorzystujesz korpo. Niestety, termin Dni Fantastyki pokrył się z korporacyjnym piknikiem, który odbywał się w tym samym czasie po zupełnie odmiennej stronie Wrocławia, czyli razem jakieś 50 km od leśnickiego zamku. Tak więc jeszcze kilka zdjęć, obiad zjedzony w towarzystwie wspomnianego już Zakonu Świętego Płomienia – i pora było kierować się w kierunku wschodnim (i nie, nie chodziło o Zonę). I tylko gdzieś tam stojąc w tradycyjnym, leśnickim korku, człowiek z lekką nostalgią spoglądał na tą konwentową wrzawę i zgiełk zaaferowanych fantastyką ludzi. Choć dzięki dobrej organizacji udało mi się sfotografować chyba wszystkich startujących w konkursie cosplayu, to ominęła mnie zarówno wspomniany konkurs, jak i gala finałowa Dni Fantastyki.



Dzień bez Stalkera... to dzień stracony?

Piątek z Gołkowskim, sobota z Gołkowskim, to i niedziela musiała się zacząć Gołkowskim. Tym razem spotkanie autorskie. I wiecie co? Michał znów przełamywał wszelkie schematy. Ileż razy słyszeliście od Wielkich Autorów, że żeby wydać książkę, to trzeba ją najpierw napisać (najlepiej poprzedzając opowiadaniami opublikowanym w czasopismach), a potem grzecznie i długotrwale nękać poszczególne redakcje, licząc na jakiś przejaw łaski? Nie, nie tak to robią stalkerzy. Jak to robią stalkerzy?. Stalker robi najpierw listę wszystkich możliwych wydawnictw. Następnie wysyła do wszystkich maila (z wyprzedzeniem, żeby mieli czas zareagować), że ma fajną książkę, w takim i takim klimacie. A właściwie będzie miał, bo na razie ma trzy rozdziały, ale już wkrótce będzie miał ją napisaną, i nic tylko rach-ciach i ją wydać. Aha, no i jeszcze trzeba kupić jakąś licencję, która to tania nie jest, ale jak dadzą kasę to on to załatwi, bo przecież Stalker ma znajomości. 
Michał Gołkowski w swym naturalnym środowisku
Słowem, Michał poszedł po swoje. I to także dosłownie, bo zaraz dostajemy kolejne opowiadanie. Jak to Autor w pełnym stalkerskim szpeju (dla niewtajemniczonych: mundur w stylu komandos) przychodzi sobie do budynku z „typową polską ochroną” , więc wystraszony emeryt z pełnym szacunkiem nie wie co ze sobą zrobić i żeby uniknąć problemów podaje drogę do redakcji. Potem spotkanie z redaktorami – i nie jakieś klasyczne grzeczne fiziu-miziu na kanapce, tylko autor który wygląda jak postać żywcem wyjęta ze swojej książki. No i dział marketingu, który na ten widok aż oniemiał z wrażenia i tylko dyskretnie podpytuje naczelnego, czy ten autor to też tak przyjdzie na premierę swojej książki? Ale na pewno, na pewno, i obiecacie mi, że tak będzie? Nie, nie, żadnego zastanawiania się, CZY wydamy mu książkę – porozmawiajmy o tym, jak będziemy ją sprzedawać, gdy już mu ją wreszcie wydamy. Pamiętacie historię z jajkiem Kolumba? A może ten cytat Alberta Einsteina, że „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajduje się taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi”? To teraz wyobraźcie sobie wielkiego chłopa ubranego w wojskowy mundur z mnóstwem szpeju na sobie, robiącego minę wystraszonego, zagubionego chłopczyka niewinnie tłumaczącego się: No co, nikt mi nie powiedział, że tak się nie robi. Słowem, nasz stalker rympałem wbił się do redakcji, czego efekty w postaci trzech już polskich książek o Stalkerze bardzo sobie chwalę. Było też po raz kolejny o idylli restauracji leżącej gdzieś w cieniu uszkodzonego reaktora jądrowego, o marzeniach, które czasem lepiej żeby pozostały tylko marzeniami, o efekcie „pięciu minut przed” i o sile gry STALKER, polegającej także na jej niedoskonałościach.


Steampunk - naczelny temat
tegorocznych Dni Fantastyki

Następnie (pomijając kolejne sesje zdjeciowe z cosplayerami), dotarłem na prelekcję na temat naturalnych metod leczenia. I chociaż zarówno temat był ciekawy, jak i sposób prezentacji tematu nie należał do złych, to jednak zmęczenie i dobywająca się gdzieś za oknem, grana przez Zakon muzyka sprawia, że postanawiam iść na wagary. No cóż, jak mawiają klasycy komedii: „Zakon uczy, zakon bawi, zakon zawsze cię rozbawi”
Niestety, na zakończenie znów dylemat wyboru: Alicja w Krainie Czarów i wynikające z niej inspiracje w kulturze, czy prowadzona przez znajomych prezentacja mającego się wkrótce otworzyć pubu dla fanów fantastyki „Pijany Krasnal”? Weronika Piątek od Alicji szybko rozwiązała moje wątpliwości, spłycając tematykę swojej prelekcji do zaledwie 15-20 minut, dzięki czemu szybko dołączyłem do wesołej gromadki, radosnym akcentem kończąc swoje spotkanie z tegorocznymi Dniami Fantastyki.




Zlot fanów Gry o tron tylko minimalnie
ustępował steampunkowi w kwestii popularności


Podsumowując, Dni Fantastyki przeszły ogromną transformację. Doskonałym pomysłem okazało się wyjście na zewnątrz zarówno z namiotami wystawców, jak i z częścią atrakcji. Patrząc na zdjęcia z amfiteatru, jakoś nie wyobrażam sobie w zamkowej auli zwłaszcza takich punktów, jak spotkanie autorskie z Sapkowskim, konkurs cosplay czy gala finałowa – a tak wszyscy mogli cieszyć się tymi atrakcjami bez specjalnego ścisku. Jak też wspomniałem, nareszcie w wynikających z zamkowego charakteru budynku wąskich pomieszczeniach swobodnie dało się przejść.
Kolejną zmianą na plus było dotarcie do cosplayerów. Oczywiście, że wielu fanów przyjeżdża tu ze względu na prelekcje, spotkania z autorami, a także spotkania ze znajomymi – jednak mimo tego, zdecydowana większość odwiedzających z radością spoglądała na dobrze przygotowane stroje, a już w szczególności dotyczy to fotografów i tych, co postanowili sobie zrobić sweet focie z cosplayerami.


Cyberpunk, zapowiadany jako trzeci
z tematów głównych,
niestety gdzieś umknął w tym wszystkim




Niestety, serce wciąż drąży łyżka dziegciu i ziarno goryczy, nostalgia za niezrealizowaną wizją cyberpunku. I nie mówię tu o cyberwszczepach, które przedstawiono jedynie w wersji science a pominięto wersję fiction. Mam na myśli tą otoczkę „punk”, która odróżnia cyberpunk od klasycznej SF czy hard SF – walka jednostki z systemem, korporacje przejmujące rolę zarówno państw i mafii.

Więcej tego cyberpunku odnalazłem na wspominkowej przecież Szedariadzie, korporacyjnym pikniku który oderwał mnie od części imprezy czy książce tak dalekiej od fantastyki, jak „Fight club”.

środa, 25 czerwca 2014

Darmowe wejściówki na DF: Ogłoszenie wyników

No, muszę przyznać, że konkurs mnie zaskoczył. Przez długi czas w skrzynce mailowej znajdowała się tylko jedna odpowiedź, na szczęście okazało się, że większość z was czekała na ostatnią chwilę i sprawdzanie wyników zajęło mi trochę czasu.
Trzeba przyznać, że poziom był mocno wyrównany, najsłabsze wyniki to 7 poprawnych odpowiedzi, zdecydowana większość to 8 poprawnych odpowiedzi, natomiast wśród osób które udzieliły 9 poprawnych odpowiedzi, przyszło mi wylosować drugiego ze zwycięzców - pierwszym zwycięzcą okazała się osoba, która wskazała aż 11 miejsc i wszystkie poprawne!!!
Z jednej strony, dobrze, że miejsca geograficznie podobne wpisywaliście dokładnie. W końcu Most Rędziński jest częścią AOW - ale w filmiku pojawiają się zarówno osłony akustyczne na AOW jak i wspomniany Most Rędziński. Dlatego gdy ktoś udzielił tych dwóch odpowiedzi - to traktowane to było jako 2 poprawne lokalizacje (nie wymagałem odpowiedzi, który odcinek AOW - okolice stadionu wydają się najbardziej prawdopodobne choćby ze względu na żółte zabarwienie, ale podobnych znajdziemy kilka na zachodnim odcinku). Jednak stwierdzenie, że chodziło o wschodnią obwodnicę Wrocławia traktowałem jako pomyłkę. 
To samo tyczy się oczywiście placu Grunwaldzkiego/Ronda Reagana. Na filmiku widzimy zarówno Grunwald Center, jak i przystanek autobusowy MPK na samym rondzie. Dlatego znów wiele osób zdobyło 2 punkty.
Za to zdecydowanie ciężko mi zaliczyć odpowiedź "elektrociepłownia Wrocław". Niestety, na filmiku widać fabrykę Cargill na Bielanach (droga 35 na Wałbrzych, kawałek za Ikeą). 
Z miejsc, które jeszcze wymieniliście, warto wspomnieć o:
- budynek SkyTower,
- widok z placu Powstańców Śląskich w kierunku Globis i rynku, 
- Stadion Miejski,
- przejścia podziemne - plac Społeczny, przejście Świdnickie.

A teraz to, co zapewne was najbardziej zainteresuje: ZWYCIĘZCY.
A więc bezpłatne wejściówki wędrują do:
Sylwia Kamińska-Maciąg (9 punktów),
Slonika (11 punktów).

Jeśli chodzi o pytania do autorów, to niestety nie było wielu zgłoszeń, a niektóre z nich sugerowały nawet, że autorzy pytań nawet nie obejrzeli dokładnie filmu - bo przecież w filmie wyraźnie widać, że nie chodzi o jakieś rozwinięcie umysłu ludzkiego a o izotop miedzi, który przewodzi impulsy "z prędkością światła". Miłym zaskoczeniem okazały się pytania Roxany Pydy. Pytanie o twarz pojawiającą się na żółtym tle w 55 sekundzie daje jej ostatnią darmową wejściówkę. Powiem, że ze trzy razy oglądałem filmik w trybie start/stop/start/stop i nie mogłem wyłapać twarzy o którą chodzi, w ten sposób zauważa się tylko normalne aktorki tego klipu. Dopiero puszczenie tego w normalnym tempie sprawia, że rozumie się treść pytania. Czyżby była to aluzja do super-szybkiego umysłu, który jest w stanie zauważyć to krótkie "wtrącenie". Z pewnością postaram się zadać zarówno to pytanie, jak i to dotyczące wspomnianego bożka wojny.

Teraz pozostaje mi wymyślić jakieś fajne hasło, które podam tylko wygranym, a które będzie należało podać przy akredytacji. 

czwartek, 13 marca 2014

LOVE 5 - czyli z miłością do mangi ... u mnie krucho

No cóż, trzeba przyznać, że choć kilka relacji z konwentów na koncie już mam, to Love 5 było dla mnie wielką niewiadomą. Bo wszystkie dotychczasowe konwenty były albo ogólno-fantastyczne, albo jeśli już dedykowane konkretnej dziedzinie – to zawsze chodziło o dziedzinę, o której jakieś tam pojęcie miałem. Pisać relację o konwencie mangowym przy wiedzy ograniczonej do znajomości Czarodziejki z Księżyca (a i to znajomość ograniczona jedynie do znajomości wyglądu i nazwy postaci) – to się robi wyzwanie. No, ale po to są wyzwania, aby im próbować sprostać... no i o eliminacje do euro-cosplayu też chodziło :)
No więc najpierw trzeba się rozeznać w temacie. Tu zbyt dobrze nie poszło... Jedyne co się dowiedziałem, to (przekazane raczej w negatywnej formie) że „mam się spodziewać osób, które będą się lansować”. Jakoś to sformułowanie nie zostało do końca doprecyzowane, jedyne co udało mi się wywiedzieć, to że „będą pewne osoby, które będą głównie chodzić po korytarzach aby się wylansować”. No cóż, mam wrażenie, że chodziło o osoby które bawią się w cosplay, więc mi jako fotografowi bardzo się pod tym względem podoba konwent mangowy – bo w przeciwieństwie do „klasycznie fantastycznych” konwentów nie muszę polować na pojedyncze zdjęcia przebranych osób, okazję do niezłych fot dostaję praktycznie co chwila i to mi pasuje. Dziwne jedynie, że jako zarzut przedstawiła to osoba... która sama bawi się robieniem strojów i na każdy konwent przygotowuje nową kreację.
Jeżeli chodzi o atrakcje konwentu, to zacząłem od czegoś, co samemu może mi się kiedyś przydać, czyli od prelki na temat robienia dobrych atrakcji. Niestety, autor prelki specjalizował się chyba głównie w konkursach wiedzowych (a więc atrakcji najmniej dla mnie ciekawej), więc nic specjalnego się nie dowiedziałem. W kwestii prelekcji, paneli dyskusyjnych (czyli chyba najpopularniejszych atrakcji konwentowych) usłyszałem jedynie, że do czegoś takiego należy się przygotować i robić je należy jedynie w tematyce, którą się naprawdę zna. O zbawco, czy bez ciebie wpadłbym na to, żeby na Polconie i Szedariadzie robić prelki o wrocławskiej fantastyce a nie np. o mandze? No cóż, bardzo odkrywcze uwagi, zwłaszcza że nie było nic o chyba ściągającej największe tłumy atrakcji konwentowej – wywiadach i spotkaniach autorskich z gwiazdami.



Jako iż przed konkursem cosplayowym należy zająć dobre miejsca, skorzystałem z zaproponowanych przez Okashii Ookami warsztatów na temat cosplayowych występów. Trochę ich już w końcu widziałem, mniej i bardziej udolnych, może pora spojrzeć na cosplayerów ich własnymi oczami, i to fachowymi oczami? 
No i trzeba przyznać, że ze wszystkich atrakcji LOVE5, warsztaty zorganizowane przez Mirage'a były najciekawszą atrakcją. Zaczęło się od podstaw, potem uczestnikom warsztatów przyszło odegrać wymyśloną przez siebie scenkę na scenie, oczywiście na oczach wszystkich. Jednym poszło lepiej, innym poszło gorzej... scena która miała trwać około minuty a zakończyła się po 7 sekundach była skrajnym przykładem tego, co niestety czasem widać na cosplayowych konkursach – że często brak chociażby jednorazowej próby z zegarkiem w ręku, żeby występujący przekonał się, jak nieprzygotowany jest do pokazania się na scenie. A już biorąc pod uwagę czas spędzany na przygotowaniu stroju często stojącego nawet na bardzo wysokim poziomie, to aż zadziwia próba zaoszczędzenia czasu na przygotowanie prezentacji.

Oczywiście, każdą scenę można było dopracować. Jedna próba na scenie, druga – po 40 minutach (z czego pewnie połowa to odgrywanie scen przez kolejne zespoły) i można zaprezentować swoje pomysły na całkiem znośnym poziomie, przy okazji odnajdując symboliczne rekwizyty do wzbogacenia swojego przedstawienia.
Oczywiście, nie można każdej sceny piłować w nieskończoność, bo się uczestniczy znudzą, dlatego kolejnym etapem warsztatów było zgrywanie swoich zachowań do głosu. No, trzeba przyznać, że tutaj już uczestnicy ćwiczeń mieli trochę trudniej niż klasyczni cosplayowcy. Otóż ci ostatni, zazwyczaj sami sobie dobierają podkład muzyczny, a potem już „tylko” muszą zsynchronizować swoje przedstawienie z muzyką. Mirage, przy pomocy dobranego na szybko Fulka, dali uczestnikom trochę trudniejsze zadanie: oprócz zsynchronizowania się z naprędce wymyślonymi dialogami, musieli jeszcze w ogóle na bieżąco wymyślać swoje zachowania w zależności od tekstu dobywającego się zza sceny. Dodajmy, że z kolei „głosy prowadzące” też nie widziały co się dzieje na scenie, więc temat ćwiczenia był narzucony z góry i nie ewoluował w miarę zachowań aktorów na scenie, co czasem wymagało od nich zręczności, żeby wrócić w narzucony przez narratorów wątek.
Kolejne próby miały być prostsze, bo przecież miał być podobny tekst, może co najwyżej lekko wzbogacony. Przynajmniej taka była oficjalna wersja, bo prowadzący przewrotnie stawiali naszych potencjalnych cosplayerów w coraz to nowych sytuacjach, w których ci akurat całkiem efektywnie się sprawdzali. Zbierający się przed cosplayowym konkursem tłum chyba też zagustował w tych zabawach, bo do jednej z kolejnych scen nagle zebrała się całkiem spora grupka chętnych. Na dwa głosy prowadzić scenę dla 10 osób? Okazało się, że prowadzący całkiem sprytnie wybrnęli z sytuacji. Po zapobiegawczym pytaniu „Kto chce być pierwszym głosem, który zacznie scenkę?”, padło polecenie: „WSZYSCY NA ZIEMIĘ, 20 POMPEK. NATYCHMIAST”. A więc chcieliście – to macie. Scenka grupowa czyli ćwiczenia w wojsku. Trzeba jednak przyznać, że nie była to jedynie chamska próba pokazania siły przez scenarzystów (bo skoro JA piszę scenariusz, to mogę wszystko), ale jedynie zalążek do całkiem ciekawej sceny. A więc oprócz typowego ostrego sierżanta niczym z Full Metal Jacket pojawił się także buntownik, lizus, jakaś ciamajda – słowem, typowa życiowa scenka z wojska, oczywiście z uwzględnieniem fali.


A potem był konkurs cosplayowy. Najpierw „mały” cosplay. Z racji dużej ilości chętnych, prezentacje odbywały się grupowo, co pozwoliło na stworzenie bardziej rozbudowanych scenek, z dużą domieszką humoru. Był więc ksiądz ala-Natanek odgrażający się promocją w tesco, była libacja w japońskim wojskum chwilowo przerwana przez wizytę diabła... który przyłączył się do imprezy. Na scenie odbyło się zarówno party-hard w skórach, jak i klasyczne balety, był talent-show w stylu „Must be the music”, oczywiście nie obyło się bez klasycznych mangowych scenek... słowem, trochę się działo. Kto był, to widział, kto nie był – musi się obejść smakiem i zdjęciami, bo takich konkursach ciężko mi coś napisać.
Oczywiście, po „małym” cosplayu odbyły się eliminacje do kolejnej edycji Euro-cosplayu. Tu już oczywiście prezentacje stały na o wiele wyższym poziomie, w końcu do eliminacji startuje elita polskich „strojorobów”. A więc o wiele bardziej dopracowane stroje, prezentacje bardziej przemyślane, no i jednoosobowe. Co najbardziej zapamiętałem? Pirata, któremu przeszkodzono w drzemce na jego wielkim mieczu, Red ze swoim tranzystorem (czyli oczywiście zwycięzcy zapadli w pamięć), jak zwykle natrętnego króla Juliana przeszkadzającego w odpoczynku bogini Słońca. No i niestety, czasem rekwizyty które zasłaniały mi cały występ. Trzeba niestety powiedzieć, że organizatorzy trochę nie pomyśleli o fotografach spychając ich pod samą sceną, zamiast zostawić trochę przejścia przed sceną. Widać to chyba po perspektywie zdjęć, widać po jakości (bo niestety nie udało się założyć stałki i trzeba było nadrabiać większą czułością), niestety w niektórych przypadkach zdjęć nie dało się całkowicie robić z mojej pozycji, bo cały widok zasłaniał stolik na niezbędne rekwizyty. Tutaj macie próbkę tego, co się udało pstryknąć, trochę większy wybór w galerii na Facebooku (niestety, G+ po przejęciu picassy strasznie obniżyło jakość przesyłanych zdjęć, więc definitywnie wycofuję się z galerii tamże, za jakiś czas może znajdę lepsze miejsce).


No, choć konkursy cosplayowe trochę się przeciągnęły poza wyznaczone im ramy czasowe, to chyba jednak trochę zbyt wcześnie, żeby już opuszczać konwent? Niestety, późniejsze projekcje jakoś nie trafiały w mój gust. Chiny na wyciągnięcie ręki – no cóż, fajnie że niektórzy mają okazję pojechać do Chin, ale czy sam wyjazd to wystarczająco dużo, żeby opowiadać o tym rejonie? Niestety, jakość prezentowanych zdjęć pozostawiała wiele do życzenia (i nie była to tylko wina braku pogody), opis też był bardziej przewodnikowy bez jakichś specjalnych ciekawostek, słowem: do opowiadania o swoich podróżach trzeba mieć talent, nie wystarczy egzotyczny kraj jako ciekawy temat.
Potem miało być niby lepiej. No, na mandze to ja się nie znam i ciężko by mi było zrozumieć specjalistyczne prelekcje o serialach, których nie widziałem – ale jeśli ktoś ma mówić o mangowych robotach, to już sobie powinienem chyba poradzić? W końcu drugi człon mojego kierunku studiów to przecież właśnie robotyka!!! Tak więc chciałem posłuchać o skrajnie rozbudowanych mechach, o ojcu super robotów... niestety, mocno się rozczarowałem. Panele przygotowane przez Ludka... tfu, na psa urok, właściwie powinienem napisać: Panele NIEprzygotowane przez Ludka praktycznie się nie odbyły. Co prawda była sala, był prowadzący, jednak w praktyce posłuchałem jedynie konwentowych pogawędek zmęczonych ludzi na tematy zupełnie niezwiązane z podanymi tematami paneli. Więc choć miała być okazja, żeby ugryźć tematykę mangi, to jednak niestety się nie udało.
Kolejna okazja miała się pojawić już na początku następnego dnia. No, właściwie kwestia kto jak definiuje początek dnia, niestety zapowiadająca się arcyciekawie prelekcja o zzieleniałym jedzeniu i życiu reportera wojennego odbyła się praktycznie po nocy w moich kategoriach czasowych, na konwencie następnego dnia pojawiłem się gdzieś w okolicy chestnutowych paneli na temat mangowych perełek i gustu zwolenników mangi. No wow! Nareszcie się dowiem, co warto z mangi obejrzeć żeby chociaż liznąć tematu, posłuchać opinii na temat poszczególnych twórczości... niestety, skończyło się na badassowym oczernianiu gustu innych uczestników panelu, bez grama merytoryczności, po prostu „ale jakże (tu wpisz dowolną nazwę wymienioną przez publiczność) może się komukolwiek podobać”, „no nie mów, że to ci się podobało”. Słowem, coś pomiędzy stylem Tymona Tymańskiego i Mikołaja Lizuta a Kuby Wojewódzkiego, z którego jasno wynikało, że wszyscy oglądający mangę mają lichy gust. No, może poza prowadzącymi, choć i tu obydwaj prowadzący nie potrafili się zdecydować na jednoznaczną odpowiedź.

Ale gdy mam oceniać tą prelekcję, to przypominają mi się słowa jednego z największych polskich krytyków kina (choć nie pytajcie mnie, czy był to Gutek, czy Raczek), który stwierdził, że ogląda każdy film, nawet najgorszy, bo w każdym z nich znajdzie się jakaś scena warta obejrzenia filmu i zapamiętania jej. I to samo muszę powiedzieć o tej prelekcji – choć w kwestii merytorycznej nie specjalnie przypadła mi do gustu, to zdecydowanie pochwalić muszę techniczną koncepcję jej przeprowadzenia. Zamiast klasycznej prezentacji czy gadania z kartki lub z niczego (czytaj: z głowy), prowadzący użył … Notatnika, znanego niektórym także jako Notepad, standardowej aplikacji Windowsa. Oczywiście nie była to jedynie forma wirtualnej kartki z przygotowanym konspektem – raczej forma tablicy, na której spisujemy nasze chwilowe notatki które zmazujemy gdy przestają być potrzebne. Ot, taka tablica jak w szkole, tylko zmazywanie nie odbywa się gąbką zmywającą całe obszary, ale literka po literce. I chociaż była to kolorystyka kartki papieru, a nie biały kursor na tle klasycznie czarnego ekranu starych komputerów (ew. ciemnozielonym tle matrixa), to w połączeniu z systematycznie zmieniającymi się ekranami dawało efekt kojarzący się z hackerami – słowem, doskonała stylizacja na zbliżające się cyberpunkowe Dni Fantastyki na Zamku w Leśnicy.
A potem znów trafiłem do grona cosplayerów. Najpierw Mikos podsumowujący osiągnięcia zagranicznych cosplayerów na przełomie kilku ostatnich lat, później Zula udzielająca porad przyszłym startującym, głównie w kwestii sposobu oceniania przez jury oraz prezentacji stroju i tym miłym aspektem skończył mi się Love 5.
Podsumowując: mimo iż konwenty mangowe są konwentami adresowanymi do zdecydowanie innej grupy, zarówno pod kątem wiekowym jak i pod kątem zainteresowań, to jednak daje się znaleźć na nich ciekawe atrakcje i ciężko określić czas na konwencie za zmarnowany. I nie mówię tu tylko o atrakcjach cosplayowych, nawet w tych mniej ciekawych dla mnie panelach daje się odnaleźć coś ciekawego (oczywiście nie dotyczy to tych paneli, które praktycznie oceniając się nie odbyły). Z pewnością do mangi będę jeszcze próbował podejść, jednak konwent mangowy ostatecznie zrobił mi się konwentem głównie cosplayowym.
Z pewnością wysoko muszę też ocenić organizację, jednak profesjonalne konwenty organizowane przez firmy specjalizujące się tylko i wyłącznie w tym stanowią trochę inną jakość niż konwenty amatorskie (dokładniej: chociaż są dopracowane tam, gdzie amatorskie się sypią, to i zdarzają się wpadki nie pojawiające się na tych amatorskich :)... jednak wciąż pozostaje problem charakteryzujący chyba wszystkie wrocławskie konwenty: za mało miejsca jak na taką ilość wystawiających i odwiedzających. Miejmy nadzieję, że kiedyś komuś uda się wynaleźć technologię pozwalającą rozciągać ściany budynków niczym z gumy, bo obawiam się, że ciężko będzie znaleźć lokalizację odpowiadającą potencjałowi Wrocławia jako miejscu organizowania konwentów.


wtorek, 19 listopada 2013

Zamczysko, czyli strachy starego zamku...

Zamczysko to całkiem nowy konwent we wrocławskim kalendarium. Wielka niewiadoma, jednak po sukcesie Fantasy Expo mogło to oznaczać kolejną miłą niespodziankę. Zwłaszcza, że w wykonaniu CK Zamek, znanego przecież chociażby z DFów czy Tatooine.
I trzeba powiedzieć, że zaczęli prawie po Hitchockowsku. Bo jak mawiał ten mistrz kina, najpierw należy zacząć od trzęsienia ziemi, a potem akcja powinna się rozwijać. Za to z pewnością jak dla mnie, Zamczysko rozpoczęło się bombowo. A w kwestii trzęsienia ziemi, w końcu to nie wina autora prelekcji, że akurat przy Car-bombie u Rosjan rozsądek przeważył nad rozmachem – lecz w końcu inaczej być może zamiast czytać tego bloga zastanawialibyście się obecnie, jak przeżyć kolejne dni apokalipsy.

To zaczynamy od trzęsienia ziemi...

Ale o co chodzi? O bombową prelekcję Simona Zacka, e-pisarza jak sam siebie nazywa. Prelekcję o bombach atomowych. Choć niestety nie obyło się bez nudnej historii i znanych nazwisk, to trzeba przyznać, że mnóstwo było ciekawostek, które niczym konfitura w pączku nadawały całości smaku. A więc było o tym, jak Amerykanie zanim zbudowali bombę, wcześniej zbudowali super-tajne miasto. O tym, jak Rosjanie przed podjęciem pierwszych prób zmiecenia wrogów, najpierw zmietli z mapy kilka swoich miast, i to też w ramach utajniania badań. Było o „stawce dnia zagłady”, czyli zakładach między naukowcami o siłę wybuchu pierwszej bomby, o tym, jak Japonia po zagładzie Hiroszimy doszła do wniosku, że przecież Amerykanie z pewnością nie mają drugiej wojny. Było o bombach atomowych, które „się beztrosko zgubiły”. No i o carbombie, kontynuacji jakże rosyjskiego trendu posiadania wszystkiego co największe. No właśnie, co do bomby Tzsar, sam nie wiem, czy traktować ją jako kontynuację rosyjskiej tradycji, czy jej zaprzeczenie. Bo przecież z jednej strony, ani car-puszka, ani car-kolokol nie zadziałały już przy pierwszej próbie, czego nie można powiedzieć o bombie Tzsar. Z drugiej strony, wszystkie trzy car-przedmioty rozwaliły się już przy pierwszej próbie użycia – i w tej kwestii jednak tradycja została podtrzymana. To może ja wrócę do dylematów mniej intelektualnych, czyli rozważań nad pączkami, ich dziurawieniem i zawartych w nim wypełnieniem? Tak właśnie amerykańscy twórcy pierwszej bomby atomowej odpowiadali znajomym, zapytani nad czym prowadzą badania: „robimy dziury w pączkach”. Z pewnością brzmi to o wiele przyjaźniej, niż wizja samonapędzającej się apokalipsy...



Fotografia jak rozwiązywanie równań z wieloma niewiadomymi?

No cóż, mówiąc o prelce Simona Zacka, to oprócz ciekawostek, trzeba go pochwalić za umiejętność prostego wytłumaczenia zjawisk gdzieś z pogranicza jednej z najtrudniejszych dziedzin nauki, fizyki kwantowej. Z pewnością jednak zdecydowanie gorzej poszło Minosowi tłumaczącemu podstawy fotografii. Wydawałoby się, że jest to sztuka wymagająca ledwie muśnięcia fizyki, ew. chemii, jednak w wykonaniu Minosa „proste pstryknięcie” zdawało się przypominać rozwiązywanie 1 (słownie: JEDNEGO) równania z 500 niewiadomymi. I tak jak zazwyczaj mowa o równaniu 3 niewiadomych, z czego jedną lub dwie przyjmuje się za stałe, a pozostałe wyznacza doświadczalnie (lub pozwala obliczyć aparatowi, jak ma to miejsce w przypadku 90% zdjęć zrobionych na świecie :), tak u Minosa było to raczej niepotrzebne dorzucanie zmiennych, które odpowiadają za rzeczy zupełnie z tym niezwiązane. A już pomnażanie światła zakrawało mi na cudotwórstwo :) No cóż, podsumowując, Minos trochę wiedzy o zdjęciach może i ma, ale z pewnością zabrakło jakiejś koncepcji jej przekazania, a brak zrozumienia podstawowych pojęć fizycznych związanych z fotografią (i czemu jedne wartości mnożymy przez 2, a inne tylko przez pierwiastek, że o kwadracie nie wspomnę) utrudniał odbiór przekazu nawet osobom, które ogólnie wiedziały o co chodzi i chciały wzbogacić swoją wiedzę.



Zabójcze.... pomidory? Atakują

No cóż, na prelekcji wytrzymać mi się nie udało, dlatego była okazja żeby się posilić, a potem zajrzeć do filmówki. Byłem tam już wcześniej, na oryginalnym Nosferatu, i muszę przyznać, że to dosyć specyficzne dzieło. W uproszczeniu można by powiedzieć, że czarno-białe (a właściwie monochromatyczne, bo uciekające w zażółconą „sepię”), jednak trzeba przyznać, że z tych „kolorowych” kolorów, oprócz wspomnianej żółci, pojawia się też niebieski. Także sposób pokazania tematu znacząco odbiega od współczesnych mega-produkcji, że o efektach specjalnych nie wspomnę – choć trzeba przyznać, że w tej ostatniej kwestii jednak sobie całkiem nieźle radzili. No tylko z tą zakręconą fabułą trochę gorzej...
Za drugim razem trafiłem jednak na blok horrorów … szalonych. Nie wypada mi powiedzieć, na fragment którego filmu trafiłem, bo mi zaraz blogspot każe odznaczyć kategorię „tylko dla dorosych”, powiem tylko, że ten blok zaczynał się od szalonych pomidorów. Dodajmy, że organizatorzy Zamczyska też nie zdecydowali się na tłumaczenie tytułu z języka niemieckiego, choć akurat najbardziej znacząca nazwa brzmi tak samo w obu językach :)
No, ale skoro miały być warsztaty fotograficzne, to przecież trzeba pofocić, no nie? No więc warsztaty zorganizowałem sobie sam, najlepszym miejscem do tego okazał się oczywiście LARP-room, w którym odbywała się sesja Vampira. Chociaż spora część strojów była stosunkowo prosta, to mimo to świetnie oddawały nastrój. Co do gry aktorów, to już mi trochę gorzej oceniać, bo za polityką i intrygami nie przepadam, a przecież chyba na tym właśnie bazuje Vampir?





















10 kropka – czyli jeszcze ciekawsze zabijanie

Dlatego po pokręceniu się wśród kolorowych strojów (dodam, że nie wszystkich żywych), grzecznie podreptałem na kolejną prelekcję. I znów trafiłem na horror klasy B, C, albo nawet Z, w których niekoniecznie chodzi o spójność akcji, świata czy w ogóle cokolwiek sensownego. Tak więc jak Kacper Potocki opowiada o wilkołakach walczących z watahą wielkich, gołych cycków, o przedpotopowcach rzucających wieżowcami i dlaczego nie warto przytulać misiów... misiołaków znaczy się. Było też o tym, jak kończy się starcie góry mięcha z 4 atomówkami, i o tym co daje 10-kropka umiejętności. Że postaram się zacytować: „Już 9 kropka daje nam milion sposobów na zabijanie. 10-ta kropka nie daje nam żadnego nowego – jedynie sprawia, że do każdego z tego miliona sposobów możemy doprowadzić w sposób bardziej ciekawy”.
A potem jeszcze posłuchałem Magdy Pioruńskiej opowiadającej o tym, jak chrześcijaństwo przyczyniło się do powstania wilkołaków (i chyba jedynie inkwizycja ze swoimi stosami mogła mieć jakieś sukcesy w walce z nimi), a potem udać się do karczmy posłuchać wszelakich dziwnych opowieści z tego i z tamtego świata.
I tylko nie mogę zrozumieć, czemu w drodze powrotnej z tej upiornej mgły wciąż wynurzały się krwiożercze gałęzie, które niczym kościste ręce jakiegoś wielkiego potwora próbowały porwać auto. Co prawda woda święcona w spryskiwaczach dawała radę, jednak nie należało zbyt długo pozostawać w strefie zagrożenia.



By przeżyć od zmierzchu do świtu...

Bo świt następnego dnia zapowiadał się trochę bezpieczniej. Chociaż świat wciąż przysłonięty był wszechobecną mgłą, to potwory widać nasyciły się już samochodami przez noc, i do zamku udało się wrócić bez większych przeszkód. A może to ten genius loci znów przejął władanie nad Wrocławiem? Tak więc miałem okazję posłuchać tej mroczniejszej wersji historii Wrocławia w wykonaniu Artura Domańskiego, przewodnika, autora strony wroclaw-przewodnik.eu. I choć znów nie zaczęło się od trzęsienia ziemi, to jednak ścięta głowa Jana Chrzciciela podana na srebrnej tacy wywołała podobne wrażenie. A potem już się temat rozwinął: było o mostku pokutnic, o ludwisarzu który zabił swego ucznia niepomny jego dzieła, o tym, co przygrywało skazańcom idącym na wrocławski szafot. A także o niespłaconych budowlańcach jak żywo przypominających majstrów z cyklu opowiadań „Murarze” (zainteresowanych odsyłam do odkopania archiwalnych numerów Science Fiction), o parkach, w których spacerujemy wśród dusz pochowanych i ostrzu, które wciąż „śpiewa” agonalnym jękiem 800 zabitych nim dusz.
Potem już szło trochę gorzej. Kamila Kowalczyk ze swoimi makabreskami miała wysoko postawioną poprzeczkę. I przyczyniła się do tego zarówno Aneta Jadowska wrazz Anną Brzezińską po swoich DF-owcych prelekcjach o ORYGINALNYCH bajkach ludowych, jak i sama Kamila. No cóż, poziom prelekcji o seks-parodiach z konferencji gwiezdno-wojennej ciężko będzie powtórzyć każdemu prelegentowi... Z kolei demonologia wodno-słowiańska zupełnie mnie rozczarowała. Jak sama autorka przyznaje, interesowały ją jedynie 2 czy 3 rodzaje z jakże szerokiego spektrum demonów wodnych. I choć trafia do mnie argument, że pewne demony występowały pod wieloma nazwami w różnych kulturach, to wciąż brakuje mi podobieństwa do demonów z pobieżnie i pośpiesznie obejrzanej wystawy Bestiarium słowiańskie. Ale dla samych piosenek i grafik warto było odwiedzić.
Podsumowując, CK Zamek po raz kolejny przygotowało ciekawy konwent, który nie spotkał się z szerokim przyjęciem przybyłych. Jednak jak na pierwszy raz, to i tak całkiem nieźle poszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę całkiem liczną grupę uczestników spoza granic naszego województwa.