Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 czerwca 2014

Dni Fantastyki: ROZDAJEMY BILETY!!!!

Już wkrótce kolejne Dni Fantastyki, największy wrocławski konwent. W tym roku główną ich tematyką ma być steampunk i cyberpunk, choć powoli dochodzą kolejne atrakcje, jak np. zlot fanów Gry o Tron. Pozwolę sobie pozostać jednak przy pierwotnych założeniach i pokazać wam trailer pokazujący jak będzie wyglądać życie we Wrocławiu w roku 2029. Film nakręcony został na konkurs "Kręci cię Wrocław? To kręć Wrocław" i przyniósł autorom, Tomaszowi Wolszczakowi i Tomaszowi Jarząbkowi, wyróżnienie i staż w centrum technologii audiowizualnych we Wrocławiu. Wśród wielu fanów stolicy Dolnego Śląska może wywołać on oburzenie, gdyż przekręca ono główny marketingowy brand, Wroc-love, w coś negatywnego, Worst Love, najgorszą miłość. Mi się jednak podoba sposób wykorzystania głównych kierunków promocji z główną tematyką klipu. Oglądając filmiki w ramach konkursu "Kręć Wrocław" często miałem wrażenie, że kamerzystom dano listę tematów  do pokazania na krótkim promocyjnym materiale, a następnie liczono, ile ich udało się wcisnąć, często na siłę. To, co robią dwaj panowie Tomaszowie to podejście zdecydowanie odwrotne: wyznaczmy temat filmu, a potem przejdźmy się po Wrocławiu i zobaczmy co nam pasuje. Tak więc mamy "narodowościowy tygiel" idealnie pasujący do cyberpunkowego świata bez granic, grupę hackerów w centrum komputerowych (czy nie kojarzy wam się to z siedzibą Googla na placu Bema?), odpowiednio dobrane miejsca pokazujące zarówno mroczne i porzucone korytarze podziemia, jak i splendor i nowoczesność biurowych wieżowców... no właśnie, skoro mowa o miejscach, to właśnie one stanowią istotę konkursu. Jako iż blog wyewoluował z odkrywania miejsc ukazanych w literaturze i filmach fantastycznych, dlatego dziś ja stawiam jedno, tylko jedno pytanie konkursowe: które miejsca we Wrocławiu zostały pokazane we wspomnianym klipie "Worst Love". Za każde rozpoznane miejsce dostajecie 1 punkt, a dwie osoby które zdobędą największą ilość punktów dostaną darmowe wejściówki (3 dniowe karnety) na najbliższe Dni Fantastyki, które odbędą się w dniach 27-29 czerwca w Centrum Kultury Zamek w Leśnicy. Odpowiedzi proszę przysyłać mailem na adres wroclaw.fantastyczny(at)gazeta.pl do dnia 24 czerwca, do godziny 15.


Jeżeli macie też jakieś pytania do twórców filmu, możecie je przysyłać na ten sam adres e-mail. Prowadzę rozmowy na temat przeprowadzenia wywiadu z autorami, więc będzie okazja je zadać. Jeżeli dostanę od was ciekawe pytanie które spodoba się mi lub autorom filmu - kolejna wejściówka jest dla was. W przypadku, gdybym jednak ciekawych pytań nie dostał, zostanie ona przekazana osobie która w konkursie na ilość rozpoznanych miejsc w filmie znajdować się będzie na trzecim miejscu. 

niedziela, 1 czerwca 2014

Dzień Dziecka w kosmosie

R2D2 na Dniu Dziecka w Pasażu Grunwaldzkim
Każde dziecko mogło sobie zrobić
zdjęcie z R2D2
Kosmiczny Dzień Dziecka... zapowiedzi były ogromne. Gwiezdne wojny w Pasażu Grunwaldzkim, „po prostu kosmos” w Hali Stulecia. No i roboty na Bielanach, ale to już był trochę zbyt duży rozrzut.

Zacząłem od Pasażu Grunwaldzkiego, bo najbliżej. Tutaj faktycznie rządziły Gwiezdne Wojny. Wokół sceny zgromadzone atrakcje: wystawa starwarsowych rekwizytów, obszar do zabawy klockami Lego Star Wars, mini-studio fotograficzne, kosmiczna strzelnica no i scena, wokół której rozgrywał się trening rycerzy Jedi.
Wystawa – to kilkadziesiąt figurek z postaciami z Gwiezdnych Wojen, obejmująca także kosmiczne pojazdy. A więc są tu szturmowcy na swych pojazdach, jest transporter klonów chroniony w trakcie desantu przez bojowego drona. No i oczywiście AT-AT, T-wingi, X-wingi, Imperial Star Destroyer - a nad wszystkim góruje popiersie C-3PO. 
Ministudio fotograficzne to z kolei świetna okazja do zrobienia sobie zdjęcia na tle obrazka z gwiezdnych wojen, obok gwiezdnowojennych postaci. Do wyboru było kilka masek, więc można było sobie zrobić zdjęcie udając Chewbakę czy mistrza Yodę. A wszystko w asyście chociażby rycerza Jedi czy Ahsoki. Oczywiście, po odstaniu w kolejce można było dowolnie fotografować przy pomocy własnego sprzętu, jednak o z góry wyznaczonych godzinach były też wykonywane profesjonalne zdjęcia. Jeszcze trochę cierpliwości i gotowe, papierowe zdjęcia można było zupełnie za darmo odebrać pod sceną.
Mistrz Jedi uczy padawanów walki lightsaberem
W ramach szkolenia, mistrzowi Jedi przyszło walczyć
zarówno z przedstawicielami jasnej, jak i ciemnej strony mocy
Tymczasem na scenie odbywał się regularny trening rycerzy Jedi. Każdego padawana czekała nauka walki na świetlne miecze, połączona z równoczesnym wydawaniem okrzyków bojowych mających odstraszyć wroga, a do tego strzelanie na kosmicznej strzelnicy. Przy okazji wyszło, że w kwestii odstraszania wrogów krzykiem o wiele skuteczniejsze okazały się dziewczynki. Pozostaje pytanie: czy to faktycznie większe zaangażowanie w walkę, czy próba wystraszenia przeciwnika żeby nie trzeba się było z nim bić, czy po prostu małe kobietki nawet na czas walki nie potrafiły sobie przerwać rozmowy? Bo w bitewnym zgiełku trzeba przecież krzyczeć głośniej, aby ktoś cię usłyszał – więc może to nie odstraszający krzyk był a próba plotkowania o tym, co robił ostatnio Luke z Leią?
Zabijanie szturmowca przy pomocy Mocy
Szturmowiec podduszany przy pomocy mocy przez padawana
Oczywiście, cóż to byłby za Jedi, który nie umie posłużyć się Mocą? Tak więc na szybko złapany szturmowiec posłużył za pomoc naukową. Każdy z adeptów Mocy próbował poddusić wspomnianego żołnierza Imperium, oczywiście nie zabijając go – bo przecież szturmowiec był tylko jeden, a adeptów wielu. Oczywiście, do prostych to nie należało, bo Moc nie do końca dawała się opanować początkujących kadetom. Tak więc zamiast prób podduszenia, czasem w wyniku działania Mocy szturmowiec próbował zdjąć hełm czy buty, albo przyciągany był w kierunku adepta, że nie wspomnę o napadach przyjazności – i nagle postanawiał przybić piątkę padawanowi, który przecież próbował go udusić.
Lego Star Wars i konkursowe emocje
Prawda, że moje najładniejsze - czyli konkursowe emocje
Oczywiście, zanim padawan stanie się prawdziwym żołnierzem Rebelii, należy złożyć przysięgę. Tak więc każdy, kto przeżył szkolenie, stawał na scenie po czym publicznie przyrzekał, że stać będzie na straży porządku (zarówno w kosmosie, jak i we własnym pokoju), że intensywnie się będzie uczył (zarówno w akademii Jedi, jak i ziemskiej szkole), no i żeby mieć siłę – będzie grzecznie jadł wszystkie posiłki, włącznie z brukselką, groszkiem i innym zielonym zielskiem. No, może z pominięciem zupy mlecznej, bo ta jak się okazuje nie wzbudza wielkiego entuzjazmu wśród Mistrzów Jedi.
Wspomniałem jeszcze o klockach Lego Star Wars. Tak, tak, kolejna atrakcja to układanie figurek i postaci gwiezdnowojennych z klocków. Do dyspozycji dzieci były wspomniane zestawy Lego Star Wars, z których dzieci mogły ułożyć co im się tylko chciało – a co godzinę wybierane były najciekawsze konstrukcje.


Lego star wars w Pasażu Grunwaldzkim
Chaos porozrzucanych klocków niczym chaos bezgranicznych przestrzeni Kosmosu

Wystawa figurek z Gwiezdnych Wojen w Pasażu Grunwaldzkim
Główna atrakcja wystawy figurek - C-3PO
Po zaliczeniu atrakcji w Pasażu Grunwaldzkim, pozostała Hala Stulecia. Niestety, ostatnio ulica Curee-Skłodkowskiej wygląda jak po ostrzale przez Gwiazdę Śmierci, dlatego poruszanie się nią zarówno samochodami, jak i na piechotę nie należy do wielkich atrakcji. Dlatego na parkingu pasażu wypatrzyłem X-winga z kluczykami pozostawionymi w stacyjce. Niestety, to co zobaczyłem przy Hali Stulecia nie napawało mnie entuzjazmem. Kosmiczna architektura która miała się okazać grą plenerową nie dała się odnaleźć nigdzie wokół hali, z kolei w środku też widać było jedynie jakieś zwykłe warsztaty artystyczne dla dzieci, gdzie miał być mały inżynier – tego w ogóle nie wiem. Dodam, że „Zaczarowany autobus” okazał się „piłkowym basenem” od tych w centrach handlowych różniącym się tym, że był zainstalowany w autobusie więc był totalnie mobilny. Słowem, atrakcji kosmicznych brak, pozostało odstawić X-winga na swoje miejsce na parkingu, a następnie wrócić już całkowicie ziemskim tramwajem z zeszłego wieku do domu.

sobota, 31 maja 2014

Grecki bóg jak malowany

Lilith, czyli rzekomy biblijny wąż z raju
„Grecki bóg ci się marzy? To go sobie namaluj”. Taki mi się jawił wizerunek bitwy na pędzle organizowanej przez szkołę Marzeny Dałeckiej. Bo jak wynikało z opisu, chodziło o konkurs wizażu ukierunkowany na antycznych bogów, herosów i inne mitologiczne stwory. 
Tak więc piątkowym wieczorem pojawiłem się w klubie Grey, gdzie malowanie po twarzach trwało już w najlepsze. Farbki, cienie, tusze, podkłady – i tysiące innych rzeczy, których normalny facet nie jest w stanie ponazywać. Baaa, w kolorach takich, że normalny facet stwierdzi, że te cztery kwadraciki się niczym nie różnią :) No, fotografowie jednak muszą mieć troszkę większą czułość niż na kolory niż przeciętny facet, więc nawet nie zastanawiałem się czemu wizażystki mają po kilka takich samych farbek i każdej używają po trochu... nie, one były jedynie PRAWIE takie same.




Upadła anielica w przygotowaniu
Wracając do samej imprezy. Gdy zjawiłem się w klubie, na krzesełkach grzecznie już siedziały piękne modelki, oczekujące aby zrobić z nich kobiety jeszcze piękniejsze, wręcz boginie. Zamysły charakteryzatorek nie zawsze jednak pokrywały się z marzeniami upiększanych. Spod czasem pozornie przypadkowych plam, w miarę powstawania całości wyłaniały się wizerunki upadłych anielic czy nie do końca ukształtowanego żywiołaka wody. Oczywiście, ogromne ilości tuszów, pudrów i innych rzeczy mogących stać się w połączeniu z wodą kolorowym błotkiem sprawiły, że wspomniany żywiołak wody nabrał bardziej cielesnych kształtów i nie rozlewał się kałużą po podłodze.
Egipska królowa z czasów faraońskich?





Kto jeszcze był? Były elfy bo uczestniczące w konkursie wizażystki bardziej niż na antyku skupiły się na wymienionej także w opisie mitologii, odbierając temat trochę szerzej niż w gatunku grecko-rzymskiego antyku. Wspomniane elfy to przecież nie tylko postacie występujące w literaturze Sapkowskiego (i człowiek naprawdę się dziwi, że jedna ze startujących uznała jego literaturę za pierwowzór długouchych – ale w końcu to nie był konkurs ze znajomości fantastyki) ale także stwory zapożyczone z mitologii celtyckiej.

Elfia wojowniczka już prawie gotowa do pokazu
Żywiołak wody pod wpływem pudrów nabiera mniej wodnistej formy
I co najważniejsze, każdy z uczestników mógł na własnych oczach zobaczyć, jak zwykłe, ludzkie niewiasty powoli przemieniają się w pradawne boginie. Tak, tak, pomieszczenie wizażystek było powszechnie dostępne i choć większość wolała posłuchać śpiewów wrocławskiej wokalistki, to w sali wizażu roiło się od obserwatorów, fotografów i wszelkiej innej maści ludzików dekoncentrujących artystki przy pracy. Tak, tak, bo w bitwie jak na wojnie – nikt nie gwarantuje, że będzie cisza i spokój. To w końcu nie charakteryzatornia wielkich gwiazd operowych...



Grecka nimfa wodna na wybiegu
Trzeba przyznać, że sama idea bitwy wizażowej jest ciekawym pomysłem nie tylko dla kobiet i że naprawdę miło popatrzeć, jak czasem ledwie jeden gadżet sprawia, że ostateczny efekt jest zupełnie inaczej odbierany niż widziany jeszcze przed chwilą efekt pośredni. Martwi jedynie to, że mimo selekcji startujących i ograniczenia ich ilości do zaledwie 11 osób, wśród startujących wciąż były osoby które nie miały pomysłu na coś bardziej klimatycznego niż stylizacja kobieca w stylu „beauty”, nijak mający się do wspomnianego tematu bitwy. Mnie jednak ciekawi odpowiedź na pytanie: jaka tematyka czeka nas za rok?

Więcej zdjęć na FB

niedziela, 18 maja 2014

Straszna Noc na Nadodrzu

Konik na biegunach
robi skrzyp, skrzyp, skrzYYYYPPP!!!
Każdy z nas miał jakieś swoje strachy z dzieciństwa. Zwykły miś-przytulanka, któremu po nocy jakoś dziwnie świeciły się oczka, skrzypiąca podłoga mimo iż przecież nikogo nie ma w pokoju (a przynajmniej nie powinno być), szatańsko wyjący za oknem wiatr... chowaliśmy się przed nimi pod kołdrą, całym ciałem trzęsąc się ze strachu licząc na to, że straszny potwór nie zauważy nas i nie pożre...

"Pokaż się swojemu najgłębszemu strachowi; wtedy strach traci swoją moc, kurczy się i znika. A ty jesteś wolny. "
Jim Morrison

Te właśnie strachy postanowili uwiecznić na swych zdjęciach fotografowie Ewelina i Marcin Kochanowie. Jedzenie zamieniające się nagle w pełzające robaki, pajęczyny na strychu, które nie dają się zerwać machnięciem ręki i powoli zapętlają cię w sieć strasznego pająka, pięlęgniarki-psychopatki znęcające się nad swoimi pacjentami... największe strachy dzieciństwa sportretowane i powieszone ładnie, od linijki pod ścianą, niczym hasła w encyklopedii. Strachy i potwory ujarzmione i sklasyfikowane, w swej straszności zamrożone i opanowane. Wydawało się, że nie może zdarzyć się nic strasznego...



Szalona pomoc dentystyczno-masochistyczna
Strachy, strachy, mnóstwo strachów. Wielka masa koszmarów skumulowana na małej przestrzeni, krytyczna masa ludzkiej bojaźni, niczym ładunek jądrowy bliski wybuchu. Czy któryś z nich nagle nie zmaterializuje się z obrazu i nie zacznie siać wokół siebie zagłady? Kątem oka zauważam jakiś nieznaczny ruch na jednym ze zdjęć, spoglądam w tym kierunku... wytatuowany mężczyzna hardym wzrokiem patrzy na mnie, jakby nie poruszając ustami mówił: Hmm, takiś odważny, poczekaj do północy... dreszcz przejmuje całe moje ciało, jedno, drugie mrugnięcie powieką... wydawałoby się hardy przed chwilą potwór, znów zastygł w swym niemym wrzasku, z wargami rozciągniętymi stalowymi hakami przez szaloną pomoc dentystyczną. A przecież jeszcze przed chwilą... Gdzieś z tyłu zafalowało płótno, na którym rozwieszone są obrazy, żarówka też momentami przygasa, jakby zaraz się miała przepalić...
O 23:55 obsługa nerwowo wygania niedobitki oglądających. W oczach zamykającej stoisko kobiety widzę to paniczne szaleństwo, jakby coś miało się za chwilę wydarzyć, a tylko ona mogła temu zapobiec. Szybko, szybko, nim się stanie tragedia...
I cóż tu uczynić, smętnie powłócząc nogami wracam do domu, pozostawiając za sobą te straszne piękne fotografie...

A ty krzycz, po prostu krzycz,
Bezsilny w swym strachu krzycz,
Opętany szaleństwem krzycz,
Spętany koszmarem krzycz,
Bo zrobić już więcej nie możesz nic



23:59, deszcz jednostajnie dudni o szyby. Jak co dzień, jedna po drugiej gasną uliczne latarnie, zgodnie ze zwykłą, zaprogramowaną rutyną. Gdzieś daleko słyszę dźwięk tłuczonej szyby. Nagle wokół rozszczekują się wszystkie psy. W ciemnym powietrzu nocy nagle brak miejsca dla bębnienia deszczu,  jedyne pozostałe pustki ciszy momentalnie wypełniają się mrocznymi wyciami i jękami. Czy faktycznie strachy opuściły swe magiczne obrazowięzienia i sieją grozę na ulicach, czy rano w Pierce of Cake nie zobaczę już ich zdjęć?

Nie, to nie będzie zwykła noc na Nadodrzu...

Notka odnośnie praw autorskich: zarówno wszystkie zdjęcia użyte w tym wpisie jak i dobór cytatu do tematu wystawy autorstwa Eweliny i Marcina Kochanów

sobota, 10 maja 2014

Z kronik policyjnych: Joker porywa mieszkańców Wrocławia

Zakładnik przetrzymywany przez grupę Jokera
gdzieś na terenie Hali Stulecia
To już kolejna przymiarka do kronik policyjnych. Tak, tak, reporter policyjny nie ma łatwego życia, a mi dwa razy się nie udało. A to spóźniłem się ze zdjęciem gremlina potrąconego przez rozpędzone auto, zrobiłem je dopiero gdy potwór już sobie wstał i się otrzepał, a  że był dosyć wytrzymały to na zdjęciu wcale nie wyglądał jak poszkodowany. A to się okazało, że brawurowe wywożenie księgozbiorów Szedaru z siedziby Vratislavii Fantastici to żadna kradzież, a przenosiny. Tym razem jednak nie dość, że na czas, to sensacja zdecydowanie prawdziwa.
Członek gangu, w tle jego przywódca
Otóż we wschodniej części Wrocławia Fantastycznego przestępcza grupa zbrojna kierowana przez szaleńca powszechnie znanego jako Joker porwała grupę niewinnych mieszkańców, niekoniecznie związanych z fantastyką. Z informacji które otrzymaliśmy od służb granicznych wynika, że do naszego kraju przestępca ten został wpuszczony pod pretekstem startowania w konkursie cosplayowym, co jak widać było tylko zasłoną dymną. Porwani zakładnicy przetrzymywani są w najciemniejszych głębiach Hali Stulecia.
Niestety, w tej chwili w Hali Stulecia odbywa się duże zgromadzenie ludności cywilnej w związku z obchodami 18-tych urodzin wydawnictwa CD-Action oraz wystawy grup rekonstrukcyjnych Rekon '2014. Uniemożliwia to podjęcie jakiejkolwiek próby zbrojnego odbicia zakładników przez grupy antyterrorystyczne. Najbliższe próby akcji zbrojnej mogą odbyć się dopiero po godzinie 19-tej, kiedy to urodziny zostaną tymczasowo (do dnia jutrzejszego) zamknięte.

Zdjęcie Jokera, głównego herszta bandy

Choć na zewnątrz wciąż świeci słońce, Wrocław Fantastyczny już ustawił reflektory przeciwlotnicze z nałożonym na nie logo Batmana. Czy Mroczny Rycerz zauważy wołanie Wrocławia na tle wiecznie zachmurzonego nieba Gotham? Czy zrozumie przesłanie i podąży nam na ratunek? A może zmuszeni jesteśmy sami rozprawić się z niebezpiecznym oprawcą? 

czwartek, 20 lutego 2014

Wrocław - miasto spotkań z niezwykłościami

Magia zamknięta w metalu i kamieniach
Wróżki, uzdrowiciele, różdżkarze – wszystkich ich spodziewałem się spotkać Hali Stulecia. No i „fotografia obrazu aury”, którym tak bardzo zachwycał się Zioło... Z jednej strony, uwierzyć tak łatwo nie uwierzę, z drugiej strony, trudno zaprzeczać istnieniu czegoś, o czym się nic nie wie? Dlatego wizytę na Wrocławskich Spotkaniach z Niezwykłościami postanowiłem potraktować jako „edukacyjną”.
Pierwsze stoiska raczej nie zachwycały. Niezwykłości kończyły się na „niezwykłych” wędlinach, serach, i wszelkiej innej żywności. Żeby to chociaż nie wiadomo jak „zdrowa” żywność była – taa... jej „niezwykłość” polegała jedynie na tym, że nie była to zwykła żywność „marketowa”, chociaż czy mięso sprzedawane tam było „prawdziwe”, czy tylko „udające prawdziwe” ciężko mi określić. W świetle ostatnich rewelacji Unii Europejskiej (według której to jedzenie ze sztuczną „farbą o smaku wędzonki” jest zdrowsze od naturalnie wędzonego) to powiedziałbym raczej, że jest ona zdecydowanie „trendowo niezdrowa”. Z pewnością takiej „prawdziwej” żywności pełno na każdym wrocławskim bazarze, jarmarku, itp. - słowem żadna niezwykłość.
Orgonit, czyli chyba jedyne stoisko na którym nie czułem się oszukiwany
Podobnie nie zrobiły na mnie wrażenia stoiska ze zdrową żywnością. Zioła – no cóż, wymieszane w rękach wiedźmy może mają swoją magię, jednak posortowane, porozkładane w równiuteńkich woreczkach to już zwykłe ziółka, ot, przypominające te, które dosypujemy do herbatki. Że dzika róża ma takie właściwości, a haber takie – phi, na kimś kto się wkręcił w świat samodzielnie robionych domowych nalewek taka wiedza nie-tajemna raczej nie robi wrażenia.
Starożytne symbole mocy
No tak, ale co tu wybrzydzać, z magią zapoznać się miałem. Na pierwszy rzut poszło uzdrawianie praniczne. Ot, kupisz sobie książeczkę, przyjdziesz do nas na kilkugodzinny kurs za kilkaset złotych (oczywiście, nie mówimy o szkoleniu indywidualnym) i będziesz mógł leczyć rodzinę. Oczywiście tylko słabszą, białą praną, bo kolorową nauczysz się na kolejnym, oczywiście równie drogim kursie. No cóż, mi to raczej wygląda na szybkie zwalczanie choroby portfela, ale może lepiej nie moim kosztem? Na szczęście pani poświęciła chwilę czasu na wytłumaczenie. Generalnie, poprzez czakrę serca kierujemy prośbę do Wszechświata, aby wypełnił nas swą mocą (poprzez czakrę głowy), którą to moc przekierowujemy na chorego. Oczywiście, prana jest formą magii, więc nikt nie powie ci, co to za forma energii, żadnych naukowych wyjaśnień (bo przecież na tym polega magia, czyż nie? :), słowem, zaciągasz manę z powietrza i leczysz wszystkich wokół. Oczywiście, udokumentowanych cudownych uzdrowień są tysiące, ale jakby nie pomagało, to z pewnością nie zaszkodzi, jak pójdziesz do NFZ-towskiego lekarza :) 
No cóż, doświadczony gracz z pewnością od razu zapyta: ale czy takiej magii można użyć nie tylko jako healer, ale także jako zabójczy mag? No, tu już odpowiedź była bardziej pokrętna: niby można, ale wszystko okupisz ogromnym cierpieniem, kara będzie sroga. No, ale jak ktoś cię nie lubi, to ci może zdrowie zepsuć? No nie, kara będzie sroga, okupi to cierpieniem i w ogóle będzie tak źle, że nic złego ci nie zrobi. „Logika pozorna” niestety nie przebija się przez mój pragmatyczny umysł i od razu pada pytanie: jeżeli nic złego mi nie zrobi (bo sroga kara), to za co zostanie pokarany skoro mi nic złego nie zrobił? I nagle niczym mantrę słyszę, że nic nie zrobi, bo spotka go kara. I słuchaj tego w kółko Macieju, widzę że chyba wszedłem w obszar pytań zakazanych, więc formułuję inaczej pytanie: no dobrze, nie robię nic ze złości, po prostu CHCĘ kogoś wyleczyć (więc intencje są dobre), no, ale jestem początkującym i coś schrzanię. Co się wtedy stanie? No i znów słyszę mantrę o srogiej karze, i że przez to nikt mi nic złego nie zrobi, bo ważne są chęci, bo inne takie. Ze stoiska odchodzę z poczuciem braku odpowiedzi, skołatany nie wiedząc, czy po uzdrawianiu pranicznym przez partacza po prostu nie poczuję nic (bo „wielkie duchy kosmosu” po prostu oleją nie umiejącego się z nimi dogadać amatora) czy może jednak przez przypadek leczenie może dać odwrotny efekt? No cóż, powiedzmy, że nie będę ryzykował na swojej skórze...

Tańczący w promieniach UV
Tymczasem coś się dzieje w salce widowiskowej (tak, tak, ledwie salce, bo część główną hali zaanektowano na targi turystyki, a Spotkania z Niezwykłościami zorganizowano tylko w części zewnętrznego korytarza). Okazało się, że w czasie gdy ja słuchałem o pranie i kolorach, tutaj odbywało się nietypowe przedstawienie: taniec przebranych w święcące w ultrafiolecie postaci inspirowanych dawnymi słowiańskimi upiorami. Niestety, trafiłem na samą końcówkę, tylko tyle, żeby stwierdzić, że to coś fajnego i mieć ochotę na więcej.


Mały przegląd końcówek do różdżki
Po krótkiej zabawie z kartami w wykonaniu magika-prestigitadora (i nie pytajcie mnie, jak on to robił, cały czas patrzyłem mu na ręce i nic nie zauważyłem – ale może to nie na ręce trzeba było patrzeć?), robię rozeznanie na kolejnym stanowisku, u różdżkarza. Znów jakaś niepojęta magia, jednak w tym wypadku chociaż od znajomych wiem, że „to działa”, w miejscu gdzie geolodzy nic nie znaleźli, różdżkarz powiedział „tu będzie woda” - i ona tam była. No więc jak to działa? Wystawca zaczął od klasycznej teorii, od wikipediowej wręcz regułki co to jest radiestezja. No więc jest sobie promieniowanie, każda materia wydziela jej inny rodzaj (słowem, jakby mi ktoś tłumaczył działanie spektrometru), no i człowiek posiadający odpowiedni „dar” i wypraktykowane umiejętności potrafi to promieniowanie wyczuć. Było jeszcze o elektronach, promieniowaniu jonizującym, no, takie tam dla fizyków, no i czy Pan zrozumiał? No cóż, zrozumieć zrozumiałem, miałem wrażenie, że słyszę wykłady elektrotechniki z technikum, ale nie, nie, to tylko fizycy potrafią zrozumieć. No, i nie zrozumiałem... ale dopiero w momencie, kiedy okazało się, że to cudowne promieniowanie, mimo iż takie fizyczne, nie daje się jednak zmierzyć żadną dostępną nam techniką. Nie, że zakres częstotliwości nie właściwy, nie że sygnał zbyt słaby, po prostu technika nie da rady, bo nie i już, i to jest po prostu magia. No bo skoro sygnał jest słaby-słaby, to jakim cudem radiestesta potrafi wyczuć źródło wody nie tylko w pobliżu siebie, ale także patrząc na mapę odległego miejsca, włącznie z antypodami. No cóż, nasuwa się pytanie czy mając dokładną mapę Księżyca lub Marsa też potrafiłbym odkryć wodę?
No niech sobie niedowiarkowie nie wierzą, ale zaraz dostaję kartkę sugerującą, że radiestezja to jest nie tylko coś co działa bo „przecież to takie mądre” (że aż się nie daje tego wyczuć techniką – dopisek autora). Radiestesta potrafi nie tylko wykryć żyłę wodną, to jeszcze potrafi określić jej skład chemiczny. Bo każda substancja ma inne widmo częstotliwości, a człowiek to taki czuły spektrometr, że wszystko wyczuje :) I chociaż z treści rozmowy wynika, że różdżkarz potrafi rozpoznać czy woda ma większą domieszkę wapnia czy żelaza, to pobieżna analiza karty finalnego pomiaru raczej rozróżnia tylko kategorie wody mniej lub bardziej zdatnej do picia, bez rozróżnienia na jej dokładny skład.

Różdżki kontra magia Japonii - która silniejsza?
Niestety, do stoiska egzorcysty nie zdążyłem dotrzeć, bo na Spotkania z Niezwykłościami dotarłem dopiero wieczorem, po prawie całodziennej walce z zombiakami. Jeżeli jednak mam podsumować wrażenia, to niestety, wciąż uważam wszelką ezoterykę za wielką ściemę. I nie chodzi o to, czy to działa, czy nie. Raczej o podejście tych, którzy tą ezoterykę prezentują. Bo nawet jeśli jest w tym ziarnko prawdy, to próbując się dowiedzieć czegoś więcej, nagle trafiasz na mur: Bo JA jestem Wielkim Mistrzem, a ty szaraczku masz mnie słuchać i (nie daj Boże) nie zadawać niepotrzebnych pytań. Najlepiej weź sobie tą karteczkę z gotowymi pytaniami, i o to możesz pytać :) Każda próba wyjścia poza rutynowy schemat kończyła się przekręcaniem pytania i naciąganiem go do jednego z gotowych. Chociaż nie próbowałem zadawać pytań sugerujących że to kłamstwo, chociaż zadawałem raczej proste pytania w stylu „a jak to działa, bo ja jestem ciekawy”, „a co się stanie, jak mi nie wyjdzie”, chociaż było to raczej przepytywanie ciekawskiego dziecka niż upierdliwego naukowca na siłę próbującego obalić hipotezę – to wciąż czułem, że trafiam w domenę pytań zakazanych. Więc jeśli nawet coś jest w tej ezoteryce, to niestety jej „sprzedawcy” robią jej czarny PR próbując traktować wszystkich jak ciemną masę którą Wielki Mistrz prowadzi do Jedynej Słusznej Prawdy. No cóż, świat wolę poznawać samodzielnie a nie dając się opanować jakiemuś umysłowemu despocie...

poniedziałek, 10 lutego 2014

Z łukiem wśród zombie

Nieustraszona pogromczyni zombie-drzew w akcji
Po lekturze dwóch kolejnych wrocławskich zombie-apokalips, wypadałoby wrócić do klasyki. Np. do jakiejś fantasy, do wrocławskich pisarzy trochę starszej już daty... słowem, pora wziąć się za świeżo świeżo wydaną 3 część Pomnika Cesarzowej Achai. Ziemiański jak to Ziemiański, od rozważań nad bronią nie ucieka, wręcz odwrotnie, co rusz o jakiejś spluwie pisze, a tu się pojawiają jakieś nieścisłości. No bo jak zrozumiem porucznika odważnie paradującego wśród posiadających broń palną żołnierzy, zwłaszcza gdy posiadają karabiny naprawdę starej daty. No, ale gdy mowa o wyprawie przeciw wyposażonym w łuki prymitywnym bestiom to raczej zwątpiłbym w iluzoryczną moc takiej kamizelki. Bo fakt, broń palna była szybko pokochana przez dowódców wojsk za swoje ogromne zalety: duży zasięg, wielką siłę rażenia, prostotę obsługi (tak, tak, całej tej procedury nabijania dawnych muszkietów można było nauczyć żołnierza w kilka godzin włącznie z praktyką, w czasie gdy przyuczenie jednego porządnego łucznika zajmowało całe lata). Jednak najmniej zauważaną za to chyba jedną z większych przewag broni palnej nad łukiem jest zatrzymanie postrzelonego w biegu. Bo nawet waląc w idącego na nas wroga z łuku, nawet uszkadzając mu ważne aorty, przejdzie on jeszcze kilka kroków zanim zginie. Natomiast potężna siła wystrzału często nawet cofa go do tyłu... no, ale strzała łuku jako jedyna przebije się przez kamizelkę. No, ale wszystko wyjaśnia dogłębna analiza faktów: bo przecież to porucznik sił lądowych był, nie nasz wielki bohater z marynarki, tylko prawie-że-wróg z lądowych. Znaczy się, miał prawo być głupi. Obowiązek zresztą też. 
Zombie-desperat po ostrzale ostrzegawczym
Akurat przy opisie walki z dzikimi, zza okna dawał się posłyszeć jakiś dziwny pomruk. W zasadzie to dawał się on usłyszeć już wcześniej, jednak jego natężenie niezauważalnie powoli narastało, i z pewnością dalej bym go nie usłyszał, gdyby nie doszedł do niego głuchy łomot. Wyglądam za okno i... nie, po prostu nie uwierzę. Bo bomba atomowa od wielu lat żadna nie spadła nigdzie na ziemi, naziści swoich eksperymentów we Wrocławiu zaprzestali wraz z opuszczeniem Breslau w 1945 roku, a tu pod oknem cała chmara zombie. Dryjer się mylił, Lewandowski się mylił, może jak w Zapachu Szkła uruchomili jakiś dziwny generator, zwłaszcza, że tajemniczy okrągły bunkier stoi tuż za blokiem. Kto wie, kto się tam ostatnio wokół niego kręcił?

Chowając się przed zombie w okopach
W poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki

Chociaż w sumie, nie czas rozważać, co jak i dlaczego te zombie powstały, chyba lepiej przeredagować pytanie na: co jak i gdzie znajdę bezpieczne miejsce. Po zeszłorocznych manewrach najbardziej rozsądna wydawała mi się strzelnica łucznicza w lasku osobowickim. No, może nie kapnęli sięz tym porzuconym nieśmiertelnikiem w zeszłym roku i nierozstrzelaja za dezercję? Zresztą, chyba lepiej dać się rozstrzelać niż zostać jakimś żywym trupem mamroczącym ciągle pod nosem „mózg... mózg... mózg”. A więc przez piwnicę, bo oczywiście na schodach od klatki zombie dopadły już jakiegoś bezbronnego sąsiada któremu już raczej nie dałoby się pomóc, zakazanymi bramami które nawet nieumarli omijają, kawałek wzdłuż magicznie umocnionego Autobahnu na Poznań, kawałek wzdłuż Odry i jestem. Co prawda w pośpiechu o mało nie połamałem nóg na licznych tutaj wystających z ziemi resztkach dawnych bunkrów i (dla odmiany) sięgających w głąb ziemi równie dziurach/studzienkach/Bóg wie czym jeszcze, ale jakoś udało się dostać w obręb wałów ziemnych strzelnicy.
Wodzu w akcji
Nie, żeby mnie nie rozpoznali. Miłe powitanie w stylu „patrzcie, dezerter wrócił, ROZSTRZELAĆ” dało wyraźnie do zrozumienia, że chyba jednak poznali się na sztuczce, na szczęście ktoś okazał się na tyle rozsądny, że postanowiono nie zwiększać ilości nieżywych. Zwłaszcza, że w obecnym stanie przyrody nie do końca wiadomo czy taki zabity się nie obrazi i nie przejdzie do oddziałów wroga? Biorąc pod uwagę wygląd naszych przeciwników, taki obrót sprawy wydawał się całkiem prawdopodobny. Baaa, po uratowaniu mi życia nawet chciano mi dać broń w postaci łuku, i prawie by się udało, gdyby nie paniczna reakcja Wodza: Nie, JEMU nie, nie wiadomo, kogo jeszcze trafi. On ma INNE ZADANIA.

Strzał z okopów
No dobra, może to i lepiej, bo fakt, nieumiejętnie używany łuk może napytać więcej szkód temu co trzyma strzałę od strony lotek niż temu, co stoi po stronie grotu (i cięciwa złośliwie strzelająca w twarz jest tu jedną z mniej niemiłych niespodzianek). No, ale jakie będzie moje zadanie? Ech, ta radośnie wyglądająca twarz jednego z dowódców patroli wymawiająca grobowo brzmiące słowa: „będziesz podawał odległość do celu. DOKŁADNIE. Najprościej podejść do celu licząc kroki, i krzyknąć otrzymaną wartość. No, chyba że znasz jakiś lepszy sposób”. No ja rozumiem, że przy łuku znajomość odległości do celu jest podstawą, ale czy na pewno trzeba ją tak desperacko mierzyć? No, ale w niebezpiecznie śmiertelnych sytuacji, umysł jednych zacina się ze strachu, u innych panicznie wchodzi na wyższe obroty, żeby tylko wymyślić jakikolwiek sposób ucieczki od śmierci. Widać zaliczam się do tej drugiej grupy, bo zaraz znalazłem sposób. Gdy wyciągałem aparat z plecaka, to wszyscy gromko wybuchli śmiechem, że niby co, jak podejdę do zombie to co, pstryknę im fleszem w oczy i się wystraszy (a swoją drogą, nie głupie, trzeba zapamiętać, choć mam nadzieję, że nie będę zmuszony sprawdzać)? A może co, zaczną ci pozować do zdjęcia? Szyderczy śmiech powoli zmieniał się w wyraz podziwu gdy zacząłem im nakreślać swój plan. No bo bierzemy takiego zombie w wizjer niczym łodzie podwodne brały na cel okręty transportowe w czasie II WŚ, auto-fokus i... i na pokrętle obiektywu sprawdzamy, na jaką odległość ustawiła nam się ostrość. Proste? Proste. Skuteczne? No, trzeba czasem powtórzyć, jak się aparat na jakąś gałązkę po drodze wyostrzy, ale ogólnie metoda działa. I, skoro już wspomniałem o peryskopie, można się schować w jakimś wykopie i tylko wystawić rękę ponad ziemię, i już mamy rozeznanie w otaczających nas siłach wroga.

Wszystkie w celu, panie komendancie
W samym gnieździe szerszeni

Skupiony na celu
No dobra, koniec końców Dezerter nie taki zły, chociaż bez łuku, to może iść z którąś grupą. No to wynocha na odprawę. Najpierw przedstawienie stanu obecnego. No więc miasto opanowały zombie (o jejku, jaki ten oficerek prowadzący odprawę mądry, jakby nikt bez niego tego nie zauważył). No i te zombie są złe, bo chcą zjeść ludzi (oficerek zaczynał błyskać intelektem). Więc trzeba je zabić (no, wow, on ma wyższe wykształcenie, że taki mądry, czy może to już jaki profesor wojskowy?). Aha, a w ogóle to nasi naukowcy nie znają jeszcze żadnego wytłumaczenia tego zjawiska i podejrzewają że może to być jakaś nieznana do tej pory mutacja organizmu ludzkiego. Chyba mój złośliwy komentarz pod nosem, że raczej to jakaś mutacja choroby, bo się roznosi po mieście szybciej niż grypa, został jednaj dosłyszany przez oficerka, bo wychodząc na swój teren słyszeliśmy, że następnej grupie już chrzanił o nieznanej naukowcom mutacji grypy. No, ale wracając do tematu. Z ważnych rzeczy które miał do przekazania, to były dwie wiadomości. Dobra, że po zeszłorocznej obronie Wrocławia przed obcymi, wszyscy fantastyczny obrońcy miasta instynktownie zebrali się w tym miejscu. Druga, zła, że miejsce zbiórki w tak małej odległości od osobowickiego cmentarza chyba nie jest najlepszym miejscem do skrzykiwania się na obronę przed zombie – chociażby z powodu dużego „garnizonu wroga” pod nosem. Więc mamy szybko zabierać broń (komu pozwolono, oczywiście) i wy... wynosić się na wyznaczony teren, tylko tak po żołniersku, a nie kurtuazyjnie.
Otoczony przez wroga
No to dawaj w teren. Zgodnie z wyznaczoną marszrutą idziemy przez krzaki do jakiegoś betonowego zbiornika wodnego, jakby basenu przeciwpożarowego. W sumie, to nawet z kierunku z którego przyszedłem, nawet znajduję ślady swoich butów po jednej i drugiej stronie basenu, tylko jakoś nie mogę skojarzyć, jakim cudem z jednej strony basenu nagle znalazłem się na drugiej. Po dnie bym nie przeszedł, bo wyraźnie widać, że zalane i ma konsystencję mocno wciągającego bagna. Nawet jakbym przeszedł po nielicznych wystających z błota kamieniach i oponach, to pozostałby mi problem, jak się wydostać po tak skośnych ścianach zbiornika. Czyżby więc jednak strach dodał mi skrzydeł i przeskoczyłem nad całością? Za Chiny wam nie odpowiem, jednak ślady jednoznacznie mówią, że jakoś zbiornik sforsowałem idąc na zbiórkę, zamiast go obejść.
Pod czujnym okiem mistrza
No tak, ja tu nad pierdołami dywaguję, a tu zza drzew wyłażą pierwsze zombie. Namiar, trzask migawki – jest, 37 metrów. Obrońcy naciągają strzały, krótka chwila wsłuchania się w dźwięczny jęk mocno napiętego drzewa, poczekanie, aż dźwięk się ustabilizuje... i nagły świst i 3 strzały szybują przed siebie. Żadna w celu, jedna tylko prześlizgnęła się wrogowi przez włosy. Drugi pomiar: 35 metrów bo oczywiście potwory nie czekają aż je wystrzelamy, łucznicy znów napinają strzały: jedna w celu, dwie znów poleciały górą. Kolejny pomiar, 33 metry, znów część strzał powyżej celu, ale powoli udaje się wytłuc wszystkich przeciwników. To się potem pytam, czemu tak wysoko strzelali, przecież odległości które podawałem są poprawne.
Dowódca grupy tylko wymownie spojrzał na zbiornik, i powiedział:
- Widzisz to bagno? No więc jak tam wpadnie strzała, to już jej nikt stamtąd nie wyciągnie, a przecież to dopiero początek walki. Więc nie możemy się wyzbyć broni.

Odzyskiwanie strzał z ciała ofiary
No w sumie, brzmi rozsądnie. A więc podobnie jak dzikusy opisane w Achai, po każdej potyczce musimy odzyskać wszystkie strzały, aby nie ulec przewadze liczebnej przeciwnika. Ech, w przypadku strzał które trafiły w przeciwnika to nie jest takie trudne, łatwo wychodzą z rozkładającego się ciała, o ironio, ciężej jest, gdy strzała w nic nie trafi. Bo oczywiście wyciągnąć ją spod liści to żaden wysiłek, gorzej ją jednak wcześniej odnaleźć, zwłaszcza gdy ta wcześniej praktycznie pionowo wśliznęła się pod warstwę runa leśnego. Tak więc co jakiś czas ilość strzał nam się powoli zmniejsza, na szczęście pewien zapas ich mamy.

Łuczniczy predator
Jak już wspomniałem, mój dalmierz doskonale się sprawdza także, gdy można się schować w jakimś wykrocie, okopie, itp. Wydawałoby się, że takie naturalne osłony są doskonałe, można się ukryć przed zombie tak, aby nas nie widziały, oprzeć broń na ziemi, wymierzyć i strzelić... tak wspaniale jest, gdy masz pod ręką karabinek. Gorzej, gdy z takiego okopu przyjdzie ci strzelać łukiem. A to okop okazuje się za wąski żeby naciągnąć łuk, a to okazuje się tak głęboki, że w ogóle nie złożysz się do strzału, i ciągle musisz pilnować żeby w trakcie strzału łuk nie uderzył w ceglaną ścianę okopu, bo się rozwali. Aha, i puszczane bardzo nisko i poziomo strzały jeszcze lepiej wbijają się w ściółkę. No cóż, w przypadku walki łukiem chyba jednak się lepiej nie chować. Zwłaszcza, że w jednym z korytarzy dawnych umocnień znaleźliśmy kolejnego zombie. Ot, szedł sobie przed siebie, wywrócił się na schodkach i wpadł do środka – a teraz ze swoimi niezgrabnymi ruchami nie może się wydostać. Niby już niegroźny, ale jeszcze jakiś żywy będzie miał równie dużo pecha i wpadnie do środka? Lepiej tego też od razu rozstrzelać...



Strzał z przyczajki
Nie strzelać do cywili!!!

No i na co tyle strachu? Przecież odbiliśmy z rąk nieumarłych
Oczywiście, na dalszej trasie przyszło nam spotkać niejednego zombie. Jednak mieliśmy okazję się przekonać, że nasza misja nie idzie na marne. To nie tylko pozbywanie się ogromnych hord wroga – to także ratowanie cywili przed atakami. No tak, ten słyszalny z daleka pisk nie mógł się okazać mamroczeniem zombiaka. Co robi młoda niewiasta w szpileczkach w środku lasu? Hmmm, z pewnością rekreacyjnie tak daleko by jej się nie udało dojść, widać w szoku przed bestiami tak daleko udało się jej dobiec. Niestety, widać uciekała wolniej od zombie, bo właśnie ją dopadły. A więc nie ma czasu dojść do niej i uratować – pozostaje ostrzał na odległość.   
Łuczniczka w zombie-przedszkolu
Szybki pomiar odległości – 50metrów, ponownie upewniam się, bo nietrafienie może na dwójnasób okazać się śmiertelne dla blondynki. Z jednej strony, ponowienie strzału to strata czasu, a tego ofiara nie miała już zbyt wiele. Z drugiej – strzała zamiast w zombie może trafić w kobietę, a nie o to chodzi przecież w ratowaniu cywili? Na szczęście, w cel trafiło wystarczająco dużo strzał, a te które nie trafiły poszły w powietrze. No dobra, jedna przeleciała niebezpiecznie blisko szyi, ale na szczęście gdzieś między włosami niedoszłej ofiary wbiła się w samo serce wroga. Co prawda na chwilę zwątpiliśmy w skuteczność akcji odbijania zakładniczki gdy ta osunęła się na ziemię wraz z potworami, na szczęście to tylko utrata przytomności wywołana strachem. Ocucić, skierować na bezpieczny teren, i można dalej radośnie uganiać się za zombiakami. No, ale wcześniej dla pewności dobijam zabitych nieumarłych (bo jak inaczej nazwać zombiaka, którego pozbawiliśmy chęci i sił do łażenia wśród żywych?). A bo się nie pochwaliłem – przed wyjściem zabrałem stary, zardzewiały bagnet, a na miejscu wystrugałem też sobie drewniany kołek. Tak, wbić się takim zardzewiałym ostrzem w ciało, to się potem rany paskudnie paprają, chociaż patrząc na leżące ciała zombiaków to wciąż mam wątpliwości, czy akurat im to jeszcze może zaszkodzić. No, ale drewniany kołek wbijany w serce to chyba raczej może nam pomóc, niż zaszkodzić. No więc przy każdym ubitym upewniam się, czy na pewno nie pozostały w nim resztki życia, chociaż nie podejrzewam ich o inteligencję na tyle dużą, żeby próbować udawać umarłych.
Dżentelmen w obronie niewiasty
W lesie znajdujemy jeszcze kilku cywili, na szczęście to głównie dzieci. Znaczy się, trudniej w nie trafić niż w dorosłą kobietę, mniej zasłaniają cel... no i te misie, które doskonale służą za kamizelkę przeciwstrzałową. Tak, tak, któremuś z naszych łuczników zdarzyło się przypadkowo ustrzelić misia, na szczęście ten w pełni wyhamował lot strzały i udało się nie zabić dziecka.
No dobra, zombie zombiakami, ale to raczej nieuzbrojone formacje. Dlatego kolejny potwór nas zaskoczył. Nie dość że kobieta (a wśród spotykanych zombie nie wiadomo czemu przeważali mężczyźni), to jeszcze z wałkiem. Niejeden żonaty wie, że taki wałek do ciasta to broń potrafiąca dokonać zniszczeń większych niż karabinek snajperski, dlatego wśród walczących to jakoś łucznicy nabierali szczególnej celności widząc tego uzbrojonego potwora.
A potem było najgorsze. Jak już wspominałem, wśród uratowanych ofiar znajdowały się także dzieci. Niestety, część z nich spotkaliśmy później, niż nasi przeciwnicy. I trzeba im przyznać, że instynkt macierzyński mimo swego stanu zachowali. Część z maluchów zgrupowana została w płytkim wąwozie, a nad ich bezpieczeństwem czuwała niańka, kolejna kobieta-zombie. Oczywiście z wałkiem do ciasta. Trzeba przyznać naszym łucznikom i łuczniczkom, że ogromnie targały nimi wyrzuty sumienia. Jednak gdy ze swoim harczeniem zombie-szkraby zaczęły niezgrabnie raczkować w kierunku obrońcom, nagle rozbrzmiał świst strzał i przez dłuższą chwilę nie milkł nawet na moment. Trzeba przyznać, że zombie-przedszkole było mocno przepełnione, i gdyby nie błyskawiczny ostrzał, nie czytalibyście dzisiaj tych słów.
Zombie przedszkole po przejściu łuczników
Na szczęście, zombie-przedszkole okazało się ostatnim punktem na naszej trasie. Niestety, wały strzelnicy tak bardzo rozmokły, że po błocie nie dawało się na nie wejść. Więc zamiast na skróty wejść na zabezpieczony teren strzelnicy, jeszcze kawałek trzeba było iść wzdłuż wałów. Na szczęście chyba nasi poprzednicy wcześniej oczyścili ten teren. Tak więc bez przeszkód dotarliśmy na miejsce zbiórki. Jako ostatni, więc po radosnym przywitaniu się z innymi, trzeba było się stawić do apelu podsumowującego. Podsumowanie było krótkie: brak strat własnych, straty w cywilach – no, to oczywiste, w końcu te zombie nie wylazły sobie z grobów, MIASTO URATOWANE. W kwestii medalów – no, ale wiecie, oficjalnie to nasza organizacja nie istnieje, więc jakby co, nie liczyłbym na żadne świecidełka, chyba że sobie sami z puszek po piwie wytniecie i do piersi przypniecie. Aha, jakby który spotkał jakiegoś wrocławskiego pisarza, to wbić im do głowy, żeby już więcej nie pisali o żadnych zombie, kategorycznie. Jak coś, to niech się za jakieś fantasy wezmą – no wiecie, krasnoludy, elfy, czasem jakieś orki, ogry i trolle, żeby nie było nudno...

No nie wiem, jak coś, za rok biorę siekierę, bo łuku to mi pewnie nikt do ręki znowu nie da, a przy walce na bagnety i osikowe kołki to chyba jednak za blisko trzeba podejść wroga.


niedziela, 12 stycznia 2014

Wspomnienie z dzieciństwa - Hathor, Hathor, Hathor

Podobno koty wygrywają internety. Sam osobiście nie planowałem iść w tym kierunku, jednak gdy zobaczyłem ten plakat ledwie przecznicę od swego domu, to nie mogłem się oprzeć. W końcu czarny kot trzykrotnie wypowiadający imię egipskiej bogini nieba jak nic kojarzy się z dawnym dzieciństwem. I z jednym chyba z pierwszych filmów/seriali fantastycznych, jakie oglądałem, nie licząc oczywiście bajek dla dzieci.
To kto jeszcze pamięta, jak na imię miał ten kot i gdzie się pojawił?
A może mały filmik dla przypomnienia? A może wam się od tego spełni jakieś życzenie w ten słoneczny dzionek?

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Orszak Trzech Króli, czyli siła nowej tradycji

Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Na Orszak poszedłem z przyzwyczajenia. I z sentymentu – bo przecież od pierwszego po 50 latach dnia wolnego z okazji Epifanii istnieje ten blog. Co prawda z powodu kościoła na Karłowicach odpuściłem sobie pierwszy wrocławskiOrszak Trzech Króli, ale na drugim i trzecim już byłem. Więc nie wypadało by nie być na czwartym...
Do tej pory wrocławskie święto Objawienia Pańskiego zawsze kojarzyło mi się z takim przejmującym ziąbem. Nie, nie jakieś -5°C czy nawet -10°C, bo na takie łatwo się ciepło ubrać. Mówię raczej o tych plus kilku stopniach, połączonych z ogromną wilgotnością, takich, że ciepło od razu przejmuje człowieka na skroś, a na zewnątrz nie wychyli nosa nawet diabeł. Ale nie w tym roku... jeszcze tuż przed wyjściem z domu radośnie świeciło wiosenne słońce (tak, tak, w styczniu wiosenne słońce), któremu chyba jednak głupio się zrobiło z tego powodu i trochę osłabło na sile do samego rozpoczęcia pochodu. Wciąż jednak ciężko by mówić o zimnie, czy nawet chłodzie...

Ciepło, cieplej, gorąco... czyli ładną wiosnę mamy tej zimy

Anioł Zagłady wypatruje wrogów we Wrocławiu
Przyszły Anioł Zagłady
już wyszukuje sobie wrogów
Wydawałoby się, że wyższe temperatury będą sprzyjały jakości samego orszaku. Już nie trzeba tak kombinować, żeby strój był ciepły-ciepły a równocześnie był przebraniem. Na cieńszą kurtkę łatwiej narzucić jakiś klimatyczny płaszcz czy czarny worek jako przebranie diabła. O słodka Naiwności, jakże się myliłem wysuwając tak pochopne wnioski... już czoło Orszaku zapowiadało, że lepiej niż w zeszłym latach nie będzie, raczej wręcz odwrotnie. Już trzej rozpoczynający Orszak heroldowie dawali do zrozumienia, jakiego poziomu spodziewać się po tegorocznej paradzie. Chociaż wszyscy trzej mieli obowiązkowe gwiazdy, to jednak dwaj z nich ubrani w zwykłe, współczesne ubrania codzienne i tylko jeden przebrany był w pasterski kożuszek. Potem nie było lepiej: wśród idących w orszaku przeważały „współczesne tłumy”, które do Orszaku zapewne zostały przyłączone z racji „bycia kimś ważnym w organizacji”. Ledwo gdzieniegdzie przebijały postacie niewiast ubranych w białe, anielskie szaty. I nie, że nie było afrykańskich czy azjatyckich wojowników przynależnych armiom poszczególnych mędrców. Jeżeli ktoś doczekał się końca korowodu, z pewnością zauważył 3 większe grupy młodzieży przebranych w odpowiednie stroje. Szkoda tylko, że organizatorzy chyba dla niepoznaki skutecznie postarali się ich zasłonić kilkoma tabunami ludzi ubranych jak zwykli, szarzy przechodnie...

Herod i jego świta w Orszaku Trzech Króli
Herod i jego świta gotowi na przybycie Dzieciątka


Diabły czarne i kudłate

diabeł czarny i kudłaty
I będę cię wiódł na pokuszenie... 
Tym, co najbardziej bawiło mnie na poprzednich edycjach Orszaku, były diabły. Wesołe, rozradowane, w co raz to nowy sposób przekonujące do zmiany planów. A może to na zakupy do galerii (zapominając że przecież dziś wszystko zamknięte), a może to iść do domu zamiast moknąć na deszczu i mrozie (no właśnie, jakim deszczu, jakim mrozie?), a może pójść do pracy (no, ale jak, skoro w fabryce nie zaczęli jeszcze pracy po Nowym Roku). Słowem, no chociażby człowiek chciał stanąć po ich stronie, to się nie dawało. A czy chciał? Raczej mało przekonywujące tegoroczne diabły były. Od kiedy nauczyły się korzystać z dobrodziejstw wynalazku Gutenberga (czyli od poprzedniej edycji), diabły uparcie ograniczają się do rozdawania ulotek i bardziej symbolicznych niż spektakularnych walk z aniołami. I chociaż teoretycznie bliżej im przez to do Crowleyowskich metod masowych, to w kwestii zaangażowania i siły przekonywania diabły bardziej zbliżyły się do tradycjonalistów Hastura i Ligura. A szkoda, bo właśnie diabły mogły być tym, co dodaje pratchettowskiego smaczku Orszakowi.

Noworoczne postanowienia


Czyżby anioły też przedstawiły swoje postanowienia noworoczne?
A więc to już czwarty Orszak Trzech Króli we Wrocławiu. Tym samym zaczyna się czwarty rok działalności bloga. Obniżający się poziom korowodu natchnął mnie do pewnych przemyśleń. Dał do zrozumienia, że choć liczą się magiczne cyferki popularności, to jednak prowadzą one do niebezpiecznej pułapki. Do pułapki zaniedbania i kreowania coraz gorszego produktu. Choć Orszak Trzech Króli parokrotnie przebił nie tylko zeszłoroczny wynik popularności, ale i oczekiwania organizatorów, to ciężko mi go ocenić za udany pod kątek paradności. Zamiast zmierzać w kierunku brazylijskich karnawałów (tylko trochę bardziej ubranych, bo to przecież orszak kościelny :), raczej przypominał on jakiś więc związkowy, tylko nawet transparentów było mało. Czy to nie takie małe ostrzeżenie, żeby w nowym, 2014 roku, trochę więcej czasu poświęcić jakości wpisów? Zwłaszcza, że z natłoku obowiązków służbowych niestety w tej kwestii zauważam jakieś zaniedbania ze swojej strony w ostatnim roku... miejmy nadzieję, że w tym roku uda się to jednak nadrobić :)

Trzej Królowe na wrocławskim rynku
Pochód zamknęli oczywiście Trzej Królowie zwani także Mędrcami lub Magami