Jeżeli macie też jakieś pytania do twórców filmu, możecie je przysyłać na ten sam adres e-mail. Prowadzę rozmowy na temat przeprowadzenia wywiadu z autorami, więc będzie okazja je zadać. Jeżeli dostanę od was ciekawe pytanie które spodoba się mi lub autorom filmu - kolejna wejściówka jest dla was. W przypadku, gdybym jednak ciekawych pytań nie dostał, zostanie ona przekazana osobie która w konkursie na ilość rozpoznanych miejsc w filmie znajdować się będzie na trzecim miejscu.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 19 czerwca 2014
Dni Fantastyki: ROZDAJEMY BILETY!!!!
niedziela, 1 czerwca 2014
Dzień Dziecka w kosmosie
Każde dziecko mogło sobie zrobić zdjęcie z R2D2 |
Kosmiczny Dzień Dziecka... zapowiedzi
były ogromne. Gwiezdne wojny w Pasażu Grunwaldzkim, „po prostu
kosmos” w Hali Stulecia. No i roboty na Bielanach, ale to już był
trochę zbyt duży rozrzut.
Zacząłem od Pasażu Grunwaldzkiego,
bo najbliżej. Tutaj faktycznie rządziły Gwiezdne Wojny. Wokół
sceny zgromadzone atrakcje: wystawa starwarsowych rekwizytów, obszar
do zabawy klockami Lego Star Wars, mini-studio fotograficzne,
kosmiczna strzelnica no i scena, wokół której rozgrywał się
trening rycerzy Jedi.
Wystawa – to kilkadziesiąt figurek z
postaciami z Gwiezdnych Wojen, obejmująca także kosmiczne pojazdy.
A więc są tu szturmowcy na swych pojazdach, jest transporter klonów
chroniony w trakcie desantu przez bojowego drona. No i oczywiście
AT-AT, T-wingi, X-wingi, Imperial Star Destroyer - a nad wszystkim góruje popiersie C-3PO.
Ministudio fotograficzne to z kolei
świetna okazja do zrobienia sobie zdjęcia na tle obrazka z
gwiezdnych wojen, obok gwiezdnowojennych postaci. Do wyboru było
kilka masek, więc można było sobie zrobić zdjęcie udając
Chewbakę czy mistrza Yodę. A wszystko w asyście chociażby rycerza
Jedi czy Ahsoki. Oczywiście, po odstaniu w kolejce można było
dowolnie fotografować przy pomocy własnego sprzętu, jednak o z
góry wyznaczonych godzinach były też wykonywane profesjonalne
zdjęcia. Jeszcze trochę cierpliwości i gotowe, papierowe zdjęcia
można było zupełnie za darmo odebrać pod sceną.
W ramach szkolenia, mistrzowi Jedi przyszło walczyć zarówno z przedstawicielami jasnej, jak i ciemnej strony mocy |
Tymczasem na scenie odbywał się
regularny trening rycerzy Jedi. Każdego padawana czekała nauka
walki na świetlne miecze, połączona z równoczesnym wydawaniem
okrzyków bojowych mających odstraszyć wroga, a do tego strzelanie
na kosmicznej strzelnicy. Przy okazji wyszło, że w kwestii
odstraszania wrogów krzykiem o wiele skuteczniejsze okazały się
dziewczynki. Pozostaje pytanie: czy to faktycznie większe
zaangażowanie w walkę, czy próba wystraszenia przeciwnika żeby
nie trzeba się było z nim bić, czy po prostu małe kobietki nawet
na czas walki nie potrafiły sobie przerwać rozmowy? Bo w bitewnym
zgiełku trzeba przecież krzyczeć głośniej, aby ktoś cię
usłyszał – więc może to nie odstraszający krzyk był a próba
plotkowania o tym, co robił ostatnio Luke z Leią?
Szturmowiec podduszany przy pomocy mocy przez padawana |
Oczywiście, cóż to byłby za Jedi,
który nie umie posłużyć się Mocą? Tak więc na szybko złapany
szturmowiec posłużył za pomoc naukową. Każdy z adeptów Mocy
próbował poddusić wspomnianego żołnierza Imperium, oczywiście
nie zabijając go – bo przecież szturmowiec był tylko jeden, a
adeptów wielu. Oczywiście, do prostych to nie należało, bo Moc
nie do końca dawała się opanować początkujących kadetom. Tak
więc zamiast prób podduszenia, czasem w wyniku działania Mocy
szturmowiec próbował zdjąć hełm czy buty, albo przyciągany był
w kierunku adepta, że nie wspomnę o napadach przyjazności – i
nagle postanawiał przybić piątkę padawanowi, który przecież
próbował go udusić.
Prawda, że moje najładniejsze - czyli konkursowe emocje |
Oczywiście, zanim padawan stanie się
prawdziwym żołnierzem Rebelii, należy złożyć przysięgę. Tak więc
każdy, kto przeżył szkolenie, stawał na scenie po czym publicznie
przyrzekał, że stać będzie na straży porządku (zarówno w
kosmosie, jak i we własnym pokoju), że intensywnie się będzie
uczył (zarówno w akademii Jedi, jak i ziemskiej szkole), no i żeby
mieć siłę – będzie grzecznie jadł wszystkie posiłki, włącznie
z brukselką, groszkiem i innym zielonym zielskiem. No, może z
pominięciem zupy mlecznej, bo ta jak się okazuje nie wzbudza
wielkiego entuzjazmu wśród Mistrzów Jedi.
Wspomniałem jeszcze o klockach Lego
Star Wars. Tak, tak, kolejna atrakcja to układanie figurek i postaci
gwiezdnowojennych z klocków. Do dyspozycji dzieci były wspomniane
zestawy Lego Star Wars, z których dzieci mogły ułożyć co im się
tylko chciało – a co godzinę wybierane były najciekawsze
konstrukcje.
Chaos porozrzucanych klocków niczym chaos bezgranicznych przestrzeni Kosmosu |
Główna atrakcja wystawy figurek - C-3PO |
Po zaliczeniu atrakcji w Pasażu
Grunwaldzkim, pozostała Hala Stulecia. Niestety, ostatnio ulica
Curee-Skłodkowskiej wygląda jak po ostrzale przez Gwiazdę Śmierci,
dlatego poruszanie się nią zarówno samochodami, jak i na piechotę
nie należy do wielkich atrakcji. Dlatego na parkingu pasażu
wypatrzyłem X-winga z kluczykami pozostawionymi w stacyjce.
Niestety, to co zobaczyłem przy Hali Stulecia nie napawało mnie entuzjazmem.
Kosmiczna architektura która miała się okazać grą plenerową nie
dała się odnaleźć nigdzie wokół hali, z kolei w środku też
widać było jedynie jakieś zwykłe warsztaty artystyczne dla
dzieci, gdzie miał być mały inżynier – tego w ogóle nie wiem.
Dodam, że „Zaczarowany autobus” okazał się „piłkowym
basenem” od tych w centrach handlowych różniącym się tym, że
był zainstalowany w autobusie więc był totalnie mobilny. Słowem,
atrakcji kosmicznych brak, pozostało odstawić X-winga na swoje
miejsce na parkingu, a następnie wrócić już całkowicie ziemskim
tramwajem z zeszłego wieku do domu.
sobota, 31 maja 2014
Grecki bóg jak malowany
„Grecki bóg ci się marzy? To go
sobie namaluj”. Taki mi się jawił wizerunek bitwy na pędzle
organizowanej przez szkołę Marzeny Dałeckiej. Bo jak wynikało z
opisu, chodziło o konkurs wizażu ukierunkowany na antycznych bogów,
herosów i inne mitologiczne stwory.
Tak więc piątkowym
wieczorem pojawiłem się w klubie Grey, gdzie malowanie po twarzach
trwało już w najlepsze. Farbki, cienie, tusze, podkłady – i
tysiące innych rzeczy, których normalny facet nie jest w stanie
ponazywać. Baaa, w kolorach takich, że normalny facet stwierdzi, że
te cztery kwadraciki się niczym nie różnią :) No, fotografowie
jednak muszą mieć troszkę większą czułość niż na kolory niż
przeciętny facet, więc nawet nie zastanawiałem się czemu
wizażystki mają po kilka takich samych farbek i każdej używają
po trochu... nie, one były jedynie PRAWIE takie same.
Upadła anielica w przygotowaniu |
Wracając do samej imprezy. Gdy
zjawiłem się w klubie, na krzesełkach grzecznie już siedziały
piękne modelki, oczekujące aby zrobić z nich kobiety jeszcze
piękniejsze, wręcz boginie. Zamysły charakteryzatorek nie zawsze
jednak pokrywały się z marzeniami upiększanych. Spod czasem
pozornie przypadkowych plam, w miarę powstawania całości wyłaniały
się wizerunki upadłych anielic czy nie do końca ukształtowanego
żywiołaka wody. Oczywiście, ogromne ilości tuszów, pudrów i
innych rzeczy mogących stać się w połączeniu z wodą kolorowym
błotkiem sprawiły, że wspomniany żywiołak wody nabrał bardziej
cielesnych kształtów i nie rozlewał się kałużą po podłodze.
Egipska królowa z czasów faraońskich? |
Kto jeszcze był? Były elfy bo
uczestniczące w konkursie wizażystki bardziej niż na antyku
skupiły się na wymienionej także w opisie mitologii, odbierając
temat trochę szerzej niż w gatunku grecko-rzymskiego antyku.
Wspomniane elfy to przecież nie tylko postacie występujące w
literaturze Sapkowskiego (i człowiek naprawdę się dziwi, że jedna
ze startujących uznała jego literaturę za pierwowzór długouchych
– ale w końcu to nie był konkurs ze znajomości fantastyki) ale
także stwory zapożyczone z mitologii celtyckiej.
Elfia wojowniczka już prawie gotowa do pokazu |
Żywiołak wody pod wpływem pudrów nabiera mniej wodnistej formy |
I co najważniejsze, każdy z
uczestników mógł na własnych oczach zobaczyć, jak zwykłe,
ludzkie niewiasty powoli przemieniają się w pradawne boginie. Tak,
tak, pomieszczenie wizażystek było powszechnie dostępne i choć
większość wolała posłuchać śpiewów wrocławskiej wokalistki,
to w sali wizażu roiło się od obserwatorów, fotografów i
wszelkiej innej maści ludzików dekoncentrujących artystki przy
pracy. Tak, tak, bo w bitwie jak na wojnie – nikt nie gwarantuje,
że będzie cisza i spokój. To w końcu nie charakteryzatornia
wielkich gwiazd operowych...
Grecka nimfa wodna na wybiegu |
Trzeba przyznać, że sama idea bitwy
wizażowej jest ciekawym pomysłem nie tylko dla kobiet i że
naprawdę miło popatrzeć, jak czasem ledwie jeden gadżet sprawia,
że ostateczny efekt jest zupełnie inaczej odbierany niż widziany
jeszcze przed chwilą efekt pośredni. Martwi jedynie to, że mimo
selekcji startujących i ograniczenia ich ilości do zaledwie 11
osób, wśród startujących wciąż były osoby które nie miały
pomysłu na coś bardziej klimatycznego niż stylizacja kobieca w
stylu „beauty”, nijak mający się do wspomnianego tematu bitwy.
Mnie jednak ciekawi odpowiedź na pytanie: jaka tematyka czeka nas za
rok?
Więcej zdjęć na FB
Więcej zdjęć na FB
niedziela, 18 maja 2014
Straszna Noc na Nadodrzu
Konik na biegunach robi skrzyp, skrzyp, skrzYYYYPPP!!! |
Każdy z nas miał jakieś swoje
strachy z dzieciństwa. Zwykły miś-przytulanka, któremu po nocy
jakoś dziwnie świeciły się oczka, skrzypiąca podłoga mimo iż
przecież nikogo nie ma w pokoju (a przynajmniej nie powinno być),
szatańsko wyjący za oknem wiatr... chowaliśmy się przed nimi pod kołdrą, całym ciałem trzęsąc się ze strachu licząc na to, że
straszny potwór nie zauważy nas i nie pożre...
"Pokaż się swojemu najgłębszemu strachowi; wtedy strach traci swoją moc, kurczy się i znika. A ty jesteś wolny. "
Jim Morrison
Te właśnie strachy postanowili uwiecznić na swych zdjęciach fotografowie Ewelina i Marcin Kochanowie. Jedzenie zamieniające się nagle w pełzające robaki, pajęczyny na strychu, które nie dają się zerwać machnięciem ręki i powoli zapętlają cię w sieć strasznego pająka, pięlęgniarki-psychopatki znęcające się nad swoimi pacjentami... największe strachy dzieciństwa sportretowane i powieszone ładnie, od linijki pod ścianą, niczym hasła w encyklopedii. Strachy i potwory ujarzmione i sklasyfikowane, w swej straszności zamrożone i opanowane. Wydawało się, że nie może zdarzyć się nic strasznego...
Szalona pomoc dentystyczno-masochistyczna |
Strachy, strachy, mnóstwo strachów. Wielka
masa koszmarów skumulowana na małej przestrzeni, krytyczna masa
ludzkiej bojaźni, niczym ładunek jądrowy bliski wybuchu. Czy
któryś z nich nagle nie zmaterializuje się z obrazu i nie zacznie
siać wokół siebie zagłady? Kątem oka zauważam jakiś nieznaczny
ruch na jednym ze zdjęć, spoglądam w tym kierunku... wytatuowany
mężczyzna hardym wzrokiem patrzy na mnie, jakby nie poruszając
ustami mówił: Hmm, takiś odważny, poczekaj do północy... dreszcz
przejmuje całe moje ciało, jedno, drugie mrugnięcie powieką...
wydawałoby się hardy przed chwilą potwór, znów zastygł w swym
niemym wrzasku, z wargami rozciągniętymi stalowymi hakami przez
szaloną pomoc dentystyczną. A przecież jeszcze przed chwilą... Gdzieś z tyłu zafalowało płótno, na
którym rozwieszone są obrazy, żarówka też momentami przygasa,
jakby zaraz się miała przepalić...
O 23:55 obsługa nerwowo wygania
niedobitki oglądających. W oczach zamykającej stoisko kobiety
widzę to paniczne szaleństwo, jakby coś miało się za chwilę
wydarzyć, a tylko ona mogła temu zapobiec. Szybko, szybko, nim się
stanie tragedia...
I cóż tu uczynić, smętnie powłócząc
nogami wracam do domu, pozostawiając za sobą te straszne piękne
fotografie...
A ty krzycz, po prostu krzycz, Bezsilny w swym strachu krzycz, Opętany szaleństwem krzycz, Spętany koszmarem krzycz, Bo zrobić już więcej nie możesz nic |
23:59, deszcz jednostajnie dudni o szyby.
Jak co dzień, jedna po drugiej gasną uliczne latarnie, zgodnie ze zwykłą, zaprogramowaną rutyną. Gdzieś daleko słyszę dźwięk
tłuczonej szyby. Nagle wokół rozszczekują się wszystkie psy. W ciemnym powietrzu nocy nagle brak miejsca dla bębnienia deszczu, jedyne pozostałe pustki ciszy momentalnie wypełniają się
mrocznymi wyciami i jękami. Czy faktycznie strachy opuściły swe
magiczne obrazowięzienia i sieją grozę na ulicach, czy rano w Pierce of Cake nie zobaczę już
ich zdjęć?
Nie, to nie będzie zwykła noc na
Nadodrzu...
Notka odnośnie praw autorskich: zarówno wszystkie zdjęcia użyte w tym wpisie jak i dobór cytatu do tematu wystawy autorstwa Eweliny i Marcina Kochanów.
sobota, 10 maja 2014
Z kronik policyjnych: Joker porywa mieszkańców Wrocławia
Zakładnik przetrzymywany przez grupę Jokera gdzieś na terenie Hali Stulecia |
To już kolejna przymiarka do kronik policyjnych. Tak, tak, reporter policyjny nie ma łatwego życia, a mi dwa razy się nie udało. A to spóźniłem się ze zdjęciem gremlina potrąconego przez rozpędzone auto, zrobiłem je dopiero gdy potwór już sobie wstał i się otrzepał, a że był dosyć wytrzymały to na zdjęciu wcale nie wyglądał jak poszkodowany. A to się okazało, że brawurowe wywożenie księgozbiorów Szedaru z siedziby Vratislavii Fantastici to żadna kradzież, a przenosiny. Tym razem jednak nie dość, że na czas, to sensacja zdecydowanie prawdziwa.
Członek gangu, w tle jego przywódca |
Otóż we wschodniej części Wrocławia Fantastycznego przestępcza grupa zbrojna kierowana przez szaleńca powszechnie znanego jako Joker porwała grupę niewinnych mieszkańców, niekoniecznie związanych z fantastyką. Z informacji które otrzymaliśmy od służb granicznych wynika, że do naszego kraju przestępca ten został wpuszczony pod pretekstem startowania w konkursie cosplayowym, co jak widać było tylko zasłoną dymną. Porwani zakładnicy przetrzymywani są w najciemniejszych głębiach Hali Stulecia.
Niestety, w tej chwili w Hali Stulecia odbywa się duże zgromadzenie ludności cywilnej w związku z obchodami 18-tych urodzin wydawnictwa CD-Action oraz wystawy grup rekonstrukcyjnych Rekon '2014. Uniemożliwia to podjęcie jakiejkolwiek próby zbrojnego odbicia zakładników przez grupy antyterrorystyczne. Najbliższe próby akcji zbrojnej mogą odbyć się dopiero po godzinie 19-tej, kiedy to urodziny zostaną tymczasowo (do dnia jutrzejszego) zamknięte.
Zdjęcie Jokera, głównego herszta bandy |
Choć na zewnątrz wciąż świeci słońce, Wrocław Fantastyczny już ustawił reflektory przeciwlotnicze z nałożonym na nie logo Batmana. Czy Mroczny Rycerz zauważy wołanie Wrocławia na tle wiecznie zachmurzonego nieba Gotham? Czy zrozumie przesłanie i podąży nam na ratunek? A może zmuszeni jesteśmy sami rozprawić się z niebezpiecznym oprawcą?
czwartek, 20 lutego 2014
Wrocław - miasto spotkań z niezwykłościami
Magia zamknięta w metalu i kamieniach |
Wróżki, uzdrowiciele, różdżkarze –
wszystkich ich spodziewałem się spotkać Hali Stulecia. No i
„fotografia obrazu aury”, którym tak bardzo zachwycał się
Zioło... Z jednej strony, uwierzyć tak łatwo nie uwierzę, z
drugiej strony, trudno zaprzeczać istnieniu czegoś, o czym się nic
nie wie? Dlatego wizytę na Wrocławskich Spotkaniach z
Niezwykłościami postanowiłem potraktować jako „edukacyjną”.
Pierwsze stoiska raczej nie zachwycały.
Niezwykłości kończyły się na „niezwykłych” wędlinach,
serach, i wszelkiej innej żywności. Żeby to chociaż nie wiadomo
jak „zdrowa” żywność była – taa... jej „niezwykłość”
polegała jedynie na tym, że nie była to zwykła żywność
„marketowa”, chociaż czy mięso sprzedawane tam było
„prawdziwe”, czy tylko „udające prawdziwe” ciężko mi
określić. W świetle ostatnich rewelacji Unii Europejskiej (według
której to jedzenie ze sztuczną „farbą o smaku wędzonki” jest
zdrowsze od naturalnie wędzonego) to powiedziałbym raczej, że jest
ona zdecydowanie „trendowo niezdrowa”. Z pewnością takiej
„prawdziwej” żywności pełno na każdym wrocławskim bazarze,
jarmarku, itp. - słowem żadna niezwykłość.
Orgonit, czyli chyba jedyne stoisko na którym nie czułem się oszukiwany |
Podobnie nie zrobiły na mnie wrażenia stoiska ze zdrową żywnością. Zioła – no cóż, wymieszane w rękach
wiedźmy może mają swoją magię, jednak posortowane, porozkładane
w równiuteńkich woreczkach to już zwykłe ziółka, ot,
przypominające te, które dosypujemy do herbatki. Że dzika róża
ma takie właściwości, a haber takie – phi, na kimś kto się
wkręcił w świat samodzielnie robionych domowych nalewek taka
wiedza nie-tajemna raczej nie robi wrażenia.
No tak, ale co tu wybrzydzać, z magią
zapoznać się miałem. Na pierwszy rzut poszło uzdrawianie
praniczne. Ot, kupisz sobie książeczkę, przyjdziesz do nas na
kilkugodzinny kurs za kilkaset złotych (oczywiście, nie mówimy o
szkoleniu indywidualnym) i będziesz mógł leczyć rodzinę.
Oczywiście tylko słabszą, białą praną, bo kolorową nauczysz
się na kolejnym, oczywiście równie drogim kursie. No cóż, mi to
raczej wygląda na szybkie zwalczanie choroby portfela, ale może
lepiej nie moim kosztem? Na szczęście pani poświęciła chwilę
czasu na wytłumaczenie. Generalnie, poprzez czakrę serca kierujemy
prośbę do Wszechświata, aby wypełnił nas swą mocą (poprzez
czakrę głowy), którą to moc przekierowujemy na chorego.
Oczywiście, prana jest formą magii, więc nikt nie powie ci, co to
za forma energii, żadnych naukowych wyjaśnień (bo przecież na tym
polega magia, czyż nie? :), słowem, zaciągasz manę z powietrza i
leczysz wszystkich wokół. Oczywiście, udokumentowanych cudownych
uzdrowień są tysiące, ale jakby nie pomagało, to z pewnością
nie zaszkodzi, jak pójdziesz do NFZ-towskiego lekarza :)
No cóż,
doświadczony gracz z pewnością od razu zapyta: ale czy takiej
magii można użyć nie tylko jako healer, ale także jako zabójczy
mag? No, tu już odpowiedź była bardziej pokrętna: niby można,
ale wszystko okupisz ogromnym cierpieniem, kara będzie sroga. No,
ale jak ktoś cię nie lubi, to ci może zdrowie zepsuć? No nie,
kara będzie sroga, okupi to cierpieniem i w ogóle będzie tak źle,
że nic złego ci nie zrobi. „Logika pozorna” niestety nie
przebija się przez mój pragmatyczny umysł i od razu pada pytanie:
jeżeli nic złego mi nie zrobi (bo sroga kara), to za co zostanie
pokarany skoro mi nic złego nie zrobił? I nagle niczym mantrę
słyszę, że nic nie zrobi, bo spotka go kara. I słuchaj tego w
kółko Macieju, widzę że chyba wszedłem w obszar pytań
zakazanych, więc formułuję inaczej pytanie: no dobrze, nie robię
nic ze złości, po prostu CHCĘ kogoś wyleczyć (więc intencje są
dobre), no, ale jestem początkującym i coś schrzanię. Co się
wtedy stanie? No i znów słyszę mantrę o srogiej karze, i że
przez to nikt mi nic złego nie zrobi, bo ważne są chęci, bo inne
takie. Ze stoiska odchodzę z poczuciem braku odpowiedzi, skołatany
nie wiedząc, czy po uzdrawianiu pranicznym przez partacza po prostu
nie poczuję nic (bo „wielkie duchy kosmosu” po prostu oleją nie
umiejącego się z nimi dogadać amatora) czy może jednak przez
przypadek leczenie może dać odwrotny efekt? No cóż, powiedzmy, że
nie będę ryzykował na swojej skórze...
Tańczący w promieniach UV |
Tymczasem coś się dzieje w salce
widowiskowej (tak, tak, ledwie salce, bo część główną hali
zaanektowano na targi turystyki, a Spotkania z Niezwykłościami
zorganizowano tylko w części zewnętrznego korytarza). Okazało
się, że w czasie gdy ja słuchałem o pranie i kolorach, tutaj
odbywało się nietypowe przedstawienie: taniec przebranych w
święcące w ultrafiolecie postaci inspirowanych dawnymi
słowiańskimi upiorami. Niestety, trafiłem na samą końcówkę,
tylko tyle, żeby stwierdzić, że to coś fajnego i mieć ochotę na
więcej.
Mały przegląd końcówek do różdżki |
No niech sobie niedowiarkowie nie
wierzą, ale zaraz dostaję kartkę sugerującą, że radiestezja to
jest nie tylko coś co działa bo „przecież to takie mądre” (że
aż się nie daje tego wyczuć techniką – dopisek autora).
Radiestesta potrafi nie tylko wykryć żyłę wodną, to jeszcze
potrafi określić jej skład chemiczny. Bo każda substancja ma inne
widmo częstotliwości, a człowiek to taki czuły spektrometr, że
wszystko wyczuje :) I chociaż z treści rozmowy wynika, że
różdżkarz potrafi rozpoznać czy woda ma większą domieszkę
wapnia czy żelaza, to pobieżna analiza karty finalnego pomiaru
raczej rozróżnia tylko kategorie wody mniej lub bardziej zdatnej do
picia, bez rozróżnienia na jej dokładny skład.
Różdżki kontra magia Japonii - która silniejsza? |
Niestety, do stoiska egzorcysty nie
zdążyłem dotrzeć, bo na Spotkania z Niezwykłościami dotarłem
dopiero wieczorem, po prawie całodziennej walce z zombiakami. Jeżeli
jednak mam podsumować wrażenia, to niestety, wciąż uważam
wszelką ezoterykę za wielką ściemę. I nie chodzi o to, czy to
działa, czy nie. Raczej o podejście tych, którzy tą ezoterykę
prezentują. Bo nawet jeśli jest w tym ziarnko prawdy, to próbując
się dowiedzieć czegoś więcej, nagle trafiasz na mur: Bo JA jestem
Wielkim Mistrzem, a ty szaraczku masz mnie słuchać i (nie daj Boże)
nie zadawać niepotrzebnych pytań. Najlepiej weź sobie tą
karteczkę z gotowymi pytaniami, i o to możesz pytać :) Każda
próba wyjścia poza rutynowy schemat kończyła się przekręcaniem
pytania i naciąganiem go do jednego z gotowych. Chociaż nie
próbowałem zadawać pytań sugerujących że to kłamstwo, chociaż
zadawałem raczej proste pytania w stylu „a jak to działa, bo ja
jestem ciekawy”, „a co się stanie, jak mi nie wyjdzie”,
chociaż było to raczej przepytywanie ciekawskiego dziecka niż
upierdliwego naukowca na siłę próbującego obalić hipotezę –
to wciąż czułem, że trafiam w domenę pytań zakazanych. Więc
jeśli nawet coś jest w tej ezoteryce, to niestety jej „sprzedawcy”
robią jej czarny PR próbując traktować wszystkich jak ciemną
masę którą Wielki Mistrz prowadzi do Jedynej Słusznej Prawdy. No
cóż, świat wolę poznawać samodzielnie a nie dając się opanować
jakiemuś umysłowemu despocie...
poniedziałek, 10 lutego 2014
Z łukiem wśród zombie
Nieustraszona pogromczyni zombie-drzew w akcji |
Po lekturze dwóch kolejnych
wrocławskich zombie-apokalips, wypadałoby wrócić do klasyki. Np.
do jakiejś fantasy, do wrocławskich pisarzy trochę starszej już
daty... słowem, pora wziąć się za świeżo świeżo wydaną 3
część Pomnika Cesarzowej Achai. Ziemiański jak to Ziemiański, od
rozważań nad bronią nie ucieka, wręcz odwrotnie, co rusz o
jakiejś spluwie pisze, a tu się pojawiają jakieś nieścisłości.
No bo jak zrozumiem porucznika odważnie paradującego wśród
posiadających broń palną żołnierzy, zwłaszcza gdy posiadają
karabiny naprawdę starej daty. No, ale gdy mowa o wyprawie przeciw
wyposażonym w łuki prymitywnym bestiom to raczej zwątpiłbym w
iluzoryczną moc takiej kamizelki. Bo fakt, broń palna była szybko
pokochana przez dowódców wojsk za swoje ogromne zalety: duży
zasięg, wielką siłę rażenia, prostotę obsługi (tak, tak, całej
tej procedury nabijania dawnych muszkietów można było nauczyć
żołnierza w kilka godzin włącznie z praktyką, w czasie gdy
przyuczenie jednego porządnego łucznika zajmowało całe lata).
Jednak najmniej zauważaną za to chyba jedną z większych przewag
broni palnej nad łukiem jest zatrzymanie postrzelonego w biegu. Bo
nawet waląc w idącego na nas wroga z łuku, nawet uszkadzając mu
ważne aorty, przejdzie on jeszcze kilka kroków zanim zginie.
Natomiast potężna siła wystrzału często nawet cofa go do tyłu...
no, ale strzała łuku jako jedyna przebije się przez kamizelkę.
No, ale wszystko wyjaśnia dogłębna analiza faktów: bo przecież
to porucznik sił lądowych był, nie nasz wielki bohater z
marynarki, tylko prawie-że-wróg z lądowych. Znaczy się, miał prawo być głupi. Obowiązek zresztą też.
Zombie-desperat po ostrzale ostrzegawczym |
Akurat przy opisie walki z dzikimi, zza
okna dawał się posłyszeć jakiś dziwny pomruk. W zasadzie to
dawał się on usłyszeć już wcześniej, jednak jego natężenie
niezauważalnie powoli narastało, i z pewnością dalej bym go nie
usłyszał, gdyby nie doszedł do niego głuchy łomot. Wyglądam za
okno i... nie, po prostu nie uwierzę. Bo bomba atomowa od wielu lat
żadna nie spadła nigdzie na ziemi, naziści swoich eksperymentów
we Wrocławiu zaprzestali wraz z opuszczeniem Breslau w 1945 roku, a
tu pod oknem cała chmara zombie. Dryjer się mylił, Lewandowski się
mylił, może jak w Zapachu Szkła uruchomili jakiś dziwny
generator, zwłaszcza, że tajemniczy okrągły bunkier stoi tuż za
blokiem. Kto wie, kto się tam ostatnio wokół niego kręcił?
Chowając się przed zombie w okopach |
W poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki
Chociaż w sumie, nie czas rozważać,
co jak i dlaczego te zombie powstały, chyba lepiej przeredagować
pytanie na: co jak i gdzie znajdę bezpieczne miejsce. Po
zeszłorocznych manewrach najbardziej rozsądna wydawała mi się
strzelnica łucznicza w lasku osobowickim. No, może nie kapnęli sięz tym porzuconym nieśmiertelnikiem w zeszłym roku i nierozstrzelaja za dezercję? Zresztą, chyba lepiej dać się
rozstrzelać niż zostać jakimś żywym trupem mamroczącym ciągle
pod nosem „mózg... mózg... mózg”. A więc przez piwnicę, bo
oczywiście na schodach od klatki zombie dopadły już jakiegoś
bezbronnego sąsiada któremu już raczej nie dałoby się pomóc,
zakazanymi bramami które nawet nieumarli omijają, kawałek wzdłuż
magicznie umocnionego Autobahnu na Poznań, kawałek wzdłuż Odry i
jestem. Co prawda w pośpiechu o mało nie połamałem nóg na
licznych tutaj wystających z ziemi resztkach dawnych bunkrów i (dla
odmiany) sięgających w głąb ziemi równie
dziurach/studzienkach/Bóg wie czym jeszcze, ale jakoś udało się
dostać w obręb wałów ziemnych strzelnicy.
Wodzu w akcji |
Nie, żeby mnie nie rozpoznali. Miłe
powitanie w stylu „patrzcie, dezerter wrócił, ROZSTRZELAĆ”
dało wyraźnie do zrozumienia, że chyba jednak poznali się na
sztuczce, na szczęście ktoś okazał się na tyle rozsądny, że
postanowiono nie zwiększać ilości nieżywych. Zwłaszcza, że w
obecnym stanie przyrody nie do końca wiadomo czy taki zabity się
nie obrazi i nie przejdzie do oddziałów wroga? Biorąc pod uwagę
wygląd naszych przeciwników, taki obrót sprawy wydawał się
całkiem prawdopodobny. Baaa, po uratowaniu mi życia nawet chciano
mi dać broń w postaci łuku, i prawie by się udało, gdyby nie
paniczna reakcja Wodza: Nie, JEMU nie, nie wiadomo, kogo jeszcze
trafi. On ma INNE ZADANIA.
Strzał z okopów |
No dobra, może to i lepiej, bo fakt,
nieumiejętnie używany łuk może napytać więcej szkód temu co
trzyma strzałę od strony lotek niż temu, co stoi po stronie grotu
(i cięciwa złośliwie strzelająca w twarz jest tu jedną z mniej
niemiłych niespodzianek). No, ale jakie będzie moje zadanie? Ech,
ta radośnie wyglądająca twarz jednego z dowódców patroli
wymawiająca grobowo brzmiące słowa: „będziesz podawał
odległość do celu. DOKŁADNIE. Najprościej podejść do celu
licząc kroki, i krzyknąć otrzymaną wartość. No, chyba że znasz
jakiś lepszy sposób”. No ja rozumiem, że przy łuku znajomość
odległości do celu jest podstawą, ale czy na pewno trzeba ją tak
desperacko mierzyć? No, ale w niebezpiecznie śmiertelnych sytuacji,
umysł jednych zacina się ze strachu, u innych panicznie wchodzi na
wyższe obroty, żeby tylko wymyślić jakikolwiek sposób ucieczki
od śmierci. Widać zaliczam się do tej drugiej grupy, bo zaraz
znalazłem sposób. Gdy wyciągałem aparat z plecaka, to wszyscy
gromko wybuchli śmiechem, że niby co, jak podejdę do zombie to co,
pstryknę im fleszem w oczy i się wystraszy (a swoją drogą, nie
głupie, trzeba zapamiętać, choć mam nadzieję, że nie będę
zmuszony sprawdzać)? A może co, zaczną ci pozować do zdjęcia?
Szyderczy śmiech powoli zmieniał się w wyraz podziwu gdy zacząłem
im nakreślać swój plan. No bo bierzemy takiego zombie w wizjer
niczym łodzie podwodne brały na cel okręty transportowe w czasie
II WŚ, auto-fokus i... i na pokrętle obiektywu sprawdzamy, na jaką
odległość ustawiła nam się ostrość. Proste? Proste. Skuteczne?
No, trzeba czasem powtórzyć, jak się aparat na jakąś gałązkę
po drodze wyostrzy, ale ogólnie metoda działa. I, skoro już
wspomniałem o peryskopie, można się schować w jakimś wykopie i
tylko wystawić rękę ponad ziemię, i już mamy rozeznanie w
otaczających nas siłach wroga.
Wszystkie w celu, panie komendancie |
W samym gnieździe szerszeni
Skupiony na celu |
No dobra, koniec końców Dezerter nie
taki zły, chociaż bez łuku, to może iść z którąś grupą. No
to wynocha na odprawę. Najpierw przedstawienie stanu obecnego. No
więc miasto opanowały zombie (o jejku, jaki ten oficerek prowadzący
odprawę mądry, jakby nikt bez niego tego nie zauważył). No i te
zombie są złe, bo chcą zjeść ludzi (oficerek zaczynał błyskać
intelektem). Więc trzeba je zabić (no, wow, on ma wyższe
wykształcenie, że taki mądry, czy może to już jaki profesor
wojskowy?). Aha, a w ogóle to nasi naukowcy nie znają jeszcze
żadnego wytłumaczenia tego zjawiska i podejrzewają że może to
być jakaś nieznana do tej pory mutacja organizmu ludzkiego. Chyba
mój złośliwy komentarz pod nosem, że raczej to jakaś mutacja
choroby, bo się roznosi po mieście szybciej niż grypa, został
jednaj dosłyszany przez oficerka, bo wychodząc na swój teren
słyszeliśmy, że następnej grupie już chrzanił o nieznanej
naukowcom mutacji grypy. No, ale wracając do tematu. Z ważnych
rzeczy które miał do przekazania, to były dwie wiadomości. Dobra,
że po zeszłorocznej obronie Wrocławia przed obcymi, wszyscy
fantastyczny obrońcy miasta instynktownie zebrali się w tym
miejscu. Druga, zła, że miejsce zbiórki w tak małej odległości
od osobowickiego cmentarza chyba nie jest najlepszym miejscem do
skrzykiwania się na obronę przed zombie – chociażby z powodu
dużego „garnizonu wroga” pod nosem. Więc mamy szybko zabierać
broń (komu pozwolono, oczywiście) i wy... wynosić się na
wyznaczony teren, tylko tak po żołniersku, a nie kurtuazyjnie.
Otoczony przez wroga |
No to dawaj w teren. Zgodnie z
wyznaczoną marszrutą idziemy przez krzaki do jakiegoś betonowego
zbiornika wodnego, jakby basenu przeciwpożarowego. W sumie, to nawet
z kierunku z którego przyszedłem, nawet znajduję ślady swoich
butów po jednej i drugiej stronie basenu, tylko jakoś nie mogę
skojarzyć, jakim cudem z jednej strony basenu nagle znalazłem się
na drugiej. Po dnie bym nie przeszedł, bo wyraźnie widać, że
zalane i ma konsystencję mocno wciągającego bagna. Nawet jakbym
przeszedł po nielicznych wystających z błota kamieniach i oponach,
to pozostałby mi problem, jak się wydostać po tak skośnych
ścianach zbiornika. Czyżby więc jednak strach dodał mi skrzydeł
i przeskoczyłem nad całością? Za Chiny wam nie odpowiem, jednak
ślady jednoznacznie mówią, że jakoś zbiornik sforsowałem idąc
na zbiórkę, zamiast go obejść.
Pod czujnym okiem mistrza |
No tak, ja tu nad pierdołami dywaguję,
a tu zza drzew wyłażą pierwsze zombie. Namiar, trzask migawki –
jest, 37 metrów. Obrońcy naciągają strzały, krótka chwila
wsłuchania się w dźwięczny jęk mocno napiętego drzewa,
poczekanie, aż dźwięk się ustabilizuje... i nagły świst i 3
strzały szybują przed siebie. Żadna w celu, jedna tylko
prześlizgnęła się wrogowi przez włosy. Drugi pomiar: 35 metrów
bo oczywiście potwory nie czekają aż je wystrzelamy, łucznicy
znów napinają strzały: jedna w celu, dwie znów poleciały górą.
Kolejny pomiar, 33 metry, znów część strzał powyżej celu, ale
powoli udaje się wytłuc wszystkich przeciwników. To się potem
pytam, czemu tak wysoko strzelali, przecież odległości które
podawałem są poprawne.
Dowódca grupy tylko wymownie spojrzał
na zbiornik, i powiedział:
- Widzisz to bagno? No więc jak tam
wpadnie strzała, to już jej nikt stamtąd nie wyciągnie, a
przecież to dopiero początek walki. Więc nie możemy się wyzbyć
broni.
Odzyskiwanie strzał z ciała ofiary |
No w sumie, brzmi rozsądnie. A więc
podobnie jak dzikusy opisane w Achai, po każdej potyczce musimy
odzyskać wszystkie strzały, aby nie ulec przewadze liczebnej
przeciwnika. Ech, w przypadku strzał które trafiły w przeciwnika
to nie jest takie trudne, łatwo wychodzą z rozkładającego się
ciała, o ironio, ciężej jest, gdy strzała w nic nie trafi. Bo
oczywiście wyciągnąć ją spod liści to żaden wysiłek, gorzej
ją jednak wcześniej odnaleźć, zwłaszcza gdy ta wcześniej
praktycznie pionowo wśliznęła się pod warstwę runa leśnego. Tak
więc co jakiś czas ilość strzał nam się powoli zmniejsza, na
szczęście pewien zapas ich mamy.
Łuczniczy predator |
Jak już wspomniałem, mój dalmierz
doskonale się sprawdza także, gdy można się schować w jakimś
wykrocie, okopie, itp. Wydawałoby się, że takie naturalne osłony
są doskonałe, można się ukryć przed zombie tak, aby nas nie
widziały, oprzeć broń na ziemi, wymierzyć i strzelić... tak
wspaniale jest, gdy masz pod ręką karabinek. Gorzej, gdy z takiego
okopu przyjdzie ci strzelać łukiem. A to okop okazuje się za wąski
żeby naciągnąć łuk, a to okazuje się tak głęboki, że w ogóle
nie złożysz się do strzału, i ciągle musisz pilnować żeby w
trakcie strzału łuk nie uderzył w ceglaną ścianę okopu, bo się
rozwali. Aha, i puszczane bardzo nisko i poziomo strzały jeszcze
lepiej wbijają się w ściółkę. No cóż, w przypadku walki
łukiem chyba jednak się lepiej nie chować. Zwłaszcza, że w
jednym z korytarzy dawnych umocnień znaleźliśmy kolejnego zombie.
Ot, szedł sobie przed siebie, wywrócił się na schodkach i wpadł
do środka – a teraz ze swoimi niezgrabnymi ruchami nie może się
wydostać. Niby już niegroźny, ale jeszcze jakiś żywy będzie
miał równie dużo pecha i wpadnie do środka? Lepiej tego też od
razu rozstrzelać...
Strzał z przyczajki |
Nie strzelać do cywili!!!
No i na co tyle strachu? Przecież odbiliśmy z rąk nieumarłych |
Oczywiście, na dalszej trasie przyszło
nam spotkać niejednego zombie. Jednak mieliśmy okazję się
przekonać, że nasza misja nie idzie na marne. To nie tylko
pozbywanie się ogromnych hord wroga – to także ratowanie cywili
przed atakami. No tak, ten słyszalny z daleka pisk nie mógł się
okazać mamroczeniem zombiaka. Co robi młoda niewiasta w
szpileczkach w środku lasu? Hmmm, z pewnością rekreacyjnie tak
daleko by jej się nie udało dojść, widać w szoku przed bestiami
tak daleko udało się jej dobiec. Niestety, widać uciekała wolniej
od zombie, bo właśnie ją dopadły. A więc nie ma czasu dojść do
niej i uratować – pozostaje ostrzał na odległość.
Łuczniczka w zombie-przedszkolu |
Szybki
pomiar odległości – 50metrów, ponownie upewniam się, bo
nietrafienie może na dwójnasób okazać się śmiertelne dla
blondynki. Z jednej strony, ponowienie strzału to strata czasu, a
tego ofiara nie miała już zbyt wiele. Z drugiej – strzała
zamiast w zombie może trafić w kobietę, a nie o to chodzi przecież
w ratowaniu cywili? Na szczęście, w cel trafiło wystarczająco
dużo strzał, a te które nie trafiły poszły w powietrze. No
dobra, jedna przeleciała niebezpiecznie blisko szyi, ale na
szczęście gdzieś między włosami niedoszłej ofiary wbiła się w
samo serce wroga. Co prawda na chwilę zwątpiliśmy w skuteczność
akcji odbijania zakładniczki gdy ta osunęła się na ziemię wraz z
potworami, na szczęście to tylko utrata przytomności wywołana
strachem. Ocucić, skierować na bezpieczny teren, i można dalej
radośnie uganiać się za zombiakami. No, ale wcześniej dla
pewności dobijam zabitych nieumarłych (bo jak inaczej nazwać
zombiaka, którego pozbawiliśmy chęci i sił do łażenia wśród
żywych?). A bo się nie pochwaliłem – przed wyjściem zabrałem
stary, zardzewiały bagnet, a na miejscu wystrugałem też sobie
drewniany kołek. Tak, wbić się takim zardzewiałym ostrzem w
ciało, to się potem rany paskudnie paprają, chociaż patrząc na
leżące ciała zombiaków to wciąż mam wątpliwości, czy akurat
im to jeszcze może zaszkodzić. No, ale drewniany kołek wbijany w
serce to chyba raczej może nam pomóc, niż zaszkodzić. No więc
przy każdym ubitym upewniam się, czy na pewno nie pozostały w nim
resztki życia, chociaż nie podejrzewam ich o inteligencję na tyle
dużą, żeby próbować udawać umarłych.
Dżentelmen w obronie niewiasty |
W lesie znajdujemy jeszcze kilku
cywili, na szczęście to głównie dzieci. Znaczy się, trudniej w
nie trafić niż w dorosłą kobietę, mniej zasłaniają cel... no i
te misie, które doskonale służą za kamizelkę przeciwstrzałową.
Tak, tak, któremuś z naszych łuczników zdarzyło się przypadkowo
ustrzelić misia, na szczęście ten w pełni wyhamował lot strzały
i udało się nie zabić dziecka.
No dobra, zombie zombiakami, ale to
raczej nieuzbrojone formacje. Dlatego kolejny potwór nas zaskoczył.
Nie dość że kobieta (a wśród spotykanych zombie nie wiadomo
czemu przeważali mężczyźni), to jeszcze z wałkiem. Niejeden
żonaty wie, że taki wałek do ciasta to broń potrafiąca dokonać
zniszczeń większych niż karabinek snajperski, dlatego wśród
walczących to jakoś łucznicy nabierali szczególnej celności
widząc tego uzbrojonego potwora.
A potem było najgorsze. Jak już
wspominałem, wśród uratowanych ofiar znajdowały się także
dzieci. Niestety, część z nich spotkaliśmy później, niż nasi
przeciwnicy. I trzeba im przyznać, że instynkt macierzyński mimo
swego stanu zachowali. Część z maluchów zgrupowana została w
płytkim wąwozie, a nad ich bezpieczeństwem czuwała niańka,
kolejna kobieta-zombie. Oczywiście z wałkiem do ciasta. Trzeba
przyznać naszym łucznikom i łuczniczkom, że ogromnie targały
nimi wyrzuty sumienia. Jednak gdy ze swoim harczeniem zombie-szkraby
zaczęły niezgrabnie raczkować w kierunku obrońcom, nagle
rozbrzmiał świst strzał i przez dłuższą chwilę nie milkł
nawet na moment. Trzeba przyznać, że zombie-przedszkole było mocno
przepełnione, i gdyby nie błyskawiczny ostrzał, nie czytalibyście
dzisiaj tych słów.
Zombie przedszkole po przejściu łuczników |
Na szczęście, zombie-przedszkole okazało
się ostatnim punktem na naszej trasie. Niestety, wały strzelnicy
tak bardzo rozmokły, że po błocie nie dawało się na nie wejść.
Więc zamiast na skróty wejść na zabezpieczony teren strzelnicy,
jeszcze kawałek trzeba było iść wzdłuż wałów. Na szczęście
chyba nasi poprzednicy wcześniej oczyścili ten teren. Tak więc bez
przeszkód dotarliśmy na miejsce zbiórki. Jako ostatni, więc po
radosnym przywitaniu się z innymi, trzeba było się stawić do
apelu podsumowującego. Podsumowanie było krótkie: brak strat
własnych, straty w cywilach – no, to oczywiste, w końcu te zombie
nie wylazły sobie z grobów, MIASTO URATOWANE. W
kwestii medalów – no, ale wiecie, oficjalnie to nasza organizacja
nie istnieje, więc jakby co, nie liczyłbym na żadne świecidełka,
chyba że sobie sami z puszek po piwie wytniecie i do piersi
przypniecie. Aha, jakby który spotkał jakiegoś wrocławskiego
pisarza, to wbić im do głowy, żeby już więcej nie pisali o
żadnych zombie, kategorycznie. Jak coś, to niech się za jakieś fantasy wezmą – no wiecie, krasnoludy, elfy, czasem jakieś orki,
ogry i trolle, żeby nie było nudno...
No nie wiem, jak
coś, za rok biorę siekierę, bo łuku to mi pewnie nikt do ręki
znowu nie da, a przy walce na bagnety i osikowe kołki to chyba
jednak za blisko trzeba podejść wroga.
niedziela, 12 stycznia 2014
Wspomnienie z dzieciństwa - Hathor, Hathor, Hathor
Podobno koty wygrywają internety. Sam osobiście nie planowałem iść w tym kierunku, jednak gdy zobaczyłem ten plakat ledwie przecznicę od swego domu, to nie mogłem się oprzeć. W końcu czarny kot trzykrotnie wypowiadający imię egipskiej bogini nieba jak nic kojarzy się z dawnym dzieciństwem. I z jednym chyba z pierwszych filmów/seriali fantastycznych, jakie oglądałem, nie licząc oczywiście bajek dla dzieci.
To kto jeszcze pamięta, jak na imię miał ten kot i gdzie się pojawił?
A może mały filmik dla przypomnienia? A może wam się od tego spełni jakieś życzenie w ten słoneczny dzionek?
A może mały filmik dla przypomnienia? A może wam się od tego spełni jakieś życzenie w ten słoneczny dzionek?
poniedziałek, 6 stycznia 2014
Orszak Trzech Króli, czyli siła nowej tradycji
Orszak Trzech Króli we Wrocławiu |
Na Orszak poszedłem z przyzwyczajenia.
I z sentymentu – bo przecież od pierwszego po 50 latach dnia
wolnego z okazji Epifanii istnieje ten blog. Co prawda z powodu
kościoła na Karłowicach odpuściłem sobie pierwszy wrocławskiOrszak Trzech Króli, ale na drugim i trzecim już byłem. Więc nie
wypadało by nie być na czwartym...
Do tej pory wrocławskie święto Objawienia Pańskiego zawsze kojarzyło mi się z takim przejmującym
ziąbem. Nie, nie jakieś -5°C czy nawet -10°C, bo na takie łatwo
się ciepło ubrać. Mówię raczej o tych plus kilku stopniach,
połączonych z ogromną wilgotnością, takich, że ciepło od razu
przejmuje człowieka na skroś, a na zewnątrz nie wychyli nosa nawet
diabeł. Ale nie w tym roku... jeszcze tuż przed wyjściem z domu
radośnie świeciło wiosenne słońce (tak, tak, w styczniu wiosenne
słońce), któremu chyba jednak głupio się zrobiło z tego powodu
i trochę osłabło na sile do samego rozpoczęcia pochodu. Wciąż jednak ciężko by mówić o
zimnie, czy nawet chłodzie...
Ciepło, cieplej, gorąco... czyli
ładną wiosnę mamy tej zimy
Przyszły Anioł Zagłady już wyszukuje sobie wrogów |
Wydawałoby się, że wyższe
temperatury będą sprzyjały jakości samego orszaku. Już nie
trzeba tak kombinować, żeby strój był ciepły-ciepły a
równocześnie był przebraniem. Na cieńszą kurtkę łatwiej
narzucić jakiś klimatyczny płaszcz czy czarny worek jako
przebranie diabła. O słodka Naiwności, jakże się myliłem
wysuwając tak pochopne wnioski... już czoło Orszaku zapowiadało,
że lepiej niż w zeszłym latach nie będzie, raczej wręcz
odwrotnie. Już trzej rozpoczynający Orszak heroldowie dawali do
zrozumienia, jakiego poziomu spodziewać się po tegorocznej
paradzie. Chociaż wszyscy trzej mieli obowiązkowe gwiazdy, to
jednak dwaj z nich ubrani w zwykłe, współczesne ubrania codzienne
i tylko jeden przebrany był w pasterski kożuszek. Potem nie było lepiej: wśród idących w orszaku
przeważały „współczesne tłumy”, które do Orszaku zapewne
zostały przyłączone z racji „bycia kimś ważnym w organizacji”.
Ledwo gdzieniegdzie przebijały postacie niewiast ubranych w białe,
anielskie szaty. I nie, że nie było afrykańskich czy azjatyckich
wojowników przynależnych armiom poszczególnych mędrców. Jeżeli
ktoś doczekał się końca korowodu, z pewnością zauważył 3
większe grupy młodzieży przebranych w odpowiednie stroje. Szkoda
tylko, że organizatorzy chyba dla niepoznaki skutecznie postarali
się ich zasłonić kilkoma tabunami ludzi ubranych jak zwykli,
szarzy przechodnie...
Herod i jego świta gotowi na przybycie Dzieciątka |
Diabły czarne i kudłate
I będę cię wiódł na pokuszenie... |
Tym, co najbardziej bawiło mnie na
poprzednich edycjach Orszaku, były diabły. Wesołe, rozradowane, w
co raz to nowy sposób przekonujące do zmiany planów. A może to na
zakupy do galerii (zapominając że przecież dziś wszystko
zamknięte), a może to iść do domu zamiast moknąć na deszczu i
mrozie (no właśnie, jakim deszczu, jakim mrozie?), a może pójść
do pracy (no, ale jak, skoro w fabryce nie zaczęli jeszcze pracy po
Nowym Roku). Słowem, no chociażby człowiek chciał stanąć po ich
stronie, to się nie dawało. A czy chciał? Raczej mało
przekonywujące tegoroczne diabły były. Od kiedy nauczyły się korzystać
z dobrodziejstw wynalazku Gutenberga (czyli od poprzedniej edycji),
diabły uparcie ograniczają się do rozdawania ulotek i bardziej
symbolicznych niż spektakularnych walk z aniołami. I chociaż
teoretycznie bliżej im przez to do Crowleyowskich metod masowych, to w
kwestii zaangażowania i siły przekonywania diabły bardziej
zbliżyły się do tradycjonalistów Hastura i Ligura. A szkoda, bo
właśnie diabły mogły być tym, co dodaje pratchettowskiego
smaczku Orszakowi.
Noworoczne postanowienia
Czyżby anioły też przedstawiły swoje postanowienia noworoczne? |
A więc to już czwarty Orszak Trzech
Króli we Wrocławiu. Tym samym zaczyna się czwarty rok działalności
bloga. Obniżający się poziom korowodu natchnął mnie do pewnych
przemyśleń. Dał do zrozumienia, że choć liczą się magiczne
cyferki popularności, to jednak prowadzą one do niebezpiecznej
pułapki. Do pułapki zaniedbania i kreowania coraz gorszego
produktu. Choć Orszak Trzech Króli parokrotnie przebił nie tylko
zeszłoroczny wynik popularności, ale i oczekiwania organizatorów,
to ciężko mi go ocenić za udany pod kątek paradności. Zamiast
zmierzać w kierunku brazylijskich karnawałów (tylko trochę
bardziej ubranych, bo to przecież orszak kościelny :), raczej
przypominał on jakiś więc związkowy, tylko nawet transparentów
było mało. Czy to nie takie małe ostrzeżenie, żeby w nowym, 2014
roku, trochę więcej czasu poświęcić jakości wpisów? Zwłaszcza,
że z natłoku obowiązków służbowych niestety w tej kwestii
zauważam jakieś zaniedbania ze swojej strony w ostatnim roku... miejmy nadzieję,
że w tym roku uda się to jednak nadrobić :)
Pochód zamknęli oczywiście Trzej Królowie zwani także Mędrcami lub Magami |
Subskrybuj:
Posty (Atom)