Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tam gdzie żyją smoki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tam gdzie żyją smoki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 20 marca 2014

Poznań - miasto (bez) wyobraźni?

Ta książka wpadła mi w ręce zupełnie przypadkiem. Czy na pewno? Czy na pewno przypadkiem było to, że jadąc na urlop dosłownie sprzed nosa sprzątnięto mi ostatnie miejsce w samolocie z Wrocławia i musiałem lecieć przez Poznań? Czy to na pewno przypadek, że zupełnie nie patrząc za książkami, gdzieś w którymś wolnocłowym kiosku rzuciła mi się na oczy właśnie ta okładka? Tytuł: Poznań Fantastyczny. Czy mogłem sobie odpuścić? Zarówno jako autor bloga piszącego także o książkach umieszczonych w polskim mieście, jak i jako osoba, która równolegle próbowała przenieść się do obydwu miast, tylko w jednym z nich nie poszło...

Okładka książki "Poznań Fantastyczny"

Zacznijmy od okładki


No bo od niej zaczyna się kontakt każdego czytacza z książką. Po dyskusjach z Anetą Jadowską na temat okładek jej książek (pamiętacie Złodzieja Czasu z pierwszą okładką? No właśnie!), zacząłem bardziej świadomie spoglądać na ten aspekt. I trzeba przyznać, że okładka Poznania Fantastycznego JEST chwytliwa. Duży zielony kolor, niczym jakiś glut z mikstury czarownicy, umieszczony w szklanym tłoku, otoczony brązem wypełnionym steampunkowymi mechanizmami – czyli aż kusi eklektyzmem fantastyki, co akurat jest dosyć oczywistym aspektem antologii. No i oczywiście, poznański aspekt, ratuszowy koziołek... tylko jako były kilkuletni mieszkaniec Gorzowa Wielkopolskiego, spytać muszę, czemu ten koziołek jest stylizowany na motocykl żużlowy? Na to pytanie odpowiedzi do tej pory nie odnalazłem.



Zagłada ulicy Wyobraźni

Hitchock kiedyś powiedział, że żeby stworzyć dobry film należy zacząć od trzęsienia ziemi... a potem akcja musi narastać. Myślę, że opowiadanie Adama Kubackiego pełni rolę trzęsienia ziemi, dzięki specyficznemu stylowi pisania. Kiedyś, na warsztatach dziennikarskich we wspomnianym już Gorzowie usłyszałem, że należy starać się ograniczać interpunkcję w artykułach. Bo wzrok naturalnie podąża za tekstem, a tu nagle rach! trach! trafia na przeszkodę w postaci punktu interpunkcyjnego. No cóż, utrzymane w stylu Sklepów cynamonowych Brunona Schulza opowiadanie „Zagłada ulicy Wyobraźni” absolutnie przeczy tej zasadzie. Liczne przecinki, kropki, wykrzykniki zostały tu sprytnie wykorzystane, aby tworowi tak pozornie niemelodycznemu jakim jest tekst prozy nadać pozory rytmu, tempa, pośpiechu... a także zagłady i chaosu. W przeciwieństwie do najbardziej nawet dynamicznych książek sensacyjnych, tutaj widz wtłaczany jest w jakieś pędzenie tekstu, macha oczami na lewo i prawo, by szybciej, by dalej, byle dogonić uciekającą ulicę.... zdarzyło wam się zasapać w trakcie czytania książki, niczym po szybkim sprincie? To spróbujcie tego opowiadania...
Taki pęd oczywiście robi wspaniałe wrażenie, jednak zupełnie nie sprzyja zrozumieniu treści. Nie raz się łapałem, że wraz z przecinkami zagalopowałem się mocno do przodu, przed siebie... i nagle widzę, że od dwóch stron zupełnie nie wiem, co się w ogóle „wokół mnie” (znaczy się w tekście, a nie w świecie rzeczywistym) dzieje. Więc cofam się kawałek, i znowu jest tak pięknie, znowu jest tak cudnie... STOP!!! Znowu zgubiłem treść.
Bo na treści lepiej się nie skupiać. Jej treść przypomina dulszczyznę, oburzenie społeczeństwa na ludzi-kwiaty w schyłkowym okresie ich istnienia. Poznań z Zagłady to miasto pełne szarych, nudnych ludzi, którym na siłę w życie wciska się przygoda, kolorowe życie, wyciska z nich ostatnie poty, i wyrzuca wewnętrznie na wieki wyniszczonych do zdegradowanego świata. Tak, tak, ta radosna kolorystyka bijąca z tekstu jest falą zagłady, która niczym powódź Odry zalewa całą otaczającą okolicę, aby po osłabnięciu niszczycielskiego szału pozostawić na wszystkim osad brudu i zgnilizny.


Piłsudski zbyt słaby?

Następne opowiadanie to zdecydowanie steampunk. I podobnie jak rzekłem w czasie jednych z Wrocławskich Spotkań z Fantastyką (a z czym zgodziła się i reszta dyskutantów), steampunk jest dziedziną sztuki, która pięknie wygląda w swoich wizualizacjach, jednak raczej jest ciężka w czytaniu. I tak jak o omawianej wtedy Maszynie Różnicowej Gibsona i Sterlinga mogłem powiedzieć, że jest napisana dobrze i to doceniam, a to mój gust nie pozwala mi się zachwycić jej pięknem, tak w przypadku Nieporadnego świecidełka nie mogę już nawet tak pochwalić tego opowiadania. Jakoś niezbyt dobrze mi się to czytało. Na dodatek, nie wiem czy to przez postać marszałka Piłsudskiego, czy jednak poprzez sposób pisania i dobór zwrotów, mimo kilku akcentów nakierunkowujących miejsce akcji na Poznań, to jakoś mój umysł uparcie bronił się przy umiejscawianiu tego opowiadania w Warszawie. No cóż, mam wrażenie, że zarówno sam Poznań, jak i w ogóle wątek fantastyki został tu umieszczony na siłę, a tak naprawdę, z zamierzenia miało to być awanturnicze opowiadanko z pościgami rodem z filmów gangsterskich z drugiej czy trzeciej dekady XX wieku.

Poznań - piękna historia czy wizja upadku?

Kolejne dwa opowiadania przeleciały przeze mnie niczym pomięta, bezwartościowa kartka papieru rzucona przez szeroki korytarz. Miastośnienie, choć w ciekawym dla mnie temacie post-apokalipsy, to jednak okazało się literackim hip-hopem, szarość, nuda, blokowiska... Poznań daje się zauważyć, gdzieś pojawia się Cytadela, jednak miejsca nie mają żadnego znaczenia dla opowiadania. Jest nam trudno, jest nam ciężko, przyginamy się pod ciężarem hipermarketowych wózków niepotrzebnych nam zakupów... Historia o trzech gondolach to pierwszy sensowny wątek w całości, jednak to tylko drobny punkt ginący w nudzie.
Z kolei Hildegarda jest próbą spisania typowo poznańskiej historii, niestety jest to głównie opowiadanie historyczne. Pojawiające się domieszki magii to raczej próba odwzorowania ówczesnych wierzeń, niż wątek fantastyczny nadający jakikolwiek sens fabule. Więc dopiero Zamurowani od północy są warci czegoś więcej niż dwa zdania. No, ale przy takim minimalizmie tekstu (co akurat jest ogromną zaletą tego opowiadania) wstyd mi pisać na jego cześć elaboraty dłuższe niż samo opowiadanie. Ale akurat to JEST ciekawe opowiadanie.


Kolejne dwa opowiadania to zdecydowanie opowiadania poznańskie. Chociaż mało tu miejsc dających się jednoznacznie określić i które miałyby znaczenie dla fabuły, chociaż brak tu błądzenia krętymi uliczkami Poznania, to jednak faktycznie czuć w nich poznańskość, która ujawnia się w nawiązaniu do historycznych walk o polskość/niemieckość tych ziem. Zdarzenie w Lunecie Aster nawiązuje do okresu zaboru pruskiego i poprzez powiązanie akcji z polską szkołą w alternatywnym świecie oraz próbę pokazania wyższości Polski nad Niemcami jak żywo kojarzy mi się z dziećmi z Wrześni uparcie demonstrującymi swój opór przed używaniem języka okupanta.
Jednak Śmierć Pana Prezesa to już tylko opowiadanie z gatunku „historia alternatywna”, w którym absolutnie nie da się dopatrzyć w nim fantastyki. I oczywiście, pojawiająca się nazwa Rozbrat definitywnie kojarzy mi się z Poznaniem (mimo, iż ulicę o takiej nazwie mamy też we Wrocławiu, i to niespecjalnie daleko ode mnie), to zastanawiam się, czy znana już ona była w okresie panowania Hitlera nad Niemcami?
Formagedon, kolejne opowiadanko, to z kolei post-apokaliptyczna historyjka, o którym ciężko powiedzieć zarówno, że jest ciekawe, jak i że jest poznańskie. Ot, technicznie poprawnie opowiedziana historyjka równie mało ciekawa jak Samobójstwa na Maślicach Pilipiuka w antologii „Miłość we Wrocławiu”. Nie razi, ale artyzmu w niej tyle, raczej produkt masowy bez polotu niczym kupiona w markecie cegłówka. Albo worek cementu, jak ktoś woli...

Czy jutro nadejdzie?

Jutro... z pozoru wygląda jak opowiadanie napisane według szablonu wyciągniętego z książki „Jak napisać najgorsze opowiadanie swojego życia”. Historia niczym z Dnia Świstaka czy Dnia Świra... styl? No cóż, w technikum polonistka notorycznie wypominała mi powtórzenia, mimo iż dotyczyło to ledwie pojedynczych słów, a Marta Zucker powtarza tu nie tylko całe zdania ale całe akapity. No i to zakończenie, autorka bezczelnie sugeruje autorom, że to właśnie jej opowieść jest najlepsza i to JĄ właśnie MUSZĄ wybrać, baaa, ona bezczelnie pisze, że JUŻ WYGRAŁA... i wiecie co? Autorka, jak to kobieta ma w zwyczaju, widać zmieniła zdanie i po przeczytaniu wspomnianego poradnika o pisaniu literackich gniotów stwierdziła, że musi napisać coś naprawdę niesamowitego. I trzeba przyznać, że jej się to udało. Wspomniane powtórzenia świetnie budują nastrój powtarzalności i nudy codziennego życia, a wszystkie wyskoki na bok powodują, że czytelnik z zaciekawieniem sprawdza, czy może tym razem się uda, a może tym? I chociaż z góry wiadomo, że cała akcja skazana jest na porażkę – no, ale może jednak? Czy wysiadając z tramwaju przystanek dalej uda się nie pójść na kartkówkę? Nie, bo przecież następny przystanek okaże się salką na uczelni, w której masz napisać tą kartkówkę, której pytania czytałaś już setki razy...
Także wspomniana wiadomość o konkursie (a później o wygranej) wciąż trzyma się w klimacie ciągłej nadziei na zmianę i ciągłej porażki. Bo nagle jest jakieś światełko w tunelu, jest szansa, baaa, ta szansa się spełnia... a jednak sposób, w jaki autorka uświadamia czytelnika że to jednak kolejna porażka jest oszałamiający. To jakbyś został zwolniony z szafotu, a jednak mimo to zginął przypadkowo zabłąkanym ostrzem gilotyny. Determinizm kontra bycie kowalem własnego losu...
I chociaż trochę zaspoilerowałem, to prawdziwa niespodzianka dopiero stoi przed Wami otworem. I tak jak Powrót z gwiazd Lema zakwalifikuję do tej samej kategorii: "opowiadanie, którego prawdziwą wartość odkrywamy tak naprawdę w dosłownie ostatnim zdaniu", tak tym, co odróżnia Martę Zucker od Lema jest wartość opowiadania stanowiącego wstęp – w tym wypadku oprócz oszałamiającego przywalenia czytelnikowi obuchem w ostatnim zdaniu mamy dzieło o dobrej wartości od samego początku.

Podsumowując: Poznań fantastyczny czy nie?


Podsumowując, mimo iż większość opowiadań nie zalicza się do ciekawych, to książki „Poznań Fantastyczny. Miasto wyobraźni” nie uznam za niepotrzebny wydatek. Dzięki pokazaniu nudy i szarości (nie do końca) fantastycznego Poznania, łatwiej pogodzić mi się z myślą, że kiedyś, kilka lat temu, nie udało mi się przenieść do tego miasta... wciąż, mimo iż Wrocław jest fantastyczny, mam silny sentyment do Poznania i ta książka mi go trochę osłabia (więc może jednak wcale nie przez przypadek że trafiłem na tą książkę, i to jakaś mistyczna siła sprawiła, że ją odnalazłem?). 
Jednak patrząc z perspektywy przeciętnego czytelnika... dzięki umieszczeniu dwóch najlepszych opowiadań (co do Jutro... nie zgodzę się z opinią jurorów nadającą autorce tylko wyróżnienie) na początku i końcu książki, czytając ją w oryginalnej kolejności czytelnik dobrze rozpoczyna co skłania go do dalszego czytania, a na koniec pozostaje z niesamowitym wrażeniem po opowiadaniu Marty Zucker. I gdy kiedyś z książki zaczną mi wypadać pojedyncze strony, czy to ze starości czy z nadmiernego czytania, to z pewnością nie odczuję straty w środku książki – jednak gdy straty dotkną któregoś z tych dwóch opowiadań to nerwowo zacznę się rozglądać za kolejnym egzemplarzem książki. Tymczasem powoli zbieram się do wyjazdu do Poznania aby zweryfikować czy jest on Miastem Wyobraźni, czy Miastem bez wyobraźni. Z pewnością Pyrkon będzie okazją, aby skłonić się ku temu pierwszemu. O ile nadejdzie jutro...

środa, 11 grudnia 2013

Za ile kupisz smoka z Drezdna?

Smok-zabawka z jarmarku bożonarodzeniowego w Dreźnie
Wrocławianie żyją swoim bożonarodzeniowym jarmarkiem, chyba jedynym w Polsce otwartym dłużej niż przez weekend. Choć korzenie tego jarmarku i niemieckich weichnacht marktów są dokładnie takie same, to jednak gdy porównać ten wrocławski na rynku z niemieckimi... to rozrzut jest tak wielki, że aż trudno mi znaleźć jakiekolwiek porównanie. Więc skoro nie da się rozmawiać o różnicach, więc może pora spytać, co mają ze sobą wspólnego?
Oczywiście o smokach wrocławskich wspominałem już wielokrotnie. Więc gdy na wspomnianym już jarmarku bożonarodzeniowym  odnalazłem te oto drezdeńskie smoki, to już wiedziałem, o czym będzie kolejny wpis. Oczywiście, że o rodzince smoków, które można zakupić jako prezent dla najbliższych. Jeśli ktoś by chciał ich szukać, to polecam zacząć od tego największego, Striezelmarktu, bo tam właśnie odnalazłem wspomniane smoki. 

Smok-zabawka z jarmarku bożonarodzeniowego w Dreźnie

wtorek, 4 czerwca 2013

Smocza Kraina

Za kulturą „galeriową” zazwyczaj nie przepadam. Najczęściej są to szumne, puste atrakcje dla ludzi którym nie warto się poszukać – ot, tanie bezwartościowe "gadżety kulturalne". Ot, chociażby niegodna wspomnienia wystawka „kosmiczna” gdzie w luźno narzuconej płachcie na kształt „kosmicznej bazy” można było sobie obejrzeć... WOW! ŁAŁ! RZERZUCHĘ POD MIKROSKOPEM (o powiększeniu rzędu pięć razy). Nuda potworna, no nie? No cóż, niektóre „galeriowe wystawki” po prostu straszą rażąco niskim poziomem własnym i porażająco ogromnym nakładem marketingu.

Ale czasem wśród tych koszmarków zdarzają się perełki jak chociażby Dzieciaki w Kosmosie. Zresztą, Galeria Dominikańska już wcześniej pokazała, że potrafi zrobić coś wartościowego organizując Galerię Zjawisk. I właśnie dlatego postanowiłem nie odpuścić „Smoczej Krainie”, która od kilku dni stoi w Galerii Dominikańskiej. Choć w pierwszej chwili nie zrobiła na mnie największego wrażenia, to potem nagle musiałem zrobić wielkie WOW! I zostało mi tak do końca.
Ale może po kolei. Wchodząc do galerii z poziomu ulicy, już na wstępie wita nas pierwsza makieta. Całkiem duża, imitacja drzewa... i na niej takie małe „coś”. No słowem, jakbyśmy na zwykłe drzewo wpuścili smoka opisanego przez Pratchetta – ironicznie małego, co akurat nie dziwi fanów tego pisarza. Jakkolwiek samej makiecie ciężko coś zarzucić, to już smokowi za dużo się ciągnie farfocli, żeby wyglądał naturalnie. No dobra, idziemy dalej... wielkie jajo w kolorkach, powiedzmy sobie szczerze, strasznie kiczowatych. Znaczy się, jajo jak jajo, pokryte łuską, trochę zbyt plastikowe w fakturze – tylko czemu taka kolorystyka? Obok już trochę lepsza makieta otwartego jaja z małym leśnym smokiem w środku.
I praktycznie to już koniec narzekania na smoki. Bo właściwy zielony smok leśny (żmij?) już robił odpowiednie wrażenie. Nie tylko jako „większa jaszczurka” przyczajona na drzewie – bo efekt robiła nie tylko faktura i kolor, ale i odpowiednio dobrana poza. Smocze jajo wygrzewające się na wylewającej się z wulkanu lawie też robi wrażenie – wyraźnie odkształcone na nim kręgi budzącego się do życia smoka, którego kręgosłup już wkrótce rozbije skorupę, a ziejący ogniem potwór wydostanie się na wolność. Faktura kojarzy się z lekką chropowatością jaja, a efekt podkreślają wykrzywienia jaja będące odbiciem tworzących się pod skorupą łap. 
Że nie wspomnę o czerwonym smoku, największym chyba amatorze skarbów. Ten tutaj widocznie wykradł cały dzienny utarg wszystkich sklepów w galerii – i stąd pewnie ten radosny wyraz twarzy. Nie próbuj jednak go pogłaskać, bo choć zadowolony wygląda przyjaźnie to nie chciałbym być w skórze śmiałka, którego potraktuje jak poszukiwacza skarbów. Zresztą, zbroja jednego takiego wala się w pobliżu, ku ostrzeżeniu innych równie brawurowych szaleńców.

A niżej znajdują się kolejne. Jeden, widać amator kamiennych warowni, siedzi przyczajony wewnątrz dawnego zamku. Drugi, morski kraken, wyłania się z morskich otchłani i czeka na zbłąkanych żeglarzy. A od każdego z nich emanuje ogromna siła, choć nawet kraken czy czerwony smok nie przekraczają rozmiarów większego krokodyla. A przecież to chyba dwa największe osobniki tutaj... ognista fala gorąca bijąca spod sufitu każe mi zmienić moje zdanie. Bo oprócz tych ogromnych leniwców spokojnie pilnujących swoich ziem, popod dachami Galerii dostojnie lata sobie ogromny smok fioletowy. I trzeba przyznać, że na jak tak starego smoka, nie wygląda on jak noworodek. Skóra jego nie jest gładka, raczej pokryta niezliczoną ilością łusek, a skrzydła pełne są śladów i dziur po odbytych walkach. Oczywiście wygranych, skoro jeszcze żyje.



Ktoś by powiedział: gwałtu, rety, smoki nas zabiją – na szczęście porządku pilnuje tu trójka strażników. Wysoki człowiek z zimnych ziem północy, elfia wojowniczka i krasnolud żywo przypominający jednego z członków wesołej drużyny Bilba... a wszyscy ze swą śmiercionośną bronią – tak, oni z pewnością są w stanie zapewnić porządek i spokój w tej smoczej krainie.
Jeśli chodzi o poziom wykonania smoków... no cóż, nie wiem, czy opinia moja, laika, jest w tej kwestii wiarygodna, ale na mnie zrobiły wrażenie. Wysoka dbałość o szczegóły, nie tylko w kwestii kształtu, ale i faktury, kolorów, cieniowania – to muszę ocenić równie wysoko, jak i stroje wojowników wykonane ze skóry, zamszu czy zbroje i bronie z metalu. A także realizm – smoki które  zobaczyłem mają na sobie ślady licznych walk, smocze odpowiedniki ran i blizn, także otoczenie w którym żyją smoki wykonane są z wysokim realizmem, o czym świadczą chociażby wżery erozyjne w konstrukcji zamku. Wykorzystanie naturalnych korzeni, kory jako podłoża czy zielonych paproci tylko dodaje autentyczności makietom, na których zostały użyte. Ale to zdanie moje, laika, który ostatecznie nawet nie wykonał zaplanowanego, niezbyt skomplikowanego stroju rodem z „Autostopem przez Galaktykę”. 
Ale zdjęcie które zrobiłem tak zafascynowało zaprzyjaźnioną amatorkę przebierania z Warszawy, że pierwszą atrakcją jaką chciała zwiedzić we Wrocławiu była właśnie Smocza Kraina. I też była pod wrażeniem, mimo iż o wiele dokładniej oglądała każdy z eksponatów, w myślach rozbierając każdego ze smoków na części pierwsze. To dzięki niej nauczyłem się rozróżniać, które smoki to jakże popularna pianka montażowa, a które np. styropian czy inne materiały i co zrobić, aby wyglądały bardziej naturalnie. I trzeba przyznać, że zrobione są tak dobrze, że przy większości z nich sam nie byłem do końca pewien jaki materiał został użyty, a przy innych dawało się to rozpoznać tylko dzięki jakimś drobnym pośpiesznym wykończeniom czy pojawiającym się gdzieniegdzie śladom naprawy uszkodzonych widać wcześniej dekoracji. No cóż, pewne rzeczy zdecydowanie łatwiej wykonać już na etapie tworzenia takiej instalacji, niż potem poprawiać jakieś uszkodzenia transportowe.
Szkoda tylko, że tak krótkie i nie nawiązujące do literatury i klasyki fantasy są niektóre opisy smoków. Jak przy czerwonym smoku możemy się nawet dowiedzieć, że przedstawicielem tej rasy jest chociażby polski smok wawelski, tak przy którymś smoku informacja ogranicza się ledwie do nazwy, stwierdzenia, że istnieje... i ciężko coś więcej wywnioskować. I choć nie zauważyłem, żeby animacja dla dzieci z okazji ich święta sięgała specjalnie po smocze inspiracje (choć samym zabawom dla dzieci zdecydowanie nie poświęciłem zbyt dużo czasu) to mam nadzieję, że wystawa ta przyczyni się do popularyzacji fantastyki wśród dzieci i młodzieży – a kto wie, może i któryś dorosły pod wpływem wystawy postanowi sięgnąć po jakieś książki czy filmy fantasy, które zna z własnego dzieciństwa?

Informacje praktyczne:
Adres: Galeria Dominikańska, plac Dominikański 3
Wstęp bezpłatny
Czas: codziennie do 9 czerwca,
         w godzinach otwarcia galerii



niedziela, 17 marca 2013

Dom, który straszy ciszą


W zasadzie, to już sama wioska przyjęła mnie nienaturalną ciszą i spokojem. Choć było jeszcze ciepło, to w wiosce panował jakiś surrealistyczny spokój. Nie było dzieci hałasujących w zabawie, nie było mężczyzn popijających piwo przed sklepem czy osób wypoczywających na ogródkach. Wioska sprawiała wrażenie opuszczonej, a snująca się wokół mgła tylko pogłębiała to wrażenie. Nie było tej mgły na tyle dużo, żeby zasłaniała słońce i odstraszała od wyjścia z domu, jednak z pewnością starczało tej delikatnej warstwy aby rozmyć kontury odleglejszych domów.
Tymczasem dalej szedłem szlakiem, zielonym bodajże, który delikatnie odbijał od utwardzonej drogi. Gdy przechodziłem koło tego dworku, moją uwagę przykuła przyklejona do nich ruina. Gdyby nie ona, z pewnością nie pomyślałbym nawet, że jest to porzucony dom, do którego można bezkarnie wejść.
Ruina, jak ruina. Przybudówka budynku posypała się z czasem i choć pozostała jeszcze większość ścian, to praktycznie górne piętro nie miało już podłóg. Nie mogła to być jednak bardzo stara ruina, bo na ziemi wciąż leżały zwalone belki, które z pewnością stanowiły kiedyś konstrukcję sufitu. Prawie że dawało się po nich wejść na górę, jednak brakowało kawałka deski, a będąc sam nie chciałem ryzykować. Tak więc obszedłem tą zburzoną dobudówkę, zaglądając do piwnic, w których jednak nie odnalazłem nic ciekawego. Jedynie wychodząc z tej ruiny spotkałem ceramicznego potwora, zapewne pozostałość po dawnej rurze kanalizacyjnej, dziś raczej przypominającą jakąś poszarpaną ośmiornicę... czy może raczej Cthulthu, którego antologię właśnie omawialiśmy dzień wcześniej na Wro-SFach?

Tymczasem mijając tą „ośmiornicę” pokiereszowaną równie mocno, jak i reszta przybudówki, zauważyłem, że do niezniszczonej części budynku można wejść... baaa, żeby tylko „można”, to wręcz trzeba było. Swym artystycznym zniszczeniem wnętrze budynku przyzywało do środka. No cóż, najwyżej skróci się kawałek szlaku, ale jakże tu nie skorzystać z takiej okazji? Porzucone wnętrza wyglądały przepięknie w swym zniszczeniu. Artystycznie łuszczące się płaty farby, zamurowane okna w których mróz lub ptaki wybiły tylko małe szparki, którymi światło wlewało się do środka – rozświetlając swymi promieniami tylko wybrane fragmenty pomieszczenia, pozostawiając w cieniu tajemnicze zakamarki. Słowem, dom dawno już opuszczony, ale wciąż na tyle młody, że nie zdążyły się tu osiedlić żadne duchy. No i te schody... niczym z fotografii mistrzów, gdzie oświetlone zostały tylko poszczególne ich stopnie, pozostawiając zacienione pozostałe obszary. Tak, jakby ktoś świetlną plamą wskazywał, gdzie udać się dalej. 


Trzeba przyznać, że pierwsze piętro nie robiło już tak wielkiego wrażenia. Może dlatego, że wyrwany kawał ściany dawał pełny dostęp słonecznemu światłu, przeganiając stąd wszelkie strachy. Podobnie okna, tu już w pełni przeszklone, nie dawały żadnego schronienia mrocznym zjawom, które tworzyły urok rzucony na ten dom? Czy może te sufity, czasem dziurawe, częściej jednak jedynie tworzące bąble wyginające się do środka pokoju, które wyraźnie wypychały wszystko, włącznie z powietrzem, z pomieszczenia? A więc warto było jedynie iść tak, jak nakazywała droga – brak drogowskazów oznaczał, że to nie miejsce czy pora aby skręcać i z pierwszych schodów widać trzeba prosto, na drugie, prowadzące na tajemniczy strych.


A strych w pełni opanowany był przez mrok. Nieliczne sufitowe otwory tylko gdzieniegdzie dawały odrobinę światła. Porzucone dawne gniazdo os jedynie wzbudzało obawy – że choć już dawno spadło, to może wciąż w nim żyją osy, które, wzbudzone wizytą niespodziewanego gościa, mogłyby zacząć bronić terenu? Uginające się pod nogami deski podłogowe nakazywały utrzymywać wzmożoną czujność. I do tego obawa – a może jednak ten teren do kogoś należy? Może właściciel przyjdzie i potraktuje mnie jak intruza, jak złomiarza próbującego wyrwać resztki miedzi ze ścian? Nawet nie spyta, zanim uderzy podstępnie od tyłu czy strzeli z jakiejś broni palnej? Ale nie, nie słychać żadnych odgłosów jakby ktoś się zbliżał. Raczej trzeba uważać na te uginające się deski... i tylko to ciągłe wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował.



Tymczasem udało się dojść do drugiej części strychu. Dwa czy trzy malutkie schodki odgradzają od drugiego pomieszczenia. W umyśle budzi się jakieś dziwne uczucie... tak jakby z jednej strony coś kazało mi iść dalej, a z drugiej... jakby ostrzegało, że doszedłem do jakiejś ostatecznej granicy. Ostatniego punktu, w którym mogę się wycofać – jeśli go przekroczę, to tajemna siła która mnie tu przyzywała miała mnie zatrzymać za tym progiem. Tak, jakby ta siła kusiła – ale równocześnie w ostatniej chwili dawała szansę samodzielnego wyboru. I zawróciłem... wchodząc na pierwsze schody, wciąż miałem wrażenie, że jestem obserwowany.Rozsądna półkula umysłu szybko znajduje wytłumaczenie – wywrócony daszek stojącego obok wózka dziecięcego ułożył się tak, że podświadomość widzi w nim budkę suflera i sama próbuje odnaleźć tego pomocnika aktorów – a skoro go nie ma, to przecież znaczy że się skrywa, chowa, podgląda z ukrycia. No właśnie, próby zracjonalizowania strachów schodzą na manowce, ukryte w umyśle demony i zjawy, hodowane od dzieciństwa, dziś nie pozwalają pracować tej rozsądnej, lewej półkuli. Dziś prawa półkula odbija sobie za te lata jej słabszego użytkowania, za racjonalne podejście do życia, za pracę inżynierską. Raz pobudzona, postanawia wykorzystać każdą chwilę przewagi, odbić sobie za lata jej niedoceniania...



Gdy wychodzę z budynku, tym samym szlakiem wracam do głównej drogi. Obok mijam piękną, zniszczoną stodołę. Z chęcią bym zajrzał do środka, lecz nie dziś. Na dziś starczy mi już porzuconych budynków. Więc tą samą drogą, pozostawiam za sobą porzucony dwór. W umyśle wciąż kołata pewne złudzenie – że choć w żadnym momencie nic mi się nie stało, to może w którymś momencie przekroczyłem tajemną granicęmiędzy życiem i śmiercią, że to już nie ja, tylko jakiś duch błąkający się po świecie i nie potrafiący już dojrzeć żywych. Bo jakoś przez kilkanaście minut nikogo nie spotykam, jedynie gdy wyszedłem z dworu nagle rozszczekały się psy. Jakby zauważyły jakieś paranormalne zło, charakterystyczne dla duchów. No, i gdy wychodzę, jeszcze drugi raz się odzywają, szczęśliwe, że ta niewiadoma siła już sobie poszła – jednak pomiędzy jedną i drugą falą ujadania siedzą cicho, z podkulonym ogonem, żeby tylko nie dać się zauważyć niebezpieczeństwu, które mogłoby je momentalnie rozszarpać. Dla pewności zrywam jabłko z rosnącego obok drzewa, wbijam w nie zęby żeby poprzez smak ziemskiego jedzenia poczuć, że wciąż żyję – i smak czuję...

Choć nie jestem specjalnie wierzący, a moja wiara to raczej efekt wielowiekowej tradycji naszego kraju, to tego dnia czułem, że nie mogę przejść obojętnie koło trzebnickiej katedry. Tak, dla pewności – bo przecież duch nie wejdzie tak łatwo na uświęcony teren? A jednak wnętrze nie uspokaja – lekko przyciemnione, wysokie pomieszczenie za jakąś godzinę czy dwie będzie wyglądać jak w Katedrze, animowanym filmiku Bagińskiego. Ciszę wewnątrz zakłócają tylko nieliczne szepty modlitwy kilku staruszek, co jeszcze bardziej podkreśla gotyckość tej sceny. Przechodzę koło sarkofagów kryjących ciała zmarłych dawno temu władców, po czym schodzę do krypty. Po powrocie na górę, odkrywam przecudny ołtarz w bocznej nawie, przysuwam się bliżej do odgradzającej kraty. Gdy już czynię znak krzyża, „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świetego”, gdy już ręka dochodzi do splotu słonecznego gdzie miała zakończyć rytualny ruch...

OJCZE NASZ, KTÓRYŚ JEST W NIEBIE
… niczym huk pioruna niesie się głos modlitwy, idealnie zsynchronizowane głosy kilkunastu staruszek rozdzierają wszechobecną, mroczną ciszę. Jeszcze przed chwilą nie uświadamiałem sobie ich obecności, a tu nagle tuż zza pleców słyszę ich miarowe mamrotanie, wzmocnione akustyką pradawnych sklepień. I do tego trochę inne niż zwykle słowa modlitwy, do której przecież byłem przyzwyczajony od dzieciństwa. Cisza, która nagle zagrzmiała, i do tego całkowite zaskoczenie – to wszystko sprawiło, że skołatana obawami dusza nagle, na krótką chwilę, chciała wyrwać się z ciała.



Hałas kroków na bruku
I tylko, gdy wyszedłem z katedry, ten hałas kroków na bruku, jakbym ze strachu nagle zaczął mocniej uderzać butami o podłoże. Ale nie, poczekaj, przecież odgłosy są normalne – to jedynie w tej ciszy dopiero sobie uświadomiłem ich istnienie. Dopiero teraz zrozumiałem, w jaki sposób tamten dom straszył. Nie było przecież żadnych strasznych widoków, nie było żadnego nieprzewidywalnego trzeszczenia starych drewnianych belek  charakterystycznych dla domów zamieszkanych przez duchy. Baa, jakoś tajemniczo nie odzywały się nawet deski uginające się pod ciężarem butów. Nic, tylko to nagłe, diaboliczne wręcz szczekanie psów – tuż przed tym, gdy wchodziłem do tamtego domu, i tuż po tym, jak z niego wyszedłem. Nie szczekały nawet wtedy, gdy dopiero zbliżałem się do wioski, jak mają to zwykle w zwyczaju. Jedynie w momencie wchodzenia i opuszczania budynku... Teraz już znam naukowe wytłumaczenie tych obaw, baaa, znam nawet naukową nazwę na to. 
Deprywacja sensoryczna – czyli pozbawienie lub redukcja bodźców działających na zmysły człowieka. Ta sama deprywacja, którą Stanisław Lem opisuje w swojej książce, ta sama, która sprawiła, że pilot Pirx o mało nie oszalał w basenie, mimo iż nie było żadnego fizycznego zagrożenia. Wtedy ta sama deprywacja dopadła mnie, wtedy zabrakło wszelkich dźwięków, gdy nie słyszałem nawet swych kroków. Czasem mówi się, że gdy ktoś straci wzrok, to bardziej czułe stają się zmysły dotyku i słuchu, pozwalając człowiekowi dalej żyć w świecie. Jednak nikt nigdy nie mówi, co zastępuje głuchemu człowiekowi zmysł słuchu. Dziś już wiem, że jego miejsce zajmują duchy, strachy i demony...

czwartek, 24 stycznia 2013

Kto zamroził Smoka Wawelskiego?

Niejeden śmiałek nie wrócił z Domeny Królowej Lodu

Strasznie markotne były ostatnio wrocławskie smoki. Wieczorem chowały się w najczarniejsze narożniki jakby się próbowały przed kimś ukryć. Zapytane – zdawkowo odpowiadały po czym szybko oddalały się od przechodnia który je zaczepił. Dopiero wizyta u starszyzny pobliskiego Smoczego Grodu przyniosła wyjaśnienie: ktoś zamroził smoka wawelskiego. Choć do Krakowa daleko, to jednak wszystkie smocze serca wypełniły się strachem, bo i do końca zimy trochę  czasu pozostało i sprawca tego karygodnego czynu ma czas aby i Wrocław nawiedzić i nasze smoki zamrozić. A i sromota to straszna i poruta, że największy ze smoków, potworów ziejących ogniem, dał się... no właśnie, zamrozić. No jeszcze dać sobie głowę uciachać jakiemuś rycerzykowi zakutemu w zbroję, czy opić się wody nadmiernie gasząc nadmiernie rozpalone gardło... ale dać się ZAMROZIĆ? Straszna to śmierć jak dla smoka. Plama na honorze nie tylko jednego smoka, ale rodu całego, a przecież w Smoczym Grodzie to głównie słowiańskie smoki urzędują, potomkowie tego krakowskiego.

Przygotowania do wyprawy

No cóż począć, pomocy smokom odmówić nie wypada. Zresztą, skoro sam Wędrowycz Bardakom na pewien okres odpuszczał, aby tylko na obce tereny się udać i cudze zło wytępić, to czyż i mnie nie wypada do Krakowa się udać i tamtejsze oziębłe smoka stosunki z innymi naprawić? Zwłaszcza, że wyglądało że to nasza znajoma Królowa Śniegu na Wrocław się obraziła i tegorocznej zimy gdzie indziej postanowiła nocować. Toż już nie tylko dla smoków dyshonor, że smoka zamroziła, ale i dla gościnności wrocławskiej, że już nie u nas hotele ją interesują, ale gdzieś w Krakowie.
W Domenie Królowej Lodu, autor: Michał Anderle
Zatraciła się w tańcu... 
a spod fałd jej sukni, 
spod każdej się sypał lód i śnieg...
Cóż począć, pakować się trzeba, zabójczynię dorwać. Lecz najpierw wywiad przeprowadzić trzeba. Facebook, kilka maili, wici wśród znajomych fotografów rozesłane, i już, szybko wyniki pierwszego rekonesansu do mnie spływają. Tak, w Krakowie rozpanoszyła się jakaś wredna Królowa Lodu. Praktycznie nikt jej nie widział, nikt nie zna jej głosu, za to efekty jej działania odczuł każdy. Pal licho, że śniegu na drogach pełno i korki zrobiły się gorsze niż na co dzień, pal licho, że zimno, w końcu to zima i zimno być musi. Gorzej, że wzmiankowanego smoka krakowskiego zamroziła, gorzej, że i Wawel zamrozić próbuje aby za swą siedzibę obrać. Dopóki tego nie osiągnie, to tymczasowo na krakowskim Zakrzówku swój tron postawiła, choć na nocleg inne, nikomu nie znane miejsce obrała. I jeszcze to zdjęcie, przez anonimowego autora zrobione – choć jak mawiają, rozgłosu to on już raczej nie zyska, bo jego głowa wśród tych sfotografowanych leży, gdzieś w lodowatej dolinie.

Podróż, cel Kraków

Zima, niczym królowa, rozłożyła swe śniegowe suknie na ziemi
Tak więc: podróż, cel Kraków. Busem, bo pociągi już dawno tam nie jeżdżą. Lecz skoro podróż, to i o noclegu pomyśleć zawczasu trzeba. Hotele odpadały, bo skoro agenci Królowej odnaleźli fotografa którego tożsamości nikt nie zna, to z pewnością i listy hotelowych gości cały czas do wglądu maja. Więc znów skorzystać trzeba było z gościnności krakowskich znajomych i u nich przenocować. Jako iż od Wawelu daleko nie było, wręcz gdzieś po drodze między zamkiem a obecną siedzibą oziębłej Królowej, to i tu wpływ walki dawał się we znaki. Nawet w mieszkaniu lodowato zimno było, a już o łazience z „przeręblem” lepiej nie wspominać. Tak, tak, łazienka – bo choć wielu myśliwych specjalnie pozostawia na sobie kilkudniową warstwę „naturalnego” brudu, aby zwierzyna nie wyniuchała żadnych obcych mydeł, tak tu już zadanie jest trudniejsze. Wonidła, parfumy – któż by się tym przejmował przy królowej co to ma nos zamarznięty, za to wszystko, co z życiem i ciepłem się kojarzy zczyszczone z ciała być musi.

(tutaj czas na chwilę zamarza z powodu kapieli w domowym przeręblu)


Barbarzyńska szamanka w akcji
Brrr, nie było miło, a traumatyczne przeżycia duszę mą będą nękać przez wieki. Powiem, że same te przygotowania o mało nie przeniosły mnie do Domeny Królowej Lodu, bezpowrotnie, na szczęście jednak z zimnem udało się wygrać, a do Skałek Twardowskiego na krakowskim Zakrzówku dotarłem w klasyczny sposób. Dotarłem na tyle wcześnie, że Królowa nie zdążyła się jeszcze ubrać w swe lodowe kreacje. Tak jak przypuszczałem, barłogu w dolince znaleźć się nie dało, tak więc potwierdziły się moje informacje. Za to spotkałem trzech sprzymierzeńców: miejskiego strażnika zakutanego w kolczugi i zbroje, leśnego zwiadowcę w swych lekkich szatach i barbarzyńską szamankę w grubych zwierzęcych futrach. Choć cel był wspólny, to wszelkie próby ustalenia jednolitej strategii nie przyniosły żadnego efektu. Każdy chciał walczyć po swojemu, nikt z nas nie potrafił zrozumieć metod tego drugiego. Strażnik liczył na bezpośrednie zwarcie i moc ciężkiego oręża, zwiadowca raczej nastawiał się na jakąś podstępny fortel, szamanka chciała walczyć siłą ognistej magii, ja z kolei... no, powiedzmy że po Wędrowyczowsku postanowiłem walczyć. Ale nie zdradzajmy swych sekretów za wcześnie. Tak więc walczyć mieliśmy każdy samodzielnie, co w świetle tego co za chwilę miało się zdarzyć w sumie było najlepszym rozwiązaniem.
I jeszcze jeden współprzymierzeniec:
czarny kot, co to przyniósł pecha królowym








Przybycie... Królowych?

Królowe Lodu zawsze walczą z godnością
Gdzieś w tych naszych kłótniach zatraciliśmy poczucie czasu, i dopiero hałas wydobywający się z jednej z pułapek zwiadowcy doprowadził do porządku. Znaczy się: królowa się zbliża. A właściwie, królowe, bo było ich co najmniej 4. Po jednej na każdego z nas, a zdaje się nawet na deser coś zostanie dla najlepszego wojownika. Jak na królowe przystało: każda w pięknej sukni, każda wymalowana stosownie do sali tronowej. Przyznać trzeba, że na chwilę człowiek zapatrzył się na nie, czego o mało nie przypłaciłem życiem. Tymczasem wojownik rzucił się na swoją „wybrankę”, próbując ją zabić. Kątem oka widziałem, że całkiem nieźle walczył. Jednak taktyka Królowej okazała się skuteczniejsza: żadnych ataków, prosta, podstawowa obrona i... kuszenie wzrokiem. Powabnie, jak prawdziwa dama, uroczo, jak na kobietę przystało, no i skutecznie. Omamić dał się wojak, oszukać, że przecież to spokojna niewiasta, zagrożenia nie stanowiąca, że ona o niczym nie wie, że atak bezzasadny. Otumaniony żołnierz odłożył swój miecz do przypasanej do pasa pochwy, już chciał w rozmowę się wdawać... wtedy wredna Królowa swój charakter pokazała, jak nie wyrwie zaskoczonemu wojowi miecza z pokrowca, jak nie zamachnie się orężem na rycerza.
Żołnierz, co to dał się zwieść Królowej Lodu
 Miecz wielkim łukiem ciął powietrze, bezbronny wojak nawet nie miał się czym zasłonić przed ciosem, już ostrze zbliża się do jego ciała aby bezlitośnie przeciąć wszystkie żyły, aorty, tętnice czy co tam jeszcze w człowieku się mieści... lecz nagle miecz zatrzymuje się, ruch się nagle zamraża, na chwilę cała niszczycielska moc ulatuje z oręża... aby po ułamku sekundy dosłownie, przez miecz przeszły lodowato-niebieskie promienie. Miecz od głowni aż do samego czubka szybko pokrywał się cieniutkim szronem, na chwilę zatrzymał się na jego czubku... i nagle niebieski piorunek przeskoczył z czubka na kolczugę woja, aby następnie rozproszyć się po całej zbroi. Potem twarz jego, jedyny odsłonięty kawałek ciała który dawało się obserwować, nabrał lodowato-niebieskiej barwy.




Tak właśnie żołdak przestał być naszym sojusznikiem, choć na szczęście wciąż wspomnienie wspólnego celu nie pozwalało mu na walkę przeciw nam. Dalszą więc walkę prowadziliśmy już w trójkę. Obserwując lodowatego już żołnierza nie widziałem co się dzieje z innymi. Ja tam walczyłem swoimi metodami, o ile walką to się dawało nazwać. Starałem się sprawiać przyjazne wrażenie, udawać dobrego człowieka co to przybył uprzedzić Lodowe Królowe o haniebnych zamiarach tych skrytobójców, co to na władczynie zimy skrycie czyhali, a że nie znałem miejsca ich noclegu to udało mi się je złapać dopiero w miejscu zamachu na nie. Od słowa do słowa narasta rozmowa, no to może brudzio... rozgrzewająca nalewka z Zaczarowanych Wzgórz jednak robi swoje. I choć do nominalnej mocy wędrowyczowskiego samogonu jej daleko, to magiczne owoce ze wspomnianych podtrzebnickich wzgórz sprawiają, że działa o wiele skuteczniej.









Śmierć szamanki




Śmierć szamanki z rąk podstępnej Królowej
Ja zabiłem jedną królową, szamanka przy pomocy magii drugą, z trzecią poradził sobie zwiadowca. Z czwartą też jakoś poszło, jednak królowe lodu zachowywały się niczym głowy hydry: gdy zabiliśmy jedne, zaraz pojawiały się kolejne. Przyznam, nie była to łatwa walka. Szamance widać sił zabrakło, zarówno tych magicznych, jak i fizycznych, więc musiała się skoncentrować aby choć trochę się „doładować”. Trzeba przyznać, że taktykę przyjęła dobrą, podobnie jak w przypadku dzikich zwierząt, tak i w przypadku lodowych królowych ognisko doskonale odstraszało natrętów czyhających na życie barbarzynki. Jednak drewno z czasem się kończy, a zajęty walką nie byłem w stanie go ciągle dorzucać. Gdy zauważyłem skradającą się kolejną królową, za późno już było, żeby stanąć w obronie guślarki. Rozpędzony przez okrutną władczynię barbarzyński topór rozpłatał jej właścicielkę. Pyrrusowe to jednak było zwycięstwo królowej. Z rozciętych żył buchnęła gorąca krew szamanki, rozpryskując się także po ciele Królowej. Ogień płynąc w czerwonym płynie był tak gorący, że i zabójczyni zginąć musiała. No cóż, mawiają, że niektórzy walczą także po śmierci... tak było i tym razem.






Lodowa Wiedźma

Mrożący wzrok Lodowej Wiedźmy
Jakoś sobie radziłem z pozostałymi Królowymi, mimo iż zwiadowca też w którymś momencie zniknął. Uciekł czy zginął – trudno powiedzieć, bo raczej rzadko go widziałem. Na szczęście napływ Królowych się skończył. Na ich miejsce przybyła Ona – Lodowa Wiedźma. Najstraszniejsza ze wszystkich. Sam jej widok mroził wszystko wokół, i żeby nie nalewka płynąca w żyłach, padłbym na miejscu. Walka nie była łatwa, szala zwycięstwa co i rusz przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Jak wspomniałem, niektórzy walczą także po śmierci – nareszcie rozpaliły się gałęzie wrzucone wiele wcześniej na ognisko rozpalone przez szamankę. Choć jej nie uratowały życia, to chociaż mi pomogły. Oczywiście, nie obyło się bez pomocy zamrożonego strażnika. Gdy już zginęły wszystkie Królowe, które swym pięknem mogły rozgrzać jego serce do lodowej miłości, zwyczajnie zabrakło mu ciepła. Żółtoczerwone płomienie kusiły go, kusiły... choć strach targał jego członkami, to w końcu zbliżył się do źródła ciepła.
Też mi go było szkoda, po takiej przegranej nagle roztopić się niczym bałwan na wiosnę? Tak giną ci, którzy żołnierzami Królowych Lodu się urodzili. Jak widać ci, którzy ich żołnierzami się stali za życia, pod wpływem ciepła wracają do swej poprzedniej postaci. Pozbawiony miecza, wziął jedyną broń, jaką się udało znaleźć – grubą gałąź z ogniska, której jeden koniec się zdążył mocno rozpalić. Nie mogła go widzieć Lodowa Wiedźma, zbyt zaaferowana walką ze mną była. W przeciwieństwie do zadufanych w sobie Królowych, nie zwracała uwagi na chłopczyka, który właśnie pozbył się lodowego okrucha ze swego serca. Czyż ona potrzebuje otumanionego adoratora?
To był jej błąd. Choć potężne uderzenie gałęzią, niczym maczugą, niejednego woja by ogłuszyło, na niej nie zrobiło zbyt wielkiego wrażenia. Za to paląca pochodnia szybko sprawiła, że suknie wykonane z naturalnych ciuchów, mimo iż równie lodowate jak sama Wiedźma, szybko zajęły się ogniem. Cała dolina wypełniła się palącym wrzaskiem płonącej Wiedźmy. Chwilę później przez dolinę przetoczył się grzyb zimna, niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby atomowej, tylko nie tak gorąca. Żeby nie wapienna niecka dawnego kamieniołomu, z pewnością lodowaty ziąb rozniósł by się po całym Krakowie, tak jednak cała moc skoncentrowała się na małym obszarze. Dogłębne zimno przejęło wszystkie żywe istoty w zagłębieniu, a na placu boju pozostaliśmy tylko my dwoje: ja i miejski strażnik.



Tymczasem w domu, czyli jak rozmrozić internet

W zasadzie, po wygranej powinienem sprawdzić co u Wawelskiego. Jednak doszły mnie słuchy, że jedna z Królowych tuż przed śmiercią wysłała swojego agenta do Wrocławia. Tak, w ramach zemsty. Okazało się, że pogłoski wcale nie były przypadkowe, były mocno uzasadnione i gdybym poszedł pomagać smokowi, nie wiadomo jak dziś wyglądałby Wrocław. Na szczęście szybka odsiecz wystraszyła sabotażystę, choć trzeba przyznać, że dzieła zniszczenia nawet zaczął dokonywać. Po powrocie okazało się, że zdążył mi zamrozić internet – na szczęście z takimi problemami to już sobie mój dostawca usługi potrafi poradzić. Choć gdyby nie to, to pewnie powyższa relacja pojawiłaby się wcześniej.


niedziela, 16 września 2012

Smoki przypłynęły Odrą


Jak już wspominałem, wrocławskie smoki to raczej smoki wodne, niż te najpopularniejsze w innych regionach, ogniste smoki unoszące się w powietrzu. To chyba dlatego Miasto Spotkań częściej nawiedzają powodzie, za to historia Wrocławia raczej nie obfituje w spektakularne pożary. Choć przedstawiałem wcześniej namiastki smoków rzecznych stworzone przez ludzi (fontanna na placu Solnym, rzygacze na rynku), to nigdy wcześniej nie widziałem takiego smoka w naturze. 
Dopiero wczoraj miałem okazję poznać prawdziwe smoki rzeczne. Zakamuflowane w postaci smoczych łodzi smoczych, ich długie ciało dawało miejsce 10 wioślarzom, sternikowi i bębniarzowi zwanemu szantymenem. Z boku wystawały im małe skrzydełka, a właściwie liczne odnóża boczne o skrzydlastym kształcie, pozwalające szybko i zgrabnie poruszać się w wodzie, aby dopaść swój obiad nie wpadając jednak w żadne zdradliwe wiry rzeczne. 
O ile akurat wszystkie mięśnie nie padają z przetrenowania. Bo każdy z trenerów na zbyt poważnie wziął sobie do serca wyścigi i kazał im ćwiczyć tak długo, że w momencie startu to ludzcy wioślarze musieli wziąć zgrabiałe „skrzydła” w swe dłonie i odpowiednio nimi machając napędzać obolały tułów smoka. To i tak dobrze, bo smoka oznaczonego numerem startowym 2 dopadły przykurcze odnóży, na dodatek niesymetryczne, więc aby mógł wystartować w zawodach trzeba było mu je przywiązać do tułowia, aby smokołodzią nadmiernie nie zarzucało. Ludzie więc musieli wyciągnąć klasyczne drewniane wiosła, które nie odgarniają wody tak skutecznie jak smocze płytwoskrzydła. 
Zacięta walka, bo liczy się nawet długość głowy...

Żeby smokom było jeszcze trudniej, trenerzy do tematu podeszli zbyt strategicznie: wychodząc z założenia że zanurzonemu ciału przeciwstawia się opór masy doszli do wniosku, że mniejsza ilość pożywienia spowoduje płytsze zanurzenie. Efektem ostatecznym było osłabienie wynikające z niedożywienia. Jedynym pożytkiem z tych pomysłów szalonych trenerów było rytmiczne granie marsza w kiszkach smoka, więc chociaż szantymen nie musiał się męczyć wybijając rytm wioślarzom. Za to każdy manewr wykonywany przez ludzkiego sternika wywoływał burzliwy pomruk smoka niezadowolonego z bólu promieniującego ze zmuszanego do ruchu ogona. 
Oczywiście, wszystkie te atrakcje zobaczyć można było wczoraj trakcie III Wyścigów Łodzi smoczych Tumski-Cup organizowanych przez kompleks hotelowo-restauracyjny Hotel Tumski. Na co dzień raczej nie zobaczymy wrocławskich smoków rzecznych na Odrze, gdyż nocują gdzieś w korzeniach drzew rosnących bezpośrednio przy Odrze, co akurat spotkać raczej można na peryferiach Wrocławia i poza miastem. Dlatego warto skorzystać z każdej okazji ich spotkania w trakcie trwania wspomnianych corocznych wyścigów łodzi smoczych. Jeśli komuś tego mało – pozostaje odwiedzić smoki na rynku i placu Solnym, albo samemu poszukać kolejnych smoczych pomników.