wtorek, 19 kwietnia 2011

W poszukiwaniu zapachu szkła...

Czekolada – wielu wydawałoby się, że to bezzapachowy smakołyk.  Jednak chyba wszyscy członkowie mojej rodziny mieli okazję odczuć na swoich nosach uciążliwość tych słodyczy. Kto pracował przy produkcji czekolady wie, o czym mówię.
Właśnie tym śladem postanowiłem pójść szukając zapachu szkła. Wysoka temperatura, przetwórstwo – tak, jeśli mam odnaleźć ten zapach, to właśnie te czynniki powinny pomóc. A właśnie trafiła się ku temu okazja – warsztaty biżuterii szklanej w opisywanym tu już kilkukrotnie Centrum Kultury Zamek w Leśnicy.



Żeby coś stworzyć, najpierw trzeba coś zniszczyć
Tak, to wielokrotnie powtarzane powiedzenie sprawdza się i w tym przypadku. Tworzenie biżuterii szklanej zaczynamy właśnie od łamania szkła. Diamentowym ostrzem nacinamy według obrysu, lekko nagiąć – trzask!!! Dźwięk tłuczonego szkła z dzieciństwa zapewne kojarzy nam się niedobrze, jednak tutaj to efekt zamierzony. Powoli otrzymujemy w ten sposób oczekiwane kształty. Choć trzeba uważać – amorficzna struktura szkła powoduje, że jak już gdzieś pęknie, to dalej już idzie, prawie po prostej, do końca. Kółka – to już wyższa szkoła jazdy. Pofalowane linie – lepiej nie wspominać. 
Co chwila trzask!!! chrup!!! trzaaaask... i znowu nie poszło. A przecież nie skleisz, nie poprawisz – i cały obrys od nowa. Kolejna próba, kolejna – powoli zaczynasz czuć to szkło, wiesz jak je naciąć, jak łamać, powoli zaczyna być posłuszne, choć i tak często kaprysi. A wokół, wszędzie pył, miniaturowe odłamki szkła pryskają do oczu...
Kawałków coraz więcej. Część zamierzonych, część niezamierzonych. Te przypadkowo ułamane – jakże oczywiste byłoby odrzucić. A może lepiej obejrzeć – czasem przypadkowa linia pęknięcia staje się inspiracją do nowego dzieła. Dociąć jeszcze kawałek, i powstaje nowy kształt. Jeszcze posypać kolorowym proszkiem i można wkładać do pieca.

Gorąco jak w piecu
Przed wygrzewaniem w piecu
Piec już posypany specjalnym proszkiem, aby rozgrzane szkło nie przywarło do ścianek. Wkrótce Wielkanoc, niejedna gospodyni będzie obsypywała tartą bułką foremki do ciasta – to właśnie to samo, tylko ta posypka inna. Delikatnie włożyć do pieca, ale... nie, coś zaczyna kręcić w nosie, chce się kichnąĄĄĄ.... ufff, opanowane, a już było niebezpieczne. I cała praca poszłaby na marne. Teraz nastawić temperaturę. Podobno 810-840°C, przy tylu szkło zaczyna się ładnie podtapiać i być plastyczne. Ale przecież trzeba poznać piec, każdy ma swoją specyfikę – więc może jednak 870°C? I czekać, cierpliwie czekać. 240? 460??? Powoli zaczyna brakować tematów do rozmowy. 820°C? To już blisko....
Szkło rozżarzone
Wreszcie długo oczekiwana chwila. Można na chwilę uchylić piec, zajrzeć do środka. Przygotowani? Do pokrywy? START!!!! Krótkie, bardzo krótkie otwarcie – zaledwie na 2-3 sekundy. Ze środka uderza fala ciepła, i choć kolory były najróżniejsze – to przy tej temperaturze widać jedynie żarzącą czerwień. Tak, temperatura robi swoje, szkło zaczyna świecić. Zapachu wciąż brak...

Nagrzewanie szkła trwa godzinę. Jeszcze dłużej trwa jego wychładzanie. Rozgrzane cząsteczki jak oszalałe rozpędzają się we wnętrzu materii, obijają o siebie, rozbijają. Przyłożone do siebie elementy powoli zaczynają stawać się jednolitą całością, mieszają się cząsteczki różnych kawałków. Poszególne elementy się ze sobą zgrzewają. Miliony mikro-zderzeń, co ruchome stara się nagiąć, naprężyć do granic możliwości. Zbyt szybkie schłodzenie może sprawić, że szkło zacznie pękać samo z siebie, bez uderzenia, więc trzeba cierpliwie czekać. Najlepiej, zostawić je na noc. Cierpliwość, spokój, jakże istotne cechy decydujące o sukcesie artysty szklanego.

Zestresowany piecyk u dentysty
A rano niespodzianka. Piecyk zostawiony na noc w zamku, przejawia dziwne zachowania. Zalękniony, wystraszony, zbuntowany. Choć nie słyszałem żadnych legend o rzekomym leśnickim duchu, jednak przecież każdy szanujący się zamek ma jakiegoś na podorędziu. Przygotowany drugi wsad do pieca musi jechać się wypiec gdzie indziej.
I gdy już wszystkie elementy przyjeżdżają, można ocenić ostateczny efekt prac. Dopiero teraz kolory nabierają rumieńców. I wiadomo, czy włożony wysiłek się opłacił. Jeśli tak, to można nawiercić otworki na uchwyty. Srebrne kółka, zawieszki do uszu – cokolwiek dusza zapragnie. Jeszcze tylko ten otworek. Wydawałoby się najprostsze...
Jak "posadzić" szklane drzewo?
No właśnie, wydawałoby się. Rozkapryszone szkło, niezadowolone z szoku temperaturowego, niekoniecznie poddaje się diamentowym ostrzom. Czasem woli się rozpaść na kawałki. Czasem to wiertło nie wytrzyma tej bezustannej walki z przeciwstawną materią. A wszystko wśród otaczającego dźwięku jak nic przypominającego borowanie u dentysty. Woda zabiera najmniejsze nawet drobinki szkła, więc może dlatego nie czuję zapachu? Pytam instruktorki – nie, ona twierdzi, że nie ma żadnego pachnącego szkła.

„- Tak jak nie ma zapachu szkła, tak samo nie było kosmitów w Pieczyskach. Nikt tam nie zabijał ludzi! To tylko urojenia.
Hofman, w kamizelce i z pistoletem w ręce, podszedł do najbliższego przystanku tramwajowego, Ludzie zaczęli uciekać.
Ponieważ miał na dłoniach bojowe rękawiczki, walnął pięścią w szybę wiatrochronu. Podniósł jeden z kawałków szkła i powąchał.
Miało zapach! Teraz już czuł. Teraz już wiedział!
Teraz już sobie poradził.
Pogodził się ze wszystkimi koszmarami dzieciństwa.
Szkło ma zapach. Teraz już go czuł! I nie miało znaczenia, że jest w szoku – pogodził się ze sobą. Taki dziwny, ulotny moment, gdy wszystko wydawało się być w porządku. Gdy wybacza się samemu sobie.”
A. Ziemiański, Zapach szkła, str. 132

Ukradkiem podnoszę ostatni zachowany kawałek szkła, przybliżam do nosa. Nie, jeszcze nie czuję zapachu. I ta trawa wokół wciąż taka zielona. Tak, to wiosna...
Pozostaje pytanie, na co przydać się mogą takie szklane kawałki? Kto czytał Bombę Heisenberga czy Legendę, z pewnością znajdzie zastosowanie chociażby dla butelek na sny...
Butelki na sny
Źródło: www.pracownia-szklana.com

wtorek, 12 kwietnia 2011

Mirosław Hermaszewski, czyli na 50-lecie podboju kosmosu

Obecnie pewnie mało kto pamięta o tym człowieku,choć zanim jeszcze się narodziłem, było o nim głośno. Do dziś to jedyny Polak, który odbył podróż w kosmosie. Zapewne jeszcze mniej osób wie, jaki był jego związek z Wrocławiem. A przecież to w pobliskim Wołowie się wychowywał od 4 roku życia. To właśnie we Wrocławskim Aeroklubie w wieku 19 lat rozpoczynał swoje lotnicze początki. Potem rzucało nim po całej Polsce, aby w 1976r. objąć dowództwo nad 11 Pułkiem Lotnictwa Myśliwskiego OPK im. Osadników Dolnośląskich. To właśnie dowodząc tym wrocławskim pułkiem, został wybrany do lotu kosmicznego, aby 27 czerwca 1978r.  o godzinie 17:27 wystartować z kosmodromu Bajkonur do lotu w kosmos na pokładzie statku Sojuz-30. Lot trwał 8 dni, w jego trakcie dokonano dokonano 126 okrążeń naszej planety. 
Dziś nie ma już 11 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. Przekształcony z początkiem 2000r. na 3 Bazę Lotnictwa, został rozformowany z dniem 20.06.2010. Lotnisko wybudowane jeszcze przez Niemców jako obiekt wojskowy, po przejęciu przez Rosjan stało się obiektem cywilno-wojskowym przez krótki okres czasu. Lotniskiem wojskowym stało się ponownie w roku 1958, więc gdy stacjonował tu Mirosław Hermas było już obiektem cywilno-wojskowym, aby ostatecznie stać się obiektem w pełni cywilnym niecały rok temu.
Od czasu pamiętnego lotu, Mirosław Hermaszewski dosyć szybko awansował w hierarchii wojskowej.  Po pamiętnym locie nie zapomniał też o kosmosie, w 1979 stał się członkiem Komitetu Badań Kosmicznych i Satelitarnych PAN. Przyczynił się także do założenia międzynarodowego Stowarzyszenia Uczestników Lotów Kosmicznych (ASE)
Dlaczego właśnie dziś o tym piszę? Bo właśnie dziś mija dokładnie 50 lat od lotu pierwszego człowieka w Kosmos, a 12 kwietnia ustanowiony został Międzynarodowym Dniem Lotnictwa i Kosmonautyki.
Dla zainteresowanych, link do wywiadu z polskim kosmonautą.

piątek, 1 kwietnia 2011

Dzień, w którym smok zionął wodą


Zmęczony, usiadł przy wodopoju...
Rozejrzał się wokół,
... I pozostał...


...


Zakochał się w kwiatach






No dobra, poetycki wierszyk wierszykiem, a sprawa się sypła i nie wypada jej kryć. Smok Wrocławski, poszukiwany wieloma listami gończymi seryjny morderca, któremu nie oparły się ponoć nawet masywne mury Kościoła Tysiąca Dziewic, postanowił osiąść na stałe na Placu Solnym. Oczywiście za zamieszkanie w takim miejscu trzeba płacić ogromne sumy pieniędzy, a nasz Smok Wrocławski do bogaczy nie należy. Za miejsce do mieszkania postanowił zapłacić bezcenną informacją. Choć przez wiele lat ukrywana, dziś ujawniona światu informacja, to dokładna lokalizacja podziemnych złóż gazu. Choć oficjalnie Urząd Miejski mówi o 50 mld m3 gazu, to postraszony smok ujawnił prawdę. Nie, to wcale nie gaz łupkowy, to ogromne jaskinie wypełnione gazem ziemnym. Setki lat prawie codziennych "tankowań" (pojemność smoka to ok. 2.000-3.00 litrów gazu!) praktycznie nie uszczupliły zasobów!!!! Spółka miejska Wrocłupek już wkrótce planuje rozpoczęcie eksploatacji złóż. W sprawę umoczony jest prawie cały wrocławski magistrat, jestem jednak zbyt maluczki, żeby ujawniać nazwiska - jednak gdyby w sprawę zaangażowała się profesjonalna prasa, chętnie udostępnię materiały. 

niedziela, 27 marca 2011

Muzeum Zapomnianych Wynalazków

Rura przewodząca dźwięk
Rura przewodząca dźwięk
Wystawa, którą wystawia obecnie leśnickie centrum kultury Zamek, promowana jest pod dwoma różnymi hasłami. Jednym z nich jest właśnie wynalazki zapomniane, drugim, właściwym – Nauki dawne i niedawne. I choć nazwa trochę straszy sama w sobie, to wystawa jest bardzo interesująca.
Generalnie, naczelną ideą wystawy jest przybliżenie dzieciom nauk „trudnych i nielubianych” oraz pokazanie ich drugiego, o wiele ciekawszego oblicza. Takie właśnie zadanie zostało postawione przed Wrocławskim Centrum Badań EIT+, i trzeba przyznać, że ze swojego zadania się nieźle wywiązali.

Jak wygląda... dźwięk w piaskownicy?
Ukryta kolorowa mozaika
Wystarczy obrócić szkiełko
Wystawa podzielona jest na trzy części: świat fal, matematyka, i astrologia. Oczywiście, jako amatora fotografii najbardziej zainteresowała mnie część dotycząca fal, także świetlnych. Wiele eksponatów samych z siebie wygląda mało atrakcyjnie, jak choćby pozornie biała podświetlana plansza z widocznymi porysowaniami. Jednak dyżurny „czarodziej oprowadzający” przy pomocy magicznego hokus-pokus (i podręcznych rekwizytów, w postaci chociażby znanego fotografom filtra polaryzacyjnego) wyczarowuje z tejże białej planszy przepiękną mozaikę, zmieniającą swój wygląd w miarę pokręcania szkłem.
obraz malowany dzwiekiem
Obraz namalowany dźwiękiem
 I po tej efektownej zabawie kolorami, wracamy do świata dźwięku. Kolejnym eksponatem okazuje się... dźwiękowód, czyli rura przewodząca dźwięk, służąca równocześnie do pomiaru jego prędkości. A potem już przechodzimy do figur malowanych dźwiękiem. A więc patrzymy w sufit... pozornie nieruchoma plamka nagle zaczyna kręci fantazyjne figury w miarę, jak pokrzyczymy do tuby. Ot, lusterko naklejone na ruchomej membranie, wzbudzanej ludzkim głosem, świecąca na nie dioda laserowa, jaką znaleźć można w breloczkach, i ktoy by pomysłał, jakie wymyślne figury można w ten sposób wykreślic. No, ale skoro figury, to może przejdźmy do piaskownicy? Tuskeni wysypywali piasek w Zamku, żeby stworzyć Tattoine, to czemu nie użyc go do malowania obrazów? Wystarczy wysypać go trochę na metalowej blaszce, przejechac po niej smyczkiem, i od razu piasek układa się w fantazyjne kształty.
magiczna kula
Magiczna kula


Świnka której nie ma
Ta twarz cię śledzi!
Ta twarz cię śledzi
No, i ponownie powrót do optyki. Skoro widzieliśmy to, co ukryte, to już krok od omamów. Na przykład świnki stojącej na kosmicznym spodku. Ot, mała świnka, wydawałoby się, że jedynym dziwem jest ufo – okazuje się jednak, że to właśnie szklany spodek jest realny, za to dziwem jest świnka, której nie można w żaden sposób złapać. Obok stoi twarz. Ot, zwykła, niezwykle precyzyjna rzeźba, i jedyne co w niej dziwnego, że jest wklęsła, jakby ktoś zrobił sobie odcisk głowy w plastelinie. No, to teraz zasłaniamy jedno oko, i patrząc się cały czas na rzeźbę, idziemy w bok. No jak to, niby martwa rzeźba, ale... ale jej wzrok podąża za nami? Oszustwo? No, można by pomyśleć, ale pudełko z rzeźbą nie jest dużo głębsze niż rzeźba, a za nim nikt nie stoi. Więc co, czary? Na koniec sztuczka domowa, czyli co sami możemy zrobic przy pomocy wody i rurki szklanej, i dlaczego na tego typu oszustwo podatna jest marka BEBIKO – ale proponuję to zobaczyć samemu. No, zapomniałem jeszcze o magicznej kuli, o wiatraku napędzanym światłem – ale przecież nie opiszę wam wszystkiego, najciekawsze musicie zobaczyć sami.
Świnka, której nie ma
Świnka, której nie ma


Lekcja w-fu, czy matematyki?
Lekcja starożytnej matematyki
Lekcja starożytnej matematyki
Kolejnym działem wystawy jest matematyka. Pomyślicie: wzory, całki, nuda. A przecież można inaczej, i wiedzieli o tym już starożytni. Przecież dodawanie... to planszowa gra w kamyczki. Układ binarny – to gra w kulki, bo kamyki nie chcą zjeżdżać po zjeżdżalni. W tym wszystkim najnudniejszym okazuje się suwak algorytmiczny, za to mnożenie przy pomocy „kręcioły” wymaga niezłej kondycji. Więc co, do matematyki trzeba się jedynie namachać? Okazuje się, że tak, że zamiast wkuwać tabliczkę mnożenia wystarczy się tylko dobrze pokręcić.
Kręcioła, czyli kalkulator dla mięśniaków
Kręcioła


No, a teraz to już będzie kosmos
astrolabium
Wielu uważa, że matematyka i fizyka, to praktycznie kosmos. No, i po trosze mają rację. I jedna, i druga pomaga nam zarówno w poznawaniu kosmosu, jak i w jego eksploracji. Dlatego ostatnim działem wystawy jest właśnie astronomia. Co ciekawsze, tematyka kosmiczna zaczyna się całkiem przyziemnie. Tutaj dowiadujemy się na początek, skąd wzięło się powiedzenie, że ktoś leje wodę, i jak pozbyć się z mównicy nadmiernie rozgadanego posła (niestety, metoda przestała działać wraz ze zmianą środków odmierzania czasu). Potem spojrzenie w kierunku słońca, a właściwie wręcz przeciwnie – w kierunku tworzonego cienia. Później przechodzimy do bardziej zaawansowanych „zegarków”, a następnie do przyrządów astronomicznych, jak chociażby astrolabium czy egzotycznie brzmiącego torquetum. A po co to wszystko? Żeby oglądac niebo nad Wrocławiem trochę dokładniej, niż gołym okiem, więc na zakończenie wystawy na makiecie obejrzeć można niebo nad Wrocławiem i jak się ono zmienia z poszczególnymi miesiącami. Stojący na końcu komputer z symulacją oświetlenia ziemi w miarę zmiany czasu oraz zdjęciami mgławic i galaktyk wydaje się być przy tym wszystkim nudnym tłem wystawy.
Zegar sloneczny
Zegar słoneczny


Po prostu: DLA DZIECI!!!
Binarna zjezdzalnia
Tak podsumował swoje wynalazki Norville Barnes w filmie Hudsucker Proxy. I choć wynalazki zaprezentowane w Zamku są dużo bardziej skomplikowane niż dziecinne hoola-hoop, to takie same wnioski nasuwają się po zwiedzeniu wystawy. Interesujące rekwizyty, których można dotknąć i pomacać, pasjonujące eksperymenty których można samemu dokonać – słowem idealna zabawa dla dzieci. Niestety, po rekwizytach widać, że wystawa przygotowana przez dorosłych – większość pomocy naukowych przystosowana jest do wysokości nastolatka i dorosłego. 
Eksperyment z udziałem dzieci
A przecież wystawa według założeń miała być skierowana dla dzieci 6-7letnich? Niestety, jak miałem okazję przekonać się na przypadkowych widzach, bez udziału podnoszących je ciągle rodziców nie poradzą sobie one ze znaczną częścią eksperymentów. A przecież nie zaszkodziłoby, gdyby „magiczne pudełka” umieścić niżej, dorośli zawsze mogliby się do nich schylić albo usiąść na krzesełku, równie dobrze można było umieścić jakieś drewniane „stopnie”, aby niższe dzieci mogły sięgnąć do wysoko umieszczonych eksponatów.
Mimo wszystko, wystawę polecam wszystkim, i małym i dużym, tylko radzę się pospieszyć – wystawa będzie trwała jedynie do najbliższej środy, do 30 marca.

Informacje praktyczne:
Miejsce: Centrum Kultury Zamek, Wrocław-Leśnica
Godziny otwarcia: 9-17
Ceny biletów: 3 zł/osobę dla grup powyżej 15 osób, 5zł bilet ulgowy indywidualny, 7 zł – bilet zwykły indywidualny
Rezerwacje grupowe pod telefonem: 71 349 35 36

sobota, 26 marca 2011

Dzień, w którym zgasło światło

Po pięciu minutach pan generał Rzeczypospolitej Polskiej Rafał Baryła kazał swojemu adiutantowi odbezpieczyć spusty ogromnego zbiornika, umieszczonego na najbliższej ciężarówce.
- Ciągnij.
Adiutant szarpnął za spusty.
- Wypuść.
Dwa kciuki przycisnęły odpowiednie guziki. Rozległ się straszliwy syk, adiutant zaczął kichać, bo za dużo drobinek dostało mu się do nosa. 
 - Boże! Boże... Boże!!! - krzyknął Wagner. - Pan wypuścił szeny, panie generale!
A. Ziemiański, Autobahn nach Poznań, str. 546 w książce "Zapach szkła"

Choć generałowi Baryle dzięki przenikliwemu wywiadowi udało się wrócić do naszych czasów, czasów elektryczności, pozbawionych szenów, to nie chciał żyć w takim świecie. Wiedział, że jego konkurentem będzie Ameryka, która miała przygotowane setki kontenerów z nowoczesną, wyprzedzającą nasze czasy elektroniką. Dlatego stwierdził, że jedyną szansą na Polskę od morza do morza jest pozbawienie ludzkości elektryczności. Zamiast tego, postanowił przywieźć do Polski nowoczesną chemię, leki, rośliny...
 Trzy minuty do zaciemnienia. Choć nie z powodu szenów, za trzy minuty Wrocław powinien utonąć w ciemnościach. To nie awaria elektrowni, nie sabotaż energetyczny - to zaplanowana akcja ekologiczna, swym zasięgiem obejmująca całą Europę. W tym samym momencie, o godz. 20:30 naszego czasu, na godzinę symbolicznie ma zgasnąć światło. Czy jednak światło zapali się ponownie? A może zostaną nam jedynie parowe konwoje i uliczne pochodnie?

[...]właśnie zaczynały gasnąć uliczne światła. Nie mógł wiedzieć, że na świecie nie będzie już elektryczności. Wokół gasły światła, mikły telefony, zatrzymywały się samochody...
Jedynie parowy konwój Wagnera mógł bez problemu ruszyć w swoją drogę.
A. Ziemiański, Autobahn nach Poznań, str, 549 w książce "Zapach szkła"

Nie pierwszy raz nawiązuję do tego fragmentu książki, a pewnie jeszcze w tym roku zapewne zdarzy mi się o nim pisać... o ile to jednak nie szeny zapewnią nam tą wszechogarniającą ciemność.
10 sekund do zaciemnienia...

niedziela, 6 marca 2011

Po prostu: Coolkon!!!

Kolejny Coolkon za nami. Po raz kolejny tłumy fanów, po raz kolejny zbyt wąskie korytarze, zamieszanie – a jednak jakoś organizatorom udało się nad chaosem zapanować i wyszedł kolejny zgrabny wrocławski fantastyczny konwent.
No, ale po kolei. Zaczynamy od znalezienia miejsca – niestety, w pobliżu znajdują się trzy obiekty przypominające szkolne, i z opowiadań innych wiem, że nie tylko ja miałem problemy z trafieniem. No, ale pilnujący wejścia amerykański żołnierz (101 Airborne Div) to wyraźny znak, że tu coś się dzieje, pozostaje pytanie, czy to, co akurat nas interesuje. Na szczęście wiszące w środku plakaty dają jasno do zrozumienia, że warto stanąć w kolejce za konwentową plakietką.
Po wejściu krótkie rozeznanie. Wzdłuż korytarza ciągną się sale prelekcyjne, w piwnicy i na piętrach sypialnie, w sali gimnastycznej ogromny games room (który mimo to w niektórych momentach był mocno zapchany), przy wejściu do budynku – retrogralnia, czyli muzeum starych komputerów domowych, na których można wciąż pograć w kultowe gry.

Pierwsze prelekcje

Coolkonowa lekcja plastyki...
Pierwsza upatrzona atrakcja z prelekcji to warsztaty tworzenia makiet. Choć wyglądało to jak typowa lekcja plastyki w gimnazjum. Na środku prelegent niczym nauczyciel, w ławeczkach siedzą nad wiek wyrośnięci uczniowie, którzy wykonują swe rzeźby z kartonu...Kawałek tektury, trochę farby, pędzel, odrobina wyobraźni – to wszystko, co potrzeba do przygotowania makiety do neuroshimy czy innego systemu postapokaliptycznego. Do kompletu wystarczy dorzucić kilka kostek, parę „ludzików” i elastyczną miarkę – i już jesteś gotowy do rozegrania pierwszej bitwy.
... no i gotowa makieta.
Później – o fizyce w sztukach walki. Choć prowadzący jest zapewne specjalistą od sztuk walki, to jednak z fizyką poszło mu dużo słabiej. Już na wstępie zabrakło informacji najbardziej determinujących szkody poczynione w człowieku w trakcie uderzenia go pięścią – prawa zachowania pędu, prawo zachowania energii. Tego, czego używało się w zadaniach z fizyki, których początek do tej pory pamiętam z technikum: Kulka o masie m1, rozpędzona z prędkością v1, uderza w nieruchomą kulkę o masie m2...

Chociaż w planie zapisanych było wieczorem jeszcze kilka innych atrakcji, ja jednak skupiam się na jednej: LARP. Poza suchą teorią nigdy nie widziałem jak to wygląda, i wreszcie nadarzyła się okazja. I nie mówimy o jakimś sztywno-systemowym LARPie, opartym na AD&D, neuroshimie czy innym warhamerze – to raczej bezsystemowa sztuka improwizacyjno-aktorska oparta na oryginalnym pomyśle.


Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami,
w małym szpitalu psychiatrycznym...

No więc przenosimy się w czasy ponownej zimnej wojny. Na ziemi zostały już tylko dwa państwa – USA i Rosja. Po kilku latach intensywnych wojen, obydwu krajom skończyły się środki na dalsze zbrojenia i nastąpił totalny pat. Każde z państw chciałoby jednym uderzeniem zmieść wroga z powierzchni ziemi, jednak każde z nich wie, że nieudany atak oznacza pozbawienie się wszelkich możliwości obronnych, i choć każdy chce, to każdy boi się podjąć wyzwanie. W takich to właśnie warunkach, za siedmioma rzekami, za siedmioma górami (w tym także za Uralem) egzystuje sobie starodawny, wręcz XXwieczny jeszcze szpital psychiatryczny. I nie mowa tu tylko o dacie powstania budynku, ale także o używanych metodach lecznicznych – lobotomia jest tu wciąż na porządku dziennym. Pacjenci w nim przebywający chorują na wszystkie możliwe choroby psychiatryczne – urojenia, fobie, manie, psychozy, natręctwa, itp. Niestety, to właśnie pacjenci są w tym szpitalu najnormalniejsi – choć wiadomo, że wśród wariatów zwykły człowiek staje się nienormalnym, a normą jest szaleństwo.


Czy aby na pewno pacjent?
Jednak ci lekarze... jeden robiłby lobotomię każdemu pacjentowi, drugi zostawia leki i klucze gdzie popadnie, trzeci uparcie poszukuje w szpitalu pozostałości po amerykańskim pułku, całością personelu próbuje zarządzać automat do wydawania leków, w tle słychać skwierczenie prądu niczym z maszyny do elektrowstrząsów... ale trzeba przyznać, że po takim treningu nic już nie potrafi wytrącić człowieka z równowagi. Gdy więc wracając do domu, przed swym samochodem zobaczyłem lecącego smoka, to już wiedziałem co zrobić. Spokojnym ruchem kciukami przycisnąłem ukryte w kierownicy przyciski uruchamiające karabiny maszynowe, po czym włączyłem wycieraczki aby umyć szybę z krwi cieknącej z przelatującego nade mną, chyba już martwego potwora.

Tworzymy broń na smoki
No, ale ten smok to chyba się zbyt wcześnie z klatki wyrwał. Wykład o przygotowaniu broni postapokaliptycznej na mutanty zaplanowany był na dzień kolejny, i zapewne to smok miał posłużyć do testowania uzyskanej broni. Na szczęście wykład był przeprowadzony naprawdę dobrze i obrazowo, więc obyło się bez demonstracji. Teraz już każdy chyba wie, jak nawet z unieruchomionego fiata 126p można wykonać śmiertelną (dla wroga, nie dla użytkownika!) broń, nie wspominając o katapultach i pociskach przeciwpancernych (które z racji braku czołgów w krajobrazie postapokaliptycznym już i tak chyba nie będą potrzebne).
Przy tym ogromie atrakcji, niestety trzeba wybierać co ciekawsze kąski. Prelekcje rozpoczęte w sali prelekcyjnej okazywały się tak dokładne, a równocześnie tak interesujące, że często kończyły się w salach sypialnych lub wrzucane były jako nadplanowe punkty programu gdy komuś udało się cudem odszukać jakąś wolną salkę. Wymienić tu chociażby należy prelekcję o tworzeniu charakteru postaci przy pomocy Junga, przedstawiające nowe spojrzenie na tematykę dobra i zła, wzorców zachowań, itp. która dokończona była właśnie w salce sypialnej, czy mitologię nordycką, która z planowanej godziny rozciągnęła się na 3 godziny. No, ale jeśli ktoś opowiada z polotem, a nie nudno jak Parandowski o Zeusie, gdy porusza także te pozaszkolne wątki, jak to, z kim się Thor chędożył, kto prowadził największy burdel Asgaardu, jak olbrzymom zdarzyło się szantażować bogów, o przebiegłych oszustwach Lokiego, itp. to co tu się dziwić że wszyscy słuchają z fascynacją.

Wtrącić go do lochu!
Jeść, grać, czy... pilnować, żeby nie wylazł z lochu?
Wspomniałem o piwnicach. Ech, gdyby tylko na nich kończył się podziemny świat Coolkonu... Z wyboru trafiłem na prelekcję o podziemiach. O tym, jak tworzyć nastrój grozy, jak kreować świat widziany oczami bohaterów, po co wrzucać bohaterów do lochów, podziemi i katakumb (albo, co gorsza, sprawić że sami do nich wejdą). O tym, co może się bohaterowi stać w podziemiu... i trzeba przyznać, że prowadzący tak dobrze oddał klimat podziemi, że mimo jasnego oświetlenia, mimo iż każdy wiedział, że „to tylko wykład”, to chyba każdemu uczestnikowi udzielił się klimat i każdy z obawą reagował na wszelkie dźwięki wydobywające się zza okna. Dzikie wrzaski, tajemnicze skrobania...

Czy żyjemy w świecie z książek SF?
Zapasowe kości, as w kapeluszu, chęć walki
słowem gracz doskonały,
zawsze przygotowany na wszystko
Wszystko to co opisałem, to opowieści i warsztaty o tym, jak tworzyć. No, ale skoro coś stworzyliśmy, to warto by się zastanowić co stworzyliśmy i jak to umieścić w przestrzeni literatury i w przestrzeni rzeczywistej. Tu pomocą okazała się prelekcja o wychodzeniu z getta SF, pokazująca czym jest, a czym nie jest literatura (a właściwie już cała kultura) science-fiction i co o niej sądzą ci krytycy, którzy raczyli ją z uwagą przeczytać. Bo tymi, którzy krytykują bez przeczytania choćby jednej książki to chyba nie warto się interesować. Niestety, dla wielu humanistów fantastyka to wciąż literatura mocno bezwartościowa, dla wielu polonistów w szkołach to bajeczki o robotach, smokach i krasnoludkach. Na szczęście pojawia się coraz więcej kulturoznawców, którzy potrafią docenić złożoność problemów opisywanych poruszanych w fantastyce, jej powiązanie ze światem już istniejącym. Zaskakuje, że mimo swej oryginalności fantastyka wciąż ma wiele cech wspólnych z literaturą mainstreamową, często okazuje się bliższa klasycznemu kanonowi średniowiecznemu niż niejedna współczesna powieść literacka.
Wspomniałem o powiązaniach – literatury SF ze światem realnym. Prelekcja o nie-getcie science-fiction wspominała o tym, jak ta literatura powiązana jest z już istniejącym światem. Wrocławski Skrzat (Ch)Robot poszedł w kierunku odwrotnego sprzężenia zwrotnego. W swojej prelekcji doskonale pokazał, że literatura SF to nie tylko bajki o robotach, rakietach, jakieś fantasmagorie o zwiedzaniu innych planet. Skrzat pokazał, że literatura SF w jakimś stopniu determinuje nasz świat obecny. Bo choć często literatura ta to jedynie rozważania futurystyczne, przedstawienie obecnych kierunków rozwoju nauki ubrane w ciekawą fabułę, to jednak... często to właśnie naukowcy zafascynowani pomysłami literatów obierają nowe kierunki badań, właśnie te wymyślone przez pisarzy. Wymienić tu należy chociażby roboty. Mało który absolwent studiów na kierunku robotyka wie, że to nie wymysł inżynierów, ale wyobraźni czeskiego pisarza Karla Capka. Na szczęście chyba już każdy robotyk słyszał o Asimowie, pisarzu s-f, twórcy 3 Praw Robotyki, będących odpowiednikiem katolickiego dekalogu. O robotach, laserach, działkach Gausa, działkach akustycznych – i o wielu innych wynalazkach opisywanych początkowo jedynie w literaturze, a obecnie istniejących w otaczającym nas świecie – o tym wszystkim wspomniał Skrzat (Ch)Robot. I choć trzeba przyznać, że zdążył zarysować jedynie obrys wierzchołka góry lodowej, bo obszerność tematyki pozwoliłaby na napisanie wielu prac dyplomowych na ten temat, to w ciągu przeznaczonej mu godziny zdążył przekazać naprawdę obszerną wiedzę.
To tyle o prelekcjach. Trzeba przyznać, że większość z nich prowadzona była z ogromną fantazją i gdyby równie wielkim talentem pedagogicznym wykazywaliby się nauczyciele, to zamiast z niechęcią, dzieci chodziłyby do szkoły z chęcią, nawet na tą wredną fizykę. Bo przecież to właśnie tam można się dowiedzieć, jak stworzyć broń w czasach, gdy nie będzie już produkujących ją fabryk, sklepów, prądu, itp.


Po nauce, CZAS NA ZABAWĘ

Oprócz prelekcji, wspomnieć oczywiście trzeba o zabawie. W retrogralnii nie spędziłem zbyt wiele czasu, choć wyjątkową ilość sprzętu już praktycznie muzealnego czy hobbystycznego potrafię docenić. Częściej zaglądałem do jaskini gier i hazardu, czyli GamesRoomu. A tutaj... jak sama nazwa wskazuje, mnóstwo gier i graczy. Karcianki, planszówki, hexy, zarówno z branży sf i fantasy, jak i „pozabranżowe”. Choć większość tych „nieklimatycznych” leżała w nieużywanych pudełkach, to wyjątkiem była nowość z Luzodajni, gra Crokinole, niejednemu przypominająca grę w kapsle, choć były i skojarzenia z bardziej sportowym i profesjonalnym curlingiem. Oczywiście, żaden z graczy nie musiał nic przywozić z sobą, na miejscu były plansze, karty, a także niezbędny sprzęt – kości, pionki, rekwizyty... I choć sala gimnastyczna była ogromna, to często gracze, z braku miejsca, przenosili się na korytarze, zajmowali każdy wolny stolik.
No i oczywiście były LARPy. Niestety, brak mi talentu, żeby podjąć choćby najmniejszą próbę naszkicowania klimatu tejże zabawy. No cóż, to trzeba przeżyć samemu. Jeśli nie próbowaliście, to jakby ślepemu tłumaczyć ideę kolorów...

No cóż, jedyne czego mi brakowało, to armii fantastycznych przebierańców. To, czego było pełno
na Tattoine, prawie w ogóle nie występowało na Coolkonie. Ot, gdzieś przemknęło czterech rycerzy Jedi, dwóch Tuskenów, jedna dziewka wikińska w asyście mundurowego z okresu wojny światowej, gdzieś jeszcze jedna księżniczka... i chyba na tym koniec.  

sobota, 26 lutego 2011

Nieziemskie istoty w hotelu Monopol

Na zorganizowanej przez Stowarzyszenie Podróżników Wrocławskich  "TuiTam" wycieczce spodziewałem się raczej porobić zdjęcia na drugiego swojego bloga, jednak warunki oświetleniowe nie sprzyjały zdjęciom. Jakie było moje zaskoczenie, gdy w trakcie zwiedzania hotelu Monopol pod sufitem zauważyłem UFO, a właściwie NOL-a, bo przecież trzeba chronić język ojczysty. Gdy próbowałem zrobić mu zdjęcie – przyjrzałem mu się dokładniej, i okazało się że to raczej nieziemska istota, tyle że wcześniej patrzyłem na tył jej głowy.
Tych nieziemskich istot jest więcej, powiem więcej – są nawet ich dwa rodzaje, różniące się kolorem (odnalazłem białe i czerwone). Nie wiem czy ściągnęła je atrakcja wycieczki – Marlena Dietrich (a właściwie kto wie – może to tylko jej duch, choć wyglądał bardzo realnie), czy są tutaj „od zawsze” - ciężko określić. Jednak nie ma co się ich bać. Choć patrzą na wszystkich z góry, już sam ich wygląd daje do zrozumienia, że dbają o przyjazny nastrój w pomieszczeniach i rozświetlają życie przebywających pod nimi Ziemian. I trzeba przyznać, że w salach restauracyjnych w których je znalazłem, panowała zupełnie inna atmosfera, niż np. w holu hotelu.
PS. Tak, tak, oczywiście, to lampy oświetleniowe widziane od dołu – ale ich specyficzny design zbyt usilnie kojarzył mi się z twarzą...