środa, 29 sierpnia 2012

Wrocław stolicą polskiej fantastyki?

A więc stało się. Pre-apokaliptyczny Polcon odbył się we Wrocławiu. Przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że właśnie na tą imprezę wypadło jakże okrągłe wydarzenie bloga Wrocław Fantastyczny – SETNY WPIS, który właśnie zaczęliście czytać. Równie niewyjaśnialne zjawisko sprawiło, że setna Imperiada Wrocławskiego Klubu Gwiezdnych Wojen wypadło w dniu premiery I odcinka Gwiezdnych Wojen w technologii 3D. Czy to na pewno przypadek czy może jakieś magiczne serce Fantastycznego Wrocławia tak kieruje poczynaniami swoich mieszkańców?
A jednak dziwi, że nasze miasto tak często pojawiające się na kartach polskiej fantastyki do tej pory nie zorganizowało żadnego ogólnopolskiego konwentu. Tak więc czy organizacja Polconu we Wrocławiu jest potwierdzeniem królewskiej roli Wrocławia w polskiej fantastyce? Czy może raczej tyle lat wrocławskiego bezpolconia świadczy o fantastycznej zaściankowości miasta spotkań? Wreszcie, czy może kilkuletnia tradycja Dni Fantastyki, a teraz organizacja Polconu, a także inne wydarzenia związane z fantastyką akurat w roku przed-apokaliptycznym nie mają świadczyć, że czeka nas kolejna rewolucja, która przywróci Wrocławiowi rolę stolicy polskiej fantastyki?
Odpowiedzi na te pytania postanowiłem poszukać na jednej z dyskusji panelowych zorganizowanych w ramach Polconu właśnie pod tytułem „Wrocław stolicą polskiej fantastyki”. Trzeba przyznać, że oczekiwania były wielkie, bo wśród dyskutujących pojawiały się najznamienitsze wrocławskie nazwiska: Andrzej Ziemiański, Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot oraz Piotr Drzewiński (prowadzący).  Nie obyło się też bez głosu gościa honorowego Polconu – Henryka Jasickiego, bibliotekarza Szedaru. I trzeba przyznać, że choć dyskusja uparcie uciekała od tytułowego tematu, to była bardzo ciekawa.

Pokaz technik laserowych, czyli garść wspomnień

Panel zaczął się od historii fantastycznego wrocławskiego klubu Indeks i anegdot z nim związanych. Było więc o pokazie technik laserowych, które za sprawką Andrzeja Ziemiańskiego transmutowały do technik seksualnych akurat pod liceum sióstr urszulanek. Było o tym, czemu wszystkie amatorsko wydawane książki z zakresu fantastyki ukazywały się akurat w nakładzie 99 egzemplarzy i ile to naprawdę było 99 egzemplarzy. Było o początkach wydawnictwa Amber i o tym, jak Ursula LeGuin walczyłą z komunizmem. Prelegenci wspomnieli o początkach ruchu fanowskiego w Polsce i konwentach, na których 300 uczestników uważane było za dużą ilość. Z pewnością nie jednego prezesa klubu studenckiego interesowałoby jak to było, że jego poprzednicy tak łatwo pozyskiwali kasę na działalność swojej organizacji, a jemu samemu nie udaje się wyciągnąć z uczelni ani złotówki. Z rozbawieniem słuchałem opowieści o początkach literackich Jacka Inglota – trzeba przyznać, że zaliczył parę naprawdę spektakularnych Wejść Smoka. Zaczynając od przyjścia na spotkanie klubu Indeks w garniturze czym wzbudził liczne podejrzenia tam obecnych, poprzez zadufanie polonisty który miał pokazać tym umysłom ścisłym jak się prawdziwie pisze po polsku – aż po półgodzinną pogadankę z „jakimś architektem” o tym, jak kiepsko polonista może napisać jeden akapit i jak wiele trzeba poprawić. Jak jednak sam Jacek Inglot podkreśla, to takie właśnie początkowe zbesztanie sprawiło, że wrocławski autor mógł rozwinąć skrzydła. Jak to zwykle z członkami klubu Indeks było, debiut literacki kolejnego członka nie mógł odbyć się bez jakiejś ciekawej historii, więc znów pojawiła się anegdota o listonoszu zgorszonym treścią telegramu: „Jacek STOP straciłeś dziewictwo STOP Spotkania w Przestworzach STOP”. Z komunistycznej ery historii klubu Indeks wynikał jeden wniosek: socjalizm, jakkolwiek złym by nie był systemem, miał pewne swoje zalety: wystarczyło znaleźć dziurę w systemie, aby dzięki niej tworzyć fantastyczne akcje. A że nie było dostępu do książek fantastycznych? A kto powiedział, że nie było – był, tylko trzeba było wiedzieć gdzie szukać. Drugi obieg fantastyki, aukcje pozwalające sfinansować pamiętne LOFy… i znów wykorzystanie luki w systemie.


Upadek stolicy

To właśnie w okresie schyłku komuny jeden z fantastów klubu  Indeks, Eugeniusz Dębski,  doszedł do jakże genialnego w swej prostocie wniosku: Wrocław stolicą polskiej fantastyki. Królowa nauk potwierdziła tą tezę – elementarna matematyka pozwoliła policzyć, że na 17 piszących ówcześnie pisarzy fantastyki, aż 5 jest Wrocławianinami. To mniej niż 1/3 – jednak nawet większe i bardziej kulturalne miasta (Warszawa, Kraków) mogły liczyć ledwie na dwóch, w porywach na 3 fantastów.  Niestety, z upadkiem systemu, podupadła i wrocławska fantastyka. Klub prowadzony za komuny przez Ryszarda Krauzego stracił swego lidera i stracił rację bytu. Rozpadła się „grupa Breslau”, skończyło się wspólne pisanie powieści i opowiadań, autorzy musieli się skupić na pracy zarobkowej.  


Wrocław fantastyczną stolicą jest i basta!



A jednak coś męczyło wrocławskich fantastów. Jak ładnie to ujął Jacek Inglot: z jednej strony fantastyka to rzecz przechodnia i po 30-tce wielu ludzi zmienia swoje zainteresowania, w tym także porzuca fantastykę. Jeśli jednak po 30-tce człowiek nie da sobie z tym spokoju, to będzie mu to [fantastyka] towarzyszyło do później starości.
Wrocławscy pisarze nie dali sobie spokoju. W ich życiu wciąż dominowała fantastyka. Poza tym – zmienił się ustrój. Choć z jednej strony pewna część ich fantastycznego życia stała się tylko wspomnieniem w momencie upadku klubu Indeks, to w jej miejsce powstała pustka, którą trzeba było czymś zapełnić.  To właśnie wtedy Andrzej Ziemiański stworzył pismo internetowe Fahrenheit, Robert J. Szmidt wydawał czasopismo Science Fiction (do niedawna jeszcze znane jako Science Fiction Fantasy i Horror)
Zmieniły się też perspektywy – skoro Polska przestała być krajem bez przyszłości, to fantaści mogli zacząć o niej pisać, a nie o nieznanej im wyimaginowanej Ameryce. W literaturze fantastycznej zaczął się pojawiać Wrocław. Jak z kolei uparcie podkreśla Andrzej Ziemiański, autor pisał o tym, na czym się zna – czyli właśnie o Wrocławiu, w którym się wychował. Niby oczywiste i logiczne, jednak jak ciągle podkreśla on sam, świat nie zachowuje się ani logicznie ani racjonalnie – i poza Wrocławiem jakoś mało autorów pisze o swoim mieście. Na szybko kojarzą mi się jedynie Wojsławice Pilipiuka (czy jak kto woli Wędrowycza) i bodajże Warszawa w serii Nocarz Renegat Nikt Magdy Kozak. Autorzy próbowali ten fenomen wyjaśnić specyficzną historią Wrocławia – i choć daje się tu zauważyć pewne powiązania, to przecież podobne elementy historii mają także Szczecin czy Gdańsk, a mimo to żaden fantasta nie pisze o tych miastach (no dobrze, o Szczecinie wspomina Ziemiański, ale tylko raz – przy próbie wyjazdu z Wrocławia. Dodajmy, że nieudanej). Więc może „wampiryzm” miasta, czyli o migracji z różnych miast do Wrocławia – tu znów jednak przeważać powinna Warszawa. Mityczna wielokulturowość Wrocławia, która jednak w połowie rozdmuchana jest miejskim PR-em? Więc czemu akurat fantastyka? Czemu to właśnie we Wrocławiu swój początek ma tyle wydawnictw fantastycznych (Feniks, Science Fiction, Fahrenheit) i wciąż powstają kolejne (Coś na Progu wydawnictwa Dobre Historie)? Czemu najpopularniejszy polski autor fantastyki, Andrzej Sapkowski, nagle porzuca serię która dała mu sławę i postanawia pisać o bliskiej Wrocławiowi Oławie? Czy wychowujący się we Wrocławiu jedyny polski kosmonauta ma z tym jakiś związek? Czy wreszcie 11 noblistów wywodzących się z Wrocławia to przyczyna tego ruchu fantastycznego, czy może raczej skutek tej samej, nieznanej siły? Czy to efekt podziemnego Breslau, na którym na wierzchu nadbudowany został współczesny Wrocław, i związanych z nim tajemnic pobudzających wyobraźnię?
Choć prelekcja była świetna, to odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Czy prawdziwa jest teza którą przedstawiłem na niedzielnej prelekcji, że gdzieś w podziemiach Wrocławia mieszka sobie duch fantastyki który zaraża swymi ideami? Czy to efekt prasłowiańskiej magii Ślęży, góry która w niewytłumaczalny sposób wyrasta na środku równiny, wokół której (niczym w pratchettowskim Dobrym Omenie) złe moce wybudowały magistralę drogową? A może jest tak jak śpiewa L.U.C. – że miasto zbudowane jest na szczątkach statków kosmicznych, z których być może wycieka jakieś promieniowanie inspirujące do myślenia innymi, kosmicznymi kategoriami? Opętani zdają się nie zauważać swojego  opętania, co jeszcze bardziej potwierdza te przypuszczania. Odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Jedno jest pewne: efekty działania tych tajemnych mocy spotykamy na każdym kroku, i odciskają one trwały ślad na obecnym kształcie Wrocławia.

Niniejszy wpis miał być jedynie bezpośrednim przytoczeniem wzmiankowanej wyżej dyskusji. Niestety, po pierwszych próbach jego spisywania wystraszyłem się ilością tekstu który z tego wychodzi (prawie dwugodzinna dyskusja mogłaby stanowić ponad 30 znormalizowanych stron maszynopisu, a mało kto czyta takie "tasiemce" na blogach) dlatego postanowiłem całość zredagować do klasycznego wpisu.

Pełna dyskusja (audio) dostępna tutaj.

środa, 22 sierpnia 2012

Ostatni Polcon tego świata

Już jutro zaczyna się chyba najbardziej wyczekiwany konwent fantastyczny we Wrocławiu. Po prawie roku konwentowej posuchy (bo przecież od zeszłorocznych wrześniowych Innych Sfer, wszystkie inne konwenty zostały odwołane z powodu przygotowań do Polconu) nareszcie dojdzie do wydarzenia, na które wszyscy wyczekiwali – największy konwent fantastyczny w Polsce zawędrował do Wrocławia, a atrakcji będzie tak wiele, że trzeba było je rozłożyć w czasie aż na cztery dni.

Spotkania z autorami

 Oczywiście, jak na każdym konwencie czytelnicy fantastyki spotkać będą mogli autorów swoich ulubionych książek. Gadatliwy i będący chyba na wszystkich konwentach, współczesny bard Jakub Ćwiek to już klasyka konwentów, jednak oprócz niego czytelnicy będą mogli spotkać się z resztą firmamentu  polskiej fantastyki, jak chociażby Anna Brzezińska, Rafał Dębski, Maja Lidia Kossakowska, Marek Oramus, Łukasz Orbitowski , Andrzej Sapkowski, czy wreszcie wrocławianin Andrzej Ziemiański. Nie będzie się bez gości zza granicy, i to nie tylko z naszego kontynentu – oprócz mieszkającego za pobliską granicą Miroslava Zambocha, spotkać będzie można Petera V. Bretta no i chyba najbardziej znaną gwiazdę tegorocznego Polconu – Ericha von Danikena.  Ale to nazwisko jest już samo w sobie tak znane, że chyba nie ma sensu dodawać nic więcej na temat tego autora. Dodajmy, że jednym z odwiecznych punktów Polconu jest przyznanie chyba najbardziej prestiżowej polskiej nagrody literackiej w dziedzinie fantastyki – nagrody im. Janusza A. Zajdla.

Apokalipsa po wrocławsku

Tak się trafiło miastu spotkań, że wrocławska edycja odbywa się zaledwie 4 miesiące przed końcem kalendarza Majów, które to wydarzenie może okazać się końcem naszego świata.  Tak więc oczywistym chyba wydaje się wybór apokalipsy jako naczelnego tematu tegorocznego zlotu. To właśnie ta tematyka zaważyła na wyborze głównej gwiazdy, Erika von Danikena. Tematyce upadku istniejącego świata poświęcono wręcz cały dział (Nauka a rok 2012), tak więc każdy uczestnik konwentu będzie mógł wysłuchać o najgroźniejszych bolączkach naszego świata, zarówno tych naturalnych jak i wynikających z rozwoju cywilizacji. Tak więc nie obędzie się bez opowiadań o równoczesnym pełnym zlodowaceniu Ziemi i jej gwałtownemu ogrzaniu się prowadzącego do ugotowania wszystkich organizmów żywych, o awariach elektrowni jądrowych i wyciekach radioaktywnego paliwa, czarnych dziurach mogących wchłonąć całą materię, wieży Babel mającej doprowadzić do nierozwiązywalnych konfliktów między ludźmi, kukurydzach-mutantach zjadających ludzi i o zalewającej świat lawie. Ile z tych gróźb jest realnym zagrożeniem, a ile tylko wymysłem szalonych lub niedouczonych naukowców – odpowiedzieć będzie mógł sobie każdy po prelekcjach, jakie odbędą się w Sali III C. Aby dopełnić  poczucie beznadziejności i przegranej człowieka w walce z wielkimi kataklizmami, wyodrębniony został także blok grozy i horroru, który jeszcze bardziej powinien wzmóc strach przed tym, co nas czeka.

Wrocław w fantastyce, fantastyka we Wrocławiu

Oczywiście, konwent odbywający się we Wrocławiu nie mógł by się odbyć bez ukazania przyjezdnym, jak wielkie znaczenie dla fantastyki ma Wrocław. Choć zamiast zapowiadanego całego bloku o fantastycznym Wrocławiu pojawiły się jedynie pojedyncze punkty programowe, to z pewnością zainteresowani tym tematem nie będą mogli wyjść rozczarowani. Oprócz wspomnianego już spotkania z Andrzejem Ziemiańskim (które zresztą będę miał zaszczyt prowadzić) czeka na Was prelekcja Andrzeja Drzewińskiego „Niesamowity Wrocław” (czwartek, godz. 20), pogadanka Andrzeja Drzewińskiego, Jacka Inglota i Andrzeja Ziemiańskiego „Wrocław stolicą polskiej fantastyki” (sobota, godz. 14-16) a całość zamknie prowadzona przeze mnie prelekcja na temat kreacji Wrocławia w literaturze (i nie tylko) fantastycznej (niedziela, godz. 10). Całości dopełnią znane już Wam chyba straszydła, importowane z dalekich krajów przez wrocławianina, Filipa Wartacza.

 ... oraz liczne inne atrakcje

Jak na każdym konwencie, nie może się obyć bez standardowych atrakcji, jaką są prezentacje i prelekcje na temat szeroko rozumianej fantastyki, z mangą i anime włącznie.  Oczywiście będą konkursy z wiedzy o ulubionych książkach i filmach, gry planszowe, RPG, larpy i inne rozrywki. Konwent we Wrocławiu odbyć się nie może bez prowadzonego przez WFGW bloku gwiezdno-wojennego i znanej chyba wszystkim wrocławskim konwentowiczom Retrogralni. Rzadko wciąż jednak spotykaną nowością jest blok dla naszych malusińskich. Dla dzieci przewidziano warsztaty plastyczne (zabawki z filcu, lepienie z masy solnej, origami), fantastyczne gry i zabawy ruchowe (włącznie z akademią dla przyszłych rycerzy Jedi). Co jeszcze – sam nie wiem, bo na stronach Polconu dostępna jest tylko rozpiska godzinowa bez opisu atrakcji. Miejmy nadzieję, że szczegółowy program będzie wręczany każdemu uczestnikowi Polconu wraz z wejściówką.
Źródła zdjęć/ilustracji: wszystkie zdjęcia oprócz zdjęcia Predatora wzięte ze strony organizatorów konwentu.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Krasnalowe opowieści z dreszczykiem

Zanim pierwszą setkę bajań o Wrocławiu Fantastycznym zamknę, do krasnali wrocławskich postanowiłem wrócić a i legend (czyli fantastyki najwcześniejszej) choć trochę poopowiadać. A okazja ku temu wspaniała, bo na wycieczkę z dreszczykiem tropem krasnali się załapałem. Tak więc dziś z wami się podzielę legendami, które mi krasnale najstarsze opowiedziały.

O skąpej przekupce sukno sprzedającej             


Wieki temu była sobie przekupka, co w przejściu garncarskim sukno sprzedawała. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że choć przy odmierzaniu materiału oszukiwała, to najwięcej klientów miała. Skoro nie jakość sukna najwyższa, skoro nie ceny najniższe, to jakoż by oszustka tylu klientów wiernych miała? Ani chybi czarownica… pomarkowali się handlarze z innych stoisk, i czym prędzej na nieuczciwą przekupkę się zmówili i zamach na nią poczynili. Tak więc oszustkę zabili, a ciało jej na cmentarzu, tuż za bramą dziś Jasiem i Małgosią zwaną pochowali. I chodził codziennie, a co noc właściwie,  tamtędy strażnik, który pilnował, aby hieny cmentarne grobów nie rozkopywały i zakopanych bogactw z grobów nie kradły. I gdy północ nastała, pierwsza po zabiciu przekupki, grób jej się otworzył, a mara całun pośmiertny odrzuciła, po czym na dawne swoje stoisko się udała, aby tam przez godzinę sukno odmierzać, choć nikt odmierzonych materiałów nie kupował. I gdy godzina minęła, zjawa do grobu wróciła, całunem się okryła a wieko za nią się zamknęło.
I powtarzała się historia co noc, i co noc zjawa oszustki na straganie materiały odmierzała, aż strażnik ze zjawą walczyć postanowił. Tak więc gdy mara z grobu powstała i na stragan się udała, ukradł strażnik jej całun, po czym na wieżę uciekł. Aby jednak upiór za nim nie podążył, przed wejściem na wieżę kościoła krzyż namalował. Gdy zjawa ze straganu wróciła, stroskała się strasznie brakiem całunu, jednak dzięki mocom swym eterycznym od razu zmarkowała, gdzie całun się znajduje, i ku bramie wieży się udała – tu ją jednak znak krzyża odrzucił. Gdy więc nic innego jej nie zostało, zaczęła zjawa po murze się wspinać. Strwożył się strażnik niemiłosiernie, lecz gdy już zjawie dwa piętra tylko do strażnika brakowało, wybił zegar godzinę pierwszą, a zjawa spadła z wieży na ziemię. I choć zjawa nie dosięgła strażnika, wystraszył się on tak strasznie, że z tego strachania zszedł z tego świata. Tyle pożytku z czynu jego, że duch nieuczciwej przekupki już nigdy mieszkańców Wrocławia nie straszył.

O duchu szewca, co bez butów chodził


Tak się i w średniowieczu zdarzyło, że szewc targnął się na swe życie, dziurę w gardle sobie robiąc. Choć współczesne doktory i takie sztuki robiąc życie ratując, dychotomią to nazywając, tak jednak w tym przypadku do śmierci okrutnej czyn ten doprowadził. Jako iż jednak samobójstwo w czasach owych za grzech ogromny uważano, chować samobójców nie chciano, musiała żona szewca skłamać, że zgon z przyczyn naturalnych nastąpił, aby ciało na cmentarzu pochować było można. Tak więc niewiasta poczyniła.
I szewca na cmentarzu pochowano. Jednak nocy pierwszej po pogrzebie, po mieście duch jakiś krążyć zaczął, atakując przechodniów i dziury w gardle im wycinając. I niejednego niewinnego człowieka zabił, aż nieuczciwa niewiasta pomiarkowała co poczyniła. Tak więc ku rajcom miejskim pogoniła, do swego kłamstwa się przyznając. I wezwali rajcy grabarzy, aby grób otworzyli. I oczom ich ukazał się trup szewca, z dziurą w gardle samemu poczynioną, trup wciąż nie zepsuty, jakby wczoraj ledwo pochowany. I jedyne, co dziwnym było, to nogi do kolan już starte, jakby szewc bez butów co noc po mieście chodził. I wyciągnięto ciało z trumny, a następnie zgodnie z katolickim zwyczajem jak samobójcę spalono, a od nocy następnej nie zdarzyło się, aby duch jaki przechodniom dziury w gardłach po nocy robił.

O koniach, co na strych wchodziły


A zdarzyło się zemrzeć żonie kupca bogatego, tak bogatego, jak cały Wrocław bogatszego nie widział. I zawezwał on medyków najznamienitszych z miasta całego, i znachorów, i konowałów wszelakich, i każdy ręce w bezsilności rozłożył, bo nie znał wtedy nikt stanu śpiączką zwanego, a który niewiastę ową zmorzył.  Takoż więc ciało w grobie pochowano dnia jeszcze tego samego, jednak pokrywy nie zasłonięto aby dusza ku niebu uciec swobodnie mogła. I wybudziła się niewiasta owa ze śpiączki po nocy, i z grobu powstała, i nie wiedząc co się dzieje, ku domowej siedzibie kroki swe skierowała. I gdy kołatką do drzwi załomatała, służąca ją rozpoznała, jednak wystraszona drzwi nie otworzyła jeno pana swego wezwała. Ten jednak słysząc, że żona u wrót jego się pojawiła, przecież pół dnia temu za zmarłą uznana, rzekł jeno „To niemożliwe”. A gdy służka przy swej opinii się upierała, to stwierdził jeno, że bardziej prawdopodobne, że konie wszystkie ze stajni na strych domu jego wejdą a przez okna głowy wysuną. I zdziwił się nagle, gdy na schodach przy pokoju kroki koni zakutych usłyszał, jakby na strych się udających, a chwilę później zza okien rżenie ich usłyszał, jakby konie wszystkie zza okien strysznych rżały. Dopiero wtedy uwierzył, że to żona jego u bram stoi i wpuścił ją na pokoje, rady wielce z ucieczce od śmierci żony jego.
Tą legendę na koniec przytaczam, gdyż jakże bliska ona sercu memu – gdyż rzeźba ją upamiętniająca na Szewskiej ulicy stoi. I choć rzeźba ta w swej formie oryginalnej straszliwie wielkich emocji artystycznych nie budzi, to jednak o dziwacznym Śfinsterze z Gorzowa przypomina, przez tegoż samego autora wyrzeźbiona.
I tylko zdjęć brak, bo mi te zjawy, upiory i potwory tak kartę ze zdjęciami wystraszyły, że tak się wystrachała, że z nikim gadać nie chce, nawet z komputerem, i nie chce mu przekazać, jakie to piękna na tych zdjęciach były.

wtorek, 31 lipca 2012

Smok do podeptania czyli magiczne gusła medyczne

Z pewnością fani Terry’ego Pratchetta wiedzą, iż smoki Świata Dysku nie są tymi wielkimi potworami znanymi z opowieści fantasy, a nawet wręcz odwrotnie: to stworzenia wielkości małego ratlerka (choć nie tak okrutnie paskudne w swym wyglądzie i hałaśliwości), przy których trzeba ciągle uważać, aby ich nie zdeptać. Idąc ulicą Nankiera, tuż przed siedzibą najstarszego wrocławskiego smoka, nawet nie zauważa się, że nagle pod naszymi stopami znajduje się… smok. Na dodatek jest on tak płaski, że zastanowić się należy czy właśnie nie przyczyniliśmy się do nadania mu takiego właśnie kształtu.
Tablica upamiętniająca epidemię dżumy we Wrocławiu w 1633 roku
Oczywiście to nie zdeptany smok, a jedna z tablic stanowiących część ścieżki historii obrazujących najważniejsze wydarzenia w historii Wrocławia. Zaintrygowany, od razu zacząłem przeszukiwać historię miasta aby znaleźć, jakie to smocze wydarzenie zdarzyło się w 1633 roku.
Niestety, że zdarzenie z tego właśnie roku żadnego związku ze smokami nie ma, jednak ciężko tu nie mówić o fantastyce, skoro odprawiano magiczne gusła zobrazowane na wspomnianej tablicy. Wydarzeniem tym jest oczywiście wielka epidemia, która to nawiedziła i zdziesiątkowała Wrocław. Choć historia Wrocławia odnotowuje także inne ataki dżumy (rok 1542, 1568, 1585), to epidemia z 1633 roku pochłonęła najwięcej ofiar – ponad 13 tysięcy. Zapewne właśnie to wydarzenie natchnęło Andrzeja Ziemiańskiego do umieszczenia w Achai wątku epidemii unoszącej się w mieście Troy. I podobnie jak w opisach Ziemiańskiego, tak i w opisach średniowiecznych kronikarzy odnajdujemy ślady ptasich masek. Bo jak słusznie zauważono w ówczesnych czasach, w przeciwieństwie do znanej nam  współcześnie epidemii ptasiej grypy, straszliwa dżuma zabijająca zarówno ludzi, jak i zwierzęta, całkowicie omijała ptaki. Wierzono, iż ptaki latając w powietrzu, unoszą się ponad trzebiącą miasta zarazą. Tak więc co bogatsi ludzie (a także lekarze zmuszeni udać się pomagać chorującym) przywdziewali maski ptaków aby w ten sposób zmylić chorobę i pokazać, że ich powinna zostawić w spokoju. Oczywiście, jak to w średniowieczu, nie obywało się bez palenia wszystkiego co się da na stosach, tak więc na obrzeżach terenów objętych zarazą paliły się wielkie ogniska, choć te akurat zabobony możemy uznać przy obecnych stanie wiedzy za słuszne, choć mało skuteczne. W końcu ogień oczyszcza – także powietrze z bakterii, choć wciąż wiele z nich nie przejdzie przez żar ognia.
Maska lekarza udającego się na tereny
zagrożone dżumą, źródło: Wikipedia

Te magiczne gusła praktykowano w średniowieczu zarówno przed, jak i po epidemii w Breslau aż do końca XIX wieku, kiedy to zidentyfikowano podłoże choroby i sposoby jej przenoszenia.
Zastanawiać jedynie może, czemu to często za symbol dżumy uznaje się maski przypominające czaszkę konia lub innego zwierzęcia z wysuniętym pyskiem, skoro i one padały ofiarami zarazy. Gdy jednak poszukać trochę więcej informacji, to odnaleźć można stare stroje ochronne i okazuje się, że maski te często przypominały głowę kruka, z długim dziobem w którym umieszczano ochronne olejki, chroniące raczej przed fetorem rozkładających się ciał niż przed samą chorobą. Nie zawsze udolnie wykonane maski w połączeniu z nie zawsze dokładnymi późniejszymi ich odwzorowaniami przez artystów sprawiły, że maski te faktycznie zaczęły przypominać czaszkę konia a nie dziób kruka.
PS. Nie omieszkałem oczywiście sprawdzić, jak zaprezentowana została opisywana niedawno ognista obrona Wrocławia w 1241 roku. I trzeba przyznać, że odpowiadająca jej tablica tak mi się spodobała, że od razu uzupełniłem obrazek we wpisie o błogosławionym Czesławie od ognistych kul.  

piątek, 20 lipca 2012

Błogosławiony Czesław od ognistych kul

Błogosławiony Czesław od kul ognistych, witraż w kościele św. Bonifacego na Nadodrzu
Błogosławiony Czesław Odrowąż,
witraż w oknie kościoła im. Św. Bonifacego we Wrocławiu
Błogosławiony Czesław Odrowąż, patron Wrocławia. Choć swą sławę zawdzięcza ognistym kulom, to swą przygodę z żywiołami zaczął już wcześniej. Rozpoczął od Ziemi – wędrując pieszo po Dolnym Śląsku. Już wcześniej nawoływał do poprawy życia i pokuty, wielu przekonując do porzucenia drogi grzechu i nieprawości. Gdy już niejednego Dolnoślązaka do bogobojnego życia przekonał, trafił do stolicy tego regionu, aby osiąść w mieście opanowanym przez rzekę, która w wodne kleszcze objęła Wrocław. Tu założył dominikański klasztor, a ile tylko sił mu starczało, tyle ich na modlitwy, nabożeństwa i kazania poświęcał, ni chwili wytchnienia sobie nie dając. Po nocach wszystkie swoje wolne chwile na rozważania, modlitwy i samobiczowanie zużywał.
Docenił Pan jego starania, i nad wodnym żywiołem dał mu zapanować. Gdy dziecię jakie młode Odra pochłonęła, choć dni już siedem minęło, przed oblicze Czesława przyniesione zostało. Takoż i padł on przed nieżywym dziecięciem na kolana, i ku Bogu skierował swe modły żarliwe. A gdy czas już odpowiednio długi do Boga swe prośby kierował, powstał i dziecku także poczynić kazał. I oto pacholę wstało, żywe i zdrowe jak dawniej.
Lecz nie na tym jego przypadki z wodą się kończą. Razu pewnego, gdy Odra wzburzona wielce była, przewoźnicy wszelacy z rzeki się wynieśli, aby łodzi swych w burzy tej nie potopić. I potrzebował Czesław na drugą stronę się udać, jednak nie było komu go tam przewieźć, a widać mostów zbyt wiele wtedy nie było. Innego rozwiązania nie widząc, niczym Eliasz czyniąc, rzucił Czesław płaszcz swój na wodę, po nim następnie na drugi brzeg przechodząc
Widać nie na uratowaniu jednego dziecięcia rola Czesława się kończyła, bo niczym w Księdze Hioba, zesłał Pan na Polskę hordę Mongołów. Niejedno miasto oni spustoszyli roku pańskiego 1241-ego, niejednego człowieka zabiły ludy pogańskie. I zdobyli oni kolejno Sandomierz, Tursk (gdzie Polacy klęskę sromotną ponieśli), Kraków, Opole. Nie próżnowali jednak Polacy i woja mnóstwo na Dolnym Śląsku gromadzili. Mimo to, wystraszeni mieszkańcy sami opuścili miasto, uprzednio je podpalając, aby najeźdźcy korzyści zbyt wielkich ze zdobyczy nie mieli. Obrońcy jednak nie rozpierzchli się po okolicznych wioskach, a bronić się postanowili we wrocławskim zamku. Wśród nich i Czesław Odrowąż był, aby namaszczeń wszelakich, błogosławieństw i wsparcia duchowego im udzielać. Gdy już żywności zapasy, a i stan liczebny wojska mocno przetrzebione zostały, sromota w serca obrońców się wdarła, i do Czesława Odrowąża z prośbą o ratunek się udali. Takoż więc i Czesław na kolana padł, modląc się i o pomoc w walce z poganami Boga prosił, a Pan próśb tych usłuchał. I tu miejsca ustąpić muszę mistrzowi kronikarskiemu, Długoszowi Janowi, i słowa przytoczyć jego muszę, bo któż lepiej cud ten w słowa ubierze?


Tablica upamiętniająca ognistą obronę
na jednej z tablic ścieżki historii Wrocławia (plac Nankiera)
Tatarzy zaś, zastawszy miasto spalone i ogołocone zarówno z ludzi, jak z jakiegokolwiek majątku, oblegają zamek wrocławski. Lecz gdy przez kilka dni przeciągali oblężenie, nie usiłując zdobyć [zamku], brat Czesław z zakonu kaznodziejskiego, z pochodzenia Polak, pierwszy przeor klasztoru św. Wojciecha we Wrocławiu /.../, modlitwą ze łzami wzniesioną do Boga odparł oblężenie. Kiedy bowiem trwał w modlitwie, ognisty słup zstąpił z nieba nad jego głowę i oświetlił niewypowiedzianie oślepiającym blaskiem całą okolice i teren miasta Wrocławia. Pod wpływem tego niezwykłego zjawiska serca Tatarów ogarnął strach i osłupienie do tego stopnia, że zaniechawszy oblężenia uciekli raczej niż odeszli.
Jan Długosz, Roczniki Królestwa Polskiego
I tak to kanonik nasz, Czesławem Odrowążem zwany, sławę ogólnopolską zyskał, już po wsze czasy błogosławionym Czesławem od kul ognistych się stając. Aby jednak wdzięczność podkreślić, miasto Wrocław patronem swym go obrało, i co rok z dumą obchodzi rocznicę jego śmierci – a dziś akurat 770-ta wypada.
Niestety, są i tacy którzy próbują odebrać sławę naszemu obrońcy. Niektórzy twierdzą, że owe ogniste kule, to jedynie wynik ograniczonego postrzegania militarnego wykorzystania prochu, "tajnej broni Tatarów". Jednak jakże skojarzyć wspomniane kule ogniste z opisywanymi później przez Długosza (przy okazji bitwy pod Legnicą) zjawiskami magicznymi w postaci "pary, dymu i mgły o tak cuchnącym odorze"? I jakże by sugerować, że Tatarzy wystraszyliby się swojej własnej broni, a nie bali się nie znający jej chrześcijanie? Zresztą, jak jeszcze nie miałbym wątpliwości przy parze i dymie, tak czy za znak boży uznać by mogli rozsianie strasznego, nieziemskiego wręcz fetoru?
Raczej ku innej hipotezie dąży L.U.C. w swoim teledysku "Kosmostumostów". Jak zwykle w tym teledysku, wszystkie ważne zjawiska wyjaśniane są przy pomocy... wizyty kosmitów. Oczywistym chyba jest, że tym razem przybysze z obcych to nie inwazja Mongołów, ale właśnie tajemnicze siły wspomagające obrońców Wrocławia.


Henryk Pobozny broniacy Wroclaw przed atakiem Mongolow przy pomocy kosmitow - L.U.C. Kosmostumostów
Henryk Pobożny walczący z Tatarami, źródło: teledysk Kosmostumostów, L.U.C.




„I tak tysiące lat okręty wbijały się w Biskupin i Ostrów
kawałki konstruk-cji przerobiono na kładki po prostu
działo się wiele dziwnych rzeczy jak w VI serii lostów
Henio Pobożny niczym kostuch
poparty ufo bił Tatarów na raz po stu”

L.U.C, Kosmostumostów

sobota, 14 lipca 2012

Dali we Wrocławiu

Salvador Dali, Koń trojański
Rzeźba Salvadora Dali’ego już dawno temu przyjechała do Wrocławia. Wiele lat stała w Arkadach Wrocławskich, gdzie służyła za czasozaginacz dla wszystkich klientów galerii handlowej. Gdy powstał Sky Tower, przeniesiona została na miejsce docelowe i teraz wita wszystkich klientów kolejnej galerii.  I choć sama już ta rzeźba tak znakomitego artysty stanowi ogromną atrakcję dla miasta, to myliłby się ten, kto myśli że na tym kończą się powiązania surrealisty z Wrocławiem.
Choć to ledwie powiązanie tymczasowe, to zdecydowanie nie można pominąć wystawy grafik Salvadora Dalego w Centrum Kultury Zamek w Leśnicy. Choć najbardziej znane dzieła tego artysty to wielkie obrazy i rzeźby, to wystawa przedstawia zdecydowanie dzieła mniejszego formatu, choć wcale nie mniejszego kunsztu. Przedstawiane tu grafiki to głównie ilustracje do książek. I choć początkowo Dali wzbraniał się przed litografią jako techniką zbyt „mechaniczną”, odbierającą sztuce jej duszę, to po prezentowanych dziełach widać, że później artysta nie dość, że nie wzbraniał się przed stosowaniem tej sztuki to wręcz odwrotnie, wpadł w twórczy szał równie wielki, co przy technikach malarskich czy rzeźbiarskich.

Salvador Dali, Horseman

Trzeba też przyznać, że i dobór ilustrowanych książek bliższy jest fantastyce niż mędrca szkiełku i oko. Opis wystawy na stronach Zamku rozpoczyna Don Kichote – zbłąkany, a właściwie raczej szalony rycerz, w której to książce Cervantes przy pomocy walk z wiatrakami i stadami owiec alegorycznie przedstawia walkę ze złem.
Hiszpański szlachcic przemierza świat w poszukiwaniu przygód, walczy z niesprawiedliwością i ceni to, co piękne i prawdziwe. Ideały i bujna wyobraźnia sprawiają, że stada owiec to dla niego hordy wrogich armii, a wiatrak zamienia się w przerażającego olbrzyma. Don Kichote – bohater powieści Miguela de Cervantesa, to postać znana dziś każdemu.  Utożsamiany z romantycznymi wzorcami, heroizmem i nieustępliwością, a przede wszystkim walką wybujałej fantazji z racjonalnym rozumem,  stanowi bezdyskusyjny topos w literaturze i sztuce.
Cytat z opisu wystawy na stronach CK ZAMEK



 

Salvador Dali - Koń wiosenny

Widać Dali lubił podróże na pograniczu szaleństwa (a przynajmniej ich literackie odpowiedniki)  bo kolejną zobrazowaną przez niego książką staje się   „Boska Komedia” Dantego Alighieri. I choć książka opowiadająca o wędrówce przez Piekło, Czyściec i Raj jest pełna fantazji, to autor nie odtwarza wiernie poszczególnych pieśni, ale pobudza swą wyobraźnię do scen jeszcze bardziej surrealistycznych. I tu nie kończy się granica jego wyobraźni, bo kolejnym zobrazowanym przez niego dziełem staje się Biblia.
I nawet tak prozaiczna tematyka jak konie, w jego wykonaniu przestają wyglądać tak, jak w otaczającym nas świecie. I nawet nie mówię tu o dobranej kolorystyce, jak chociażby róż czy zielono zabarwiona żółć, lecz o sposobie malowania. W czasie gdy większość malarzy malując swe dzieło tworzą kolor podstawowy przedmiotu, na nim nakładając kolejne coraz ciemniejsze warstwy cienia, tak u Dali’ego daje się zauważyć tego odwrotność – na kolor bazowy nakłada coraz to kolejne warstwy światła. I choć artyście trzeba przyznać, że plamy światła pojawiają się dokładnie tam, gdzie pojawiają się one w realnych modelach, to jakże odmienne podejście do tematu daje zaskakujący wynik, a przedstawiany koń wygląda nad-realistycznie i fantastycznie, choć nie ma w nim żadnych elementów nie odpowiadających realnemu koniowi.
Gdyby próbować wyróżnić cechy charakterystyczne wszystkich zaprezentowanych dzieł Dali’ego, początkowo trudno w ogóle mówić o podobieństwach. Jedne – pełne surrealistycznych kształtów i postaci, inne nierealne ze względu na swą  kolorystykę, a tuż obok nich postaci pozornie całkiem naturalne. Trudno mówić o jednym stylu tworzenia, bo obok „wirującej kreski”, obok „malarstwa pociskowego” znajdujemy klasyczne malarstwo pędzlem, obok obrazów prawie pustych i pełnych tła znajdujemy grafiki szczelnie wypełniające obszar całego dzieła. Jednak co łączy wszystkie te dzieła, to ekspresyjne szaleństwo i deliryczna wyobraźnia bijące z każdego z dzieła, sprawiające, że każde z nich głęboko zapada w widza.
Salvador Dali, Święty Jerzy i smok
 PS. Choć co prawda na wystawie wspomina się o grafikach wystawionych także w Sky Tower, to ten obszar wystawy najlepiej chyba sobie jednak odpuścić. Choć  galeria wciąż zieje pustkami, to odnalezienie w tej nicości korytarzy drugiej części wymaga nieziemskiej determinacji.  A gdy wreszcie Wam się to uda, to zobaczycie pięć rachitycznych stojaków, chyba ze strachu trzymających się w kupie, a sposób ich ekspozycji nie dość, że nie zachęca do podejścia do nich, to w jakiś nieodparty sposób omamia umysł tak bardzo, że oczy bronią się przed dostrzeżeniem obrazów pokazanych w stojakach – mózg odbiera w tym miejscu jedynie nie wiadomo czemu służące stojaki. Tak więc z jednej strony podziękować należy Leszkowi Czarneckiemu i jego spółce LC Corp. za konsekwentne pociągnięcie tematyki twórczości Salvadora Dali i zasponsorowanie wystawy w zamku, jednak z drugiej nasuwa się nagana, że tak niedbale i niemrawo próbuje pokazać swą działalność jako lokalnego mecenasa sztuki.  
PS.II. I choć na wystawie byłem dokładnie tydzień temu, to różne dziwne zbiegi okoliczności sprawiły, że artykuł piszę ten dopiero dziś. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że akurat dziś wypada 150-ta rocznica urodzin Gustava Klimta, malarza równie usilnie uciekającego od realistycznego malarstwa, co opisywany dziś Salvador Dali.

sobota, 7 lipca 2012

List gończy za Obcym. Obszar poszukiwań: Helios przy Magnolii


List gończy
To się musiało zdarzyć. Kolejny z Obcych, który przybył do miasta, usłyszał co porabia się z jego pobratymcem. O tym, że Predator znęca się nad jego współplemieńcem, a ofiara ze strachu ciągle siedzi pod stołem. Choć straże u Wartaczy są ostre, to jednak nowemu Obcemu udało mu się uciec z obecnego, strzeżonego legowiska i wyruszył na poszukiwania. Pragnął z łowcy zrobić zwierzynę. Do tej pory nie udało się odnaleźć zbiega, choć chodzą pogłoski, że pomylił kina i choć co prawda trafił do Heliosa, to nie do tego na Kazimierza Wielkiego, ale do Magnolii.

UWAGA!!! 
ROZDRAŻNIONY OBCY
 MOŻE BYĆ NIEBEZPIECZNY DLA OTOCZENIA!

Zbieg w pełnej okazałości
Łowcom nagród, emocji i wrażeń zaleca się noszenie ze sobą stale broni, aby go obezwładnić lub zabić (szczególnie skuteczne są wszelkie fotoaparaty z fleszem, gdyż podobno każde zdjęcie odbiera potworowi kawałek duszy). Mile widziane celuloidowe rolki filmowe do spętania niebezpiecznego potwora.
Cywilom zaleca się omijanie Centrum Handlowego Magnolia szerokim łukiem do poniedziałku, na kiedy zaplanowana jest profesjonalna akcja poszukiwawczo-pojmawcza, z udziałem właściciela. O ile nie zostanie złapany wcześniej przez łowców nagród, czego bardzo życzymy wszystkim fanom Wrocławia Fantastycznego.
Celem łatwiejszej identyfikacji zbiega, załączamy zdjęcia podejrzanego otrzymane z policji.
PS. Informujcie, gdyby udało Wam się go napotkać, redakcja bloga pozostaje w kontakcie z policją celem przyspieszenia momentu, kiedy ulice Wrocławia Fantastycznego znów będą bezpieczne od wszelkich fantastycznych potworów.