sobota, 29 grudnia 2012

Elfy, krasnoludy, a nawet Nazgul i Uruk-Hai na premierze Hobbita

A co w grudniu 2013? Znów wielka premiera Hobbita: Pustkowie Smauga w Pasażu Grunwaldzkim

Galeria zdjęć z wydarzenia na Picasie

Dwie elfki i Wysoki Człowiek na premierze hobbita
A więc zgodnie z zapowiedziami, 28 grudnia odbyła się polska premiera Hobbita. Choć to o miesiąc później niż premiera światowa, to jednak premiera wiele na tym zyskała. Tylko dzięki temu film nie musiał zderzyć się z polską tradycją przedświątecznych zakupów grudniowych, a fani mieli więcej czasu na przygotowania.
No bo nie można przecież przyjść na premierę bez przygotowania. Naostrzyć miecze, oczyścić wędrowne płaszcze czy wreszcie wymalować na twarzy barwy wojenne, bo przecież premiera nie może się obyć bez elfów, krasnoludów a już w szczególności hobbitów. Oczywiście wrocławscy miłośnicy fantastyki nie zawiedli, i na premierze pojawiła się ponad setka przebranych w stroje śródziemia fanów.
Przedstawiciele obydwu stron przygotowani do walki o Pierscien
Impreza zaczęła się od dotarcia do zapowiadanego przez Multikino skarbca. Choć zdecydowanie skarbiec był dzięcięcy, to jednak to co w skarbcu najważniejsze, było akurat przygotowane. Wrota skarbca zamykały się na zamki tak solidne, że chyba tylko wprawione w stalowym rzemiośle krasnoludy mogłyby je otworzyć bez klucza, a te nie stanowiły żadnego zagrożenia. W końcu wszystkie krasnoludy znajdujące się w Multikinie dzieliły się na dwie kategorie: te które na ekranie filmowym udały się na wyprawę do Ereboru i te, które na sali filmowej tą wyprawę podziwiały. Tak więc zbędne bagaże i sakwy można było pozostawić aby nie utrudniały poruszania się.
Prawdziwy poborca podatkowy ściągnie opłatę nawet z orków
Następnym punktem programu było ograbienie z zaskórniaków przez bezlitosnego poborcę podatkowego. Skoro ustalony został podatek od obiadów i kolacji służbowych, skoro mamy już nawet podatek od kolacji wigilnej, to czemu by nie wprowadziłć opłaty za strój. Tak więc każdy elf, krasnolud czy nawet Nazgul potulnie odstał swoje oszczędności aby ujścić do szkatuły wyliczoną przez skrupulatnego ekonoma opłatę. Cieszyć się tylko należy, że nie naliczał domiaru za brak stroju, a hurtowe opłacenie wszystkich należności zaowocowało nawet niemałą zniżką. Zaś jak na urzędnika skarbowego przystało, poborca dokumentował każdą wpłatę urzędowym papiórem potwierdzonym elficką pieczęcią w kształcie litery H, który to uprawniał do jednorazowego obejrzenia filmu.

Nazgul w otoczeniu orków i elfów wybiera Pierścień
Tak, ten będzie się nadawał
Gdy już wszystko zostało opłacone, Nazgul zabrał się za zaplanowane już wcześniej poszukiwania Pierścienia. Bo jak wiadomo, pierwszy wypadł gdzieś gollumowi z rąk i poleciał w bezdenne otchłanie Orodruiny przy okazji poprzedniego filmu. Rad nierad, mimo pustej już sakiewki udał się więc Nazgul w wyprawę korytarzami Pasażu Grunwaldzkiego, niejednego złotnika odwiedzając. Ci jednak złośliwie podsuwali Wysłannikowi Ciemności pierścienie jakieś kryzwe, pełne zdobień, brylantów - jakby nie wiedzieli, że Pierścień musi być perfekczjnie gładki. I choć starałem się pilnować Nazgula na każdym kroku, to wciąż nie wiem, który to kupiec podsunął mu pierścień mogący stanowić namiastkę - a jak sie później okazało na filmie, Pierścień (a właściwie jak wiemy, to raczej jego doskonała podróbka) się przecież odnalazł.
Przymiarki do premiery nowego hobbita
Oczywiście, w tym nagromadzeniu ludzi, elfów, krasnoludów, ale i orków i Uruk-hajów nie mogło obejść się bez konfliktów. Choć topory i buzdygany spokojnie leżały w swych uchwytach, to wyjątkowo ochoczo swych broni dosięgli właściciele mieczy, tłukąc się gdzie popadnie - zarówno w wąskich przejściach przed samym kinem, jak i w wielkich salach jadalnych, wśród tłumów napychających swe żołądki jakże soczystymi potrawami z restauracji. I choć wesoło i z poczuciem humoru próbował ich rozdzielić Gandalf Biały, to rozjuszeni wrogowie wciąż rozpoczynali nowe walki, a kres im dało dopiero dęcie w trąby zapraszające do sal kinowych.
Gandalf przymierza się do premiery nowego filmu Jacksona wraz z hobbitami
Gandalf dołączając do grupowego zdjęcia hobbitów nawet nie przerwał czynienia czarów
To mówisz, że który to Pierścień, hobbicie
To powiadasz, że któryż z nich to Pierścień, hobbicie?
Co do samego filmu, to też zaliczałem się do grona oburzonych na trójpodział Hobbita. No bo jakże to: z trojga grubych tomiszczy zrobić trzy filmy, a następnie z jednej, znacznie cieńszej i lekko infantylnej książeczki znów zrobić trzy filmy? Toż to się nie godzi, to zamach na sakiewki fanów, próba trzykrotnego zagarnięcia kasy za to samo - bo przecież w tolkienowskim Hobbicie za mało jest treści aby to w trzech częściach pokazywać. Jednak trzeba przyznać Peterowi Jacksonowi, że z pierwszej części książki (pierwsza część kończy się po spotkaniu z Orłami) stworzył dzieło wielkie. Mimo iż film trwa trzygodziny, to nie ma w nim żadnych dłużyzn. Oprócz fabuły, twórca wykorzystał czas aby pokazać bogactwo i potęgę Dale i krasnoludziego królestwa pod górą, piękno elfiego Rivendell czy sielankę Shire'u. To także pośpiewywania krasnoludów, które nie tylko wprowadzają radosny humor do filmu, ale też doskonale oddają klimat głównych członków wyprawy. Co ważne, Jackson nie stosuje chwytów niczym z Lalki Prusa, i nie urywa filmu w środku akcji, nie pozostawiając widza w trwającym cały rok oczekiwaniu co się zdarzy. Reżyser zręcznie uspokaja umysł oglądającego zamykając wszystkie ważniejsze spory, a następnie serwując mu jakże odprężającą podróż po bezkresnych otchłaniach Nieba na grzbietach władców przestworzy, Orłów. Podsumowując: wbrew obawom, że Jackson rozdmucha Hobbita do rozmiarów nadętego, choć pustego balonika, twórca doskonale rozszerzył wizję stworzoną przez J.R.R. Tolkiena.

Podziękowania:
  • dla Marcina "Drego" Borowskiego za zorganizowanie całego tego zamieszania
Powitanie hobbita - cała drużyna
Autor zdjęcia: Przemysław Kubik
PS. Niestety, przeprosić muszę też za jakość zdjęć, mój sprzęt przeżył spóźnioną apokalipsę i pracuję na starszym aparacie zastępczym. Miejmy nadzieję, że uda się go jednak przywrócić do życia.

Galeria zdjęć z wydarzenia na Picasie

piątek, 28 grudnia 2012

Przynieście mi głowę Golluma


Gollum - stworzenie, bez którego siły zachodu śródziemia nie wygrałyby walki z Sauronem. Choć większość podań mówi, że zginął wraz z Pierścieniem w otchłaniach Orodruiny, to wciąż istniały pogłoski, że był widywany w późniejszym okresie. Bezgraniczna miłość do Pierścienia sprawiła, że rzucił się w otchłań wulkanu, jednak podobnie jak w przypadku palenia czarownic, oczyszczająca moc ognia stała się zbawienna. Coraz wyższe temperatury sprawiły, że samozachowawczy instynkt  okazał się silniejszy niż uczucie do skazanego na zniszczenie Pierścienia. 
Jak zawsze zwinny złapał się jakiegoś ustępu skalnego i powoli wspiął z powrotem na szczyt Góry Przeznaczenia gdy nie było już na niej Froda. I choć każda żywa istota już dawno spłonęłaby w tym wulkanicznym środowisku, to w wyniszczonym ciele Smeagola nie było już nic palnego, praktycznie sama skóra i kości, na których osiadły opary metali unoszące się w dusznym powietrzu wnętrza Orodruiny. 
Niestety, miłość do Pierścienia wciąż jątrzyła wnętrze golluma. Choć rozsądek nakazywał mu trzymać się z dala od siedzib ludzkich, elfich czy krasnoludzkich, to jednak bezpodstawne nadzieje pchały go w objęcia niebezpieczeństwa. A już z pewnością nie mógł oprzeć się połączonemu przyciąganiu wrocławskiego pierścienia (o tym już wkrótce) i pokazom przedpremierowym nowego filmu Petera Jacksona "Hobbit". A nuż uda się jeszcze zmienić historię i ten wstrętny Bilbo nie ukradnie jego cudownego sssskarbu?
Tak, to przeciągłe syczenie z pewnością ułatwiło rozpoznanie goluma wrocławskiemu łowcy, Filipowi Wartaczowi. Jeden szybki cios i Smeagol pozbawiony został głowy. Ten, który stanowił takie zagrożenie dla ziem Śródziemia, ten, który wleciał w czeluście Orodruiny i z nich wyszedł, nareszcie nie stanowi już żadnego zagrożenia.
Kto jednak chce spotkać inne postacie śródziemia, tego zapraszam dziś (28.12) do Multikina w Pasażu Grunwaldzkim w godzinach 19:00-20:30. Wtedy to właśnie spotkać może elfy, krasnoludy i hobbity na codzień zrzeszające się w fantastycznych stowarzyszeniach takich jak stowarzyszenie tolkienowskie Wieża, Wielosfer, Fantazjada  czy oleśnicki klub gier fantasy.

sobota, 22 grudnia 2012

Anastazja, Apokalipsa... albo jakieś inne słowo na "A"

- Jest legenda, że Golem chce w szabas wchodzić do synagogi. [...] 
- A jak golem wejdzie do synagogi, to co się stanie? - sapał Semen. 
- Nie wolno mu, bo nie ma duszy... 
- To wiem, ale co się stanie? 
- Anastazja! Nie, zaraz, inne słowo podobne... Apokalipsa chyba. 
- O ty, w mordę. Trzeba go powstrzymać. 
Ale gdy dobiegli do synagogi, było już za późno. Wyrwane drzwi leżały na trawniku Z wnętrza budynku dobiegały jakieś hałasy. Obaj obwiesie zatrzymali się w progu. 
- Wchodzimy? [...] 
Weszli ostrożnie. Jak się jednak okazało, niepotrzebnie martwili się na zapas. Olbrzym miotał się na podłodze w drgawkach. Przy każdym skurczu coś mu odpadało, aż wreszcie pozostała po nim tylko warstwa glinianego pyłu. 
- Przypominam sobie. - Jakub palnął się w czoło. - Nie apokalipsa, tylko apopleksja. 
Andrzej Pilipiuk, Psikus, str 27 antologii "Trucizna" 

 Skoro czytacie ten tekst dzisiaj, to znaczy że do głośno rozpropagowanej apokalipsy Majów nie doszło. Już dziś, 21 grudnia rano, gdy piszę te słowa, gazety pełne są wytłumaczeń że nie chodziło o koniec świata, a jedynie o koniec pewnej ery i tylko media rozdmuchały tą plotkę niczym balonik, który nagle pęka z hukiem. Właśnie dlatego pozwoliłem sobie dziś zacytować fragment z najnowszej książki Pilipiuka zupełnie niezwiązany z Wrocławiem - aby pokazać, jak małe nieporozumienie i drobna pomyłka może spowodować całkiem niezłą panikę. A w nowej erze Majów, i z okazji zbliżających się świąt, życzę wszystkim Czytelnikom bloga wszystkiego najlepszego!

niedziela, 16 grudnia 2012

Otucha ducha czyli koniec Miasta Stu Mostów

Upadek L.U.C.a
Na świecie znów coraz częściej słychać odgłosy końca świata, tajemnicze dudnienie o nie dającym się określić źródle. Tymczasem L.U.C. postanowił zakończyć żywot Kosmostumostowa, dodając słuchaczom zwizualizowanej otuchy. Bo jakże inaczej podsumować teledysk do jego piosenki „Otucha ducha stumostów”, który to okazał się ostatnim elementem multimedialnej układanki znanej pod nazwą Kosmostumostów?




LUC na tle neonu ubezpiecz swoje mieszkanie w PZU


Jak licho cicho nocą snuł się po mieście, chudy jak folia
Emocjonalnie wybity jak Zaporowska, depresji Goliat (Goliat)
Fekalia zalały go jak pamiętna awaria klienta w Magnoliach
Utonął w whisky, leciał w dół jak wodospady po fiordach
L.U.C, Otucha ducha stu mostów






LUC unoszony przez wrocławskiego aniołaMyślę, że nieprzypadkowo to właśnie ten utwór wybrany został na zakończenie projektu, który ma nakłaniać młodych ludzi do oddania się swoim pasjom. Bohater utworu, wyobcowany desperat który osiągnął już najgłębsze dno, którego otaczający świat chce utopić w pomyjach i fekaliach zmienia się dzięki metafizycznemu duchowi stu który dodaje mu sił i otuchy i pokazuje mu nowy sens życia: bądź sobą, postępuj według swoich pasji i zasad. Jednak w przeciwieństwie do dickensowskiej opowieści wigilinej, autor nie pokazuje nam zakończenia tej tragicznej w wymowie powieści. Bo słuchacz nie może iść na łatwiznę, to zakończenie powinien napisać sam, a utwór jest jedynie nośnikiem nadziei, otuchy i przesłania: poszukiwania skarbu, który jest w nas samych.

Jam w głuszy duchem miasta jest o włos od pisku ciszy
Ty jesteś wart więcej niż fart, jeśli mnie słyszysz
Nie lękaj się, wkrótce odnajdziesz sens we własnej niszy
Utkwiony w podświadomość wzrok nie każdy dziś zobaczy

L.U.C, Otucha ducha stu mostów


L.U.C. uleczony dzięki Tołpie
Cały projekt nakierowany także był na ukazanie magii Miasta Stumostów, która pozwoliła autorowi odkryć swoje prawdziwe powołanie, a pasję przekuć w sukces. I choć w sporej części teledysku widzimy raczej krajobrazy Gotham City czy innego mrocznego miasta z fantastycznych powieści, to pojawiają się tu charakterystyczne elementy, niezauważalne być może dla mieszkańców innych miast, jednak nie pozwalające zbyt łatwo przenieść historii do innego miasta w Polsce. W teledysku pojawiają takie symbole jak chociażby budynek Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej czy, znany chyba wszystkim wrocławianom, skradający się złodziej z kultowego już neonu „ubezpiecz mieszkanie w PZU”. Także w słowach piosenki pojawia się odwołanie do krętych labiryntów uliczek śródmieścia, przemiana niczym mickiewiczowskich dziadach dokonuje się wśród szelestu liści Parku Tołpy. Aby podkreślić wrocławskość projektu, L.U.C. nawiązuje nawet do zdarzenia tak niechlubnego, że z pewnością nie zostanie ono spisane w żadnej historii Miasta Spotkań: oblania pechowego klienta centrum handlowego fekaliami z pękniętej rury.


L.U.C. zagubiony w labiryncie srodmiescia


W labiryncie życia sztuczek
Swego zamku poszukują ludzkie klucze
Pośród zmyłek i nauczek włóczędzy prawdy
Do przeznaczenia błądzą

L.U.C, Otucha ducha stu mostów





Podsumowując: videoklip doskonale zamyka multimedialny projekt performera, podkreślając jego główne przesłanie. Choć to z pewnością już koniec Kosmostumostowa, to daje siłę i nadzieję aby w jego miejsce powstało coś nowego. Koniec ten wpisuje się w datę zapowiadanej apokalipsy (data publikacji wideoklipu jest datą zapowiadanej apokalipsy z przestawionymi cyframi dnia), dając też dodatkowy przekaz: że nawet gdy apokalipsa się już skończy, to Wrocław wciąż będzie istniał. Bo przecież ktoś musi odegrać te post-apokaliptyczne sceny opisane w „Apokalipsie według Pana Jana”...

Poczuł mrowienie w barkach i but liznął prąd 
Zaczął unosić się jakby dostał lekkości dyplom
Niebo zachodziło magiczną z waty mgłą
Ze sztukaterii kamienic jakby kto tchnął
Ducha w piękne anioły miasta, które objęły go
I ponad kominami anten pofrunęli w głąb
L.U.C, Otucha ducha stu mostów

sobota, 8 grudnia 2012

Mikołajkowy prezent od Miasta Stu Mostów

I stało się. Coś co miało być prezentem – stało się też końcem końca. Prezent dla wszystkich – zapowiedzią „więcej już nie będzie”. Lecz może po kolei? 
1 grudnia został udostępniony do sprzedaży komiks „Kosmostumostów” będący uwieńczeniem intergalaktycznego (czyli interdyscyplinarnego) projektu L.U.C.a. Poczynając od muzyki, angażując wrocławskich artystów wszelakich branż, stworzył wielkie dzieło przedstawiające na wielu płaszczyznach alternatywną wizję Wrocławia. 6 grudnia, w Mikołajki, komiks został także udostępniony w wersji elektronicznej wszystkim fanom performera na stronie projektu. 
To wreszcie komiks sprawił, że przeanalizowałem całą płytę jako całość, a nie jako szereg zebranych pojedynczych utworów, i dopiero teraz zrozumiałem fantastyczny przekaz całości. 
Jeżeli szukać fantastyki w utworach L.U.C.a to rozpatrywać tu należy naprawdę wiele warstw. Pierwsza, oczywista i dająca się od razu zauważyć, to jawne nawiązania do znanych dzieł z kanonu tej literatury, jak chociażby Władca Pierścienia, Yoda i bagno Dagobah, matrixowy NEO wybierający pigułkę czy wreszcie tytułowy utwór całości, Kosmostumostów, przedstawiający historię Wrocławia niczym kosmiczny przypadek obrania sobie właśnie tego miejsca za lądowisko przez liczne statki obcych cywilizacji. 

„nagle podzieliło nas jak flagę Niemiec,
jak sagę '' Pierścienia'' na trzy, 
jedna trzecia w mieście, druga w kraj 
coś dla siebie wypatrzyć,
a trzecia jedna trzecia na zachód pobyt bogatszy,
odtąd jak stolec po pomarańczach kontakt będzie 
coraz rzadszy, 
L.U.C. Kurtynomatura w górę, płyta Kosmostumostów 

Drugą warstwę fantastyki odkopuje się, gdy zaczyna się przez utwory analizować pod kątem wrocławskości, szukając miejsc opisanych w piosenkach niczym archeolog ganiający z łopatą po wykopaliskach. Dopiero wtedy zauważa się liczne personifikacje różnych części miasta, takich chociażby jak chore ściany  drapiące się z powodu pstrokatych liszajów, budynki odziane niczym ludzie w jesienne peleryny, czy wreszcie rozmawiające ze sobą ulice bawiące się niczym małe dziecko jeżdżącymi po nich samochodami. 

„Nocami, kiedy tak wracał a na oczach miał chiński zwiad,
Często rozmawiał z miastem jakby znali się od lat
Tor zasyczał, lampa pisnęła, zaszeleścił kwiat
Jak świr ryknął pierwszy tramwaj nad nim niczym ptak

Przeleciał TIR wysoko wybił go bruku trakt 
trach ten w takt pędem wypiął się i krzyknął tak:
„Shake it shake it baby, daleko szybuj”
zaśmiała się Trzebnicka: 
Piękne wybicie, znakomity wybój
dodały małe uliczki 
jakby kibicujące jej z trybun.
My robimy lepsze Woogie- Boogie-zawołały tory z nasypu
Ach tam- to były podpaski łatwe jak kontenerek bibuł !
ryknęła Pomorska, mistrzyni miasta poprawiając asfaltu marszczony garnitur,
To nocne zawody typu: rzuty TIRem przez torowisko,
walka o króla tytuł tak tyt a tu liczą się chwyty kokpitu „ 
L.U.C., Samomasujące się ulice chcą zieleni, płyta Kosmostumostów

Jest jeszcze trzecia warstwa fantastyki, ta najgłębsza i ta najbardziej charakterystyczna chyba dla L.U.C.a. Warstwa surrealizmu wyłaniająca się z jego tekstu, warstwa łączenia ze sobą tysięcy niezwiązanych ze sobą rzeczy, warstwa porównań rzeczy które nie mają ze sobą żadnego podobieństwa, warstwa równania ich mimo braku cech wspólnych. Warstwa ta pokazuje szeroki zakres zainteresowań artysty lecz także pewien chaos w jego myślach – mimo iż pozornie koncentruje się na jednym temacie, to cały czas atakują go pomysły z zupełnie innych dziedzin. I choć w obrębie nawet jednej piosenki nie potrafi się skoncentrować na jednym i pisze o wszystkim, o czym popadnie, to z drugiej strony aż poraża pewna konsekwencja i powtarzalność kluczowych motywów w obrębie całego albumu. Niczym w kosmosie, choć pozornie chaos i entropia zaburza wszelki porządek, to gdy próbować go zrozumieć, nagle okazuje się, że panuje tu jakiś regularny porządek dający się opisać prostymi regułami. Regułami, które równocześnie zaprowadzają porządek w intergalaktycznym chaosie, ale które zaprowadzają chaos w uporządkowanych galaktykach... 

Świat wariatów świat wariatów, ale dziadek zrobił 
postęp zszedł i przez narciarskie gogle kliknął babcię 
zdechłą myszką w kostkę
A babcia zamieniła się w autostrady i w Polsce 
zaczęło się żyć lepiej
A dziadek znalazł pracę w bramce opłat i zawsze byli 
razem 
Pytał  co widzą?
Samomasujące się ulice chcą zieleni, L.U.C, płyta Kosmostumostów

Jak podaje artysta, celem komiksu miało być nakłonienie młodych ludzi do odnajdywania swoich pasji. Jednak czytając komiks i równolegle słuchając muzykę, do głowy cisną się skojarzenia z innym dziełem fantastycznej popkultury. Mam wrażenie, że tak jak w przypadku Harry'ego Pottera, tak i tu stworzone dzieło jest jakby swoistą formą autoterapii, rozliczenia się z problemami nurtującymi umysł. Uporządkowana struktura i przedstawione wydarzenia sprawiają wrażenie muzycznej autobiografii, w której L.U.C. przedstawia światu przeżyte problemy aby wyrzucić z siebie jakąś traumę, rozprawić się z nią a następnie dzięki napisanym słowom przeżyć pewną metamorfozę, która pozwala mu wydobyć z siebie pewne, choć specyficzne, to jednak mające tysiące fanów piękno. To próba odnalezienia siebie i dania temu sobie siły do poradzenia sobie z otaczającym światem, nadania mu sensu.Czyż nie jest oczywiste, że styl pisania idealnie pasuje do postaci Telewizorowkręta i jego surrealistycznych opowiadań? 

Wciąż pytał co widzą 
I co?
I nico,
nie było tajemnicą, że wielu go nie rozumiało
jak ja zamykania stadionów naraz wszystkim kibicom
On zawsze miał swój świat, swe kino z Kusturicą,
żył polepioną imaginacji piaskownicą 
L.U.C, Samomasujące się ulice chcą zieleni, płyta Kosmostumostów



Wracając do komiksu. Jeżeli ktoś spodziewał się typowej obrazkowej historii z dymkami, to z pewnością się przeliczył. Papierowe dzieło zespołu L.U.C.a to raczej forma kolorowego albumu z obrazkami i słowami piosenki stanowiącymi jakby wprowadzenie do każdego rozdziału. Co do stylistyki obrazów – tu znów w dzieło wkradło się L.U.C.owski „pozorny chaos”. Obok realistycznych, kronikarskich wręcz obrazków przedstawiających historię Kosmostumostowa znajdujemy pastelowe (z dużą ilością kreski ołówka) malunki Otuchy Ducha Stumostów i Przybycia Nowego Wieku. Te z kolei przeplatają się z komiksową dynamiką, przerysowanymi szarościami i karykaturalnym wyolbrzymianiem (Student to nie Lexus, Sesja nie procesja, Kapitan Życiowa Gleba) czy monochromatycznymi artystycznymi wizjami. Gdyby z całego komiksu wyjąć same obrazki, to pozornie nie widać żadnej spójności czy celowości jego wydania. Jednak traktując całość interdyscyplinarnie („intergalaktycznie”) zauważa się celowość mieszania stylów różnych rysowników. Dopiero wtedy zauważa się, że rysunki są wizualizacją opisanych we wprowadzających je piosenkach treści, a dobór stylu ma na celu podkreślenie przekazu. Wspomniana monochromatyczność ma na celu podkreślenie szarości życia i braku celu lub depresję, pastele niczym w obrazach renesansowych malarzy mają ukazać piękno wrocławskich krajobrazów, symbolizować emocje i dodawać nadziei. I wreszcie najbardziej wyraźny przykład międzygalaktycznego połączenia treści, jedyne w całym komiksie surrealistyczne obrazy idealnie komponują się z równie absurdalną treścią i tytułem V rozdziału, samomasujących się ulic. 


Tak więc komiks jest typowym dla L.U.C.a przenikaniem się chaosu i uporządkowania. Porządkiem w chaosie i równocześnie chaosem porządku. Mówiąc językiem fizyków: gdybyśmy na stole położyli obok siebie chaos i porządek i pozwolili działać samoistnej entropii, otrzymalibyśmy kosmos. Albo umysł L.U.C.a... 

33 procent to losu wirnik 33 procent czyny osób innych
34 ty
winny i niewinny
a w tobie skarb...
L.U.C., Instrukcja obsługi życia, płyta Kosmostumostów

niedziela, 2 grudnia 2012

Magia dawnych aptek


Przedzimie, okres kiedy jesień z zimą nie mogą dogadać się kto ma rządzić ziemi, to oczywiście okres królowania chorób i bakterii. Temperatury spadły na tyle, że organizm ludzki się osłabia, ale jeszcze nie na tyle, żeby zmrozić drobnoustroje intensywnie rozmnażające się w wilgotnym powietrzu. Tak więc to i okres, kiedy częściej odwiedzamy apteki. Dziś niczym nie różnią się one od sklepów kosmetycznych czy spożywczych, jednak jeszcze parę wieków nie był to sklep gdzie podaje się tylko zapakowane pudełeczka z opisami zgodnymi z tymi na recepcie, ale miejsce magiczne, gdzie odpowiednio wyszkolony adept wiedzy tajemnej przygotowywał odpowiednie mikstury.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Od roku namiastkę tej magii możemy poczuć w Domu Śląskiego Aptekarza, swoistym muzeum poświęconym metodom leczenia. I choć zbieram się od roku żeby je odwiedzić, to jakoś mi się nie udało. I dopiero prelekcja odbywająca się w Muzeum Narodowym sprawiła, że choć trochę poznałem sekrety pradawnych aptekarzy.
A przyznać trzeba, że miejsca to były magiczne. Specjalnie namalowane wzory na ścianach, niczym celtyckie runy zdrowia, sprawiały, że już tylko wchodząc do tego miejsca człowiek czuł się dużo zdrowszy. Potem było jeszcze magiczniej. W aptekach pod czarnym murzynem dostać można było specjalne, egzotyczne speciały, jak choćby proszek z egipskiej mumii mający zapewnić długowieczność. W mniej egzotycznych można było zakupić specjalny proszek zdrapywany ze skóry jaszczurek mający wybawiać od wielu chorób. Oczywiście tak magiczne preparaty sprzedawane musiały być w specjalnie szczelnych pojemnikach, mających zapewnić że magia nie będzie się w sposób niekontrolowany rozlewać po naszym domu, sprawiając że ożyje któryś ze sprzętów gospodarstwa domowego, jak chociażby piec czy widelec. Oczywiście, szczelny pojemnik to za mało, tak więc w domu zakupione preparaty trzeba było odpowiednio schować – np. pod łóżkiem, w najbardziej oddalonym od okna miejscu. Oczywiście, chować należało o północy, w bezksiężycową noc.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Choć dziś te medyczne gusła wydają się nam jeśli nie bezdurną magią, to wręcz zabobonami ciemnego średniowiecza, to nauka już dawno się nimi zainteresowała i... chciałoby się powiedzieć, że się z nimi krwawo rozprawiła. I choć część magii została określona jako bezużyteczna, to jednak spora jej część została ujęta w naukowe ramy aby później móc zapanować nad tajemnymi mocami i je ujarzmić. Substancje znajdujące się na skórze jaszczurki okazały się łudząco przypominać wynalezione przecież wiele wieków później antybiotyki, obecnie masowo pakowane w plastikowe blistry. Choć tylko częściowo udało się działanie kolorowych malunków (odwrócenie uwagi wchodzącego od choroby), to chociaż nazwano je ładnie „efektem placebo” - bo przecież najbardziej boimy się nieznanego, a nadanie nazwy czemuś daje ułudę panowania nad tym.
I choć tyle wieków minęło, choć medycyna i farmacja tak mocno posunęły się do przodu, to do dziś nie udało się wyprodukować żadnej z poszukiwanych przez pradawnych alchemików substancji. Do dziś nauka nie zna formuły ani kamienia filozoficznego, mającego przemienić każdą substancję w złoto, ani panaceum, czyli cudownego leku na wszystko. Dziś jedynie możemy poznać warunki ich pracy, chociażby odwiedzając Dom Śląskiego Aptekarza, co zamierzam uczynić na początku następnego roku, o ile wcześniej nie przyjdzie koniec świata.

Informacje praktyczne:
Adres: Wrocław, ul. Kurzy Targ 4
Godziny otwarcia: wtorki, środy, piątki - godz. 10-15, czwartki: godz. 12-17,
ostatnie wejście najpóźniej godzinę przed zamknięciem

Bilety: wstęp bezpłatny

wtorek, 27 listopada 2012

Kasandra, czyli lampy zagłady

„- Kto nie zamknął drzwi? - Cicho wypowiedziane słowa osadziły Małego w miejscu. 
- Znowu nie zamknąłeś za sobą tych piep....... drzwi – powiedział Janusz znacznie ciszej i jeszcze spokojniej, podchodząc do dygoczącego ze strachu chłopaka. - Masz coś na swoje usprawiedliwienie, mongole jeden?” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Tego miejsca szukałem kilkukrotnie, a jego odnalezienie nie było łatwe. Choć pozornie parę miejsc sprawiało wrażenie podobnych do opisanego, a jednak zawsze nie pasował jakiś szczegół. 
A chodzi o sklepik z częściami elektronicznymi opisanym w „Małym” przez Roberta Szmidta. To opowiadanie od pewnego czasu drążyło moją podświadomość. Gdzieś w otchłaniach mózgu buszowało wspomnienie opowiadania o przypadkowo odnalezionym chłopcu, który wystraszony bał się odezwać, a gdy wreszcie udało mu się pomóc – ściągnął na wszystkich zagładę. Nie pamiętałem, jak dokonała się zagłada, jednak już sama tematyka post-apo i akcja sugerowały że akcja odbywa się we Wrocławiu. 

„- A czego potrzeba, żeby zbudować taki nadajnik? - kolejne pytanie znów zadał Zalewski. 
- Wielu rzeczy. Działających scalaków raczej nie znajdziemy, ale gdyby udało się wykopać jakieś stare radio lampowe...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Co do poszukiwań miejsca... początkowo wydawało mi się, że robiąc wpis o Kościele 1000 Dziewic przez przypadek odnalazłem to miejsce: sklepik elektroniczny stojący naprzeciwko samego kościoła. Przypadkowa zbieżność czy może współpraca autorów opisujących to samo miejsce skupiając się na innych obiektach? Lecz potem ponownie przeczytałem tekst, bo przecież rozwiązanie byłoby za proste. I zauważyłem, że coś przegapiłem: wrak spalonego tramwaju, w którym na chwilę siada Janusz gdy Mały znika w bramie szukając lampowego radia. 

A więc krok kolejny: przejść całą ul. Jedności Narodowej, szczególną uwagę zwracając na odcinek od Poniatowskiego do Mostów Warszawskich. I nagle jest: rzucający się w oczy, krzykliwy napis: WYPRZEDAŻ LAMP. Nawet numer domu jakże charakterystyczny: 111. Miejsce tak oczywiste i krzykliwe, że nie mogło być prawdziwe. Oczywiście lampy na wyprzedaży to nie lampy do radia, ale lampy oświetleniowe: na biurko, stojące, wiszące pod sufitem. 


„- Lalampy – szepnął chłopak. - Mały wie lalampy gdzie... 
- Nam trzeba lamp do radia, nie żarówek. 
- Raradio, lalampy – chłopak kiwał głową, patrząc cały czas w oczy Zalewskiego. - Mały znać, przynieść, teraz, zaraz...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Więc pora iść dalej. Gdy już doszedłem w pobliże Browaru Piastowskiego, tego samego przy którym rozpoczyna się akcja Apokalipsy według Pana Jana. Nie, w hurtowni materiałów elektrycznych lamp radiowych też nie znajdę. I gdy już pozbawiony nadziei zawracam aby wrócić do domu, nagle widzę to: JEST!!! Schowany na samym rogu, jeszcze nie zauważany bo będący za moimi plecami, sklep i serwis z radiami, głównie CB, do tego mnóstwo anten. Więc wydawałoby się strzał idealny: części elektroniczne są, sklep związany z radiami, i jeszcze tak blisko miejsca w którym zaczyna się inne opowiadanie tego samego autora. Czyż życie nie jest piękne? Tylko gdzie ta brama, w której mógłby zniknąć Mały? 
I tylko gdzieś po drodze ciągnie mnie na podwórko zabudowane ohydną plombą koloru kanarkowego... 

„Dotarli, idąc bez przystanku aż do Nowowiejskiej, tam chłopak skręcił nagle do betonowych ruin plomby powstałej w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia i zniknął w jednej z bram. Janusz wolał nie ryzykować. Usiadł na stopniach spalonego tramwaju i z dala od szarej, na wpół zawalonej masy płyt żelbetowych czekał na powrót małego. Trwało to chwilę dlatego zdążył się przyjrzeć wszystkim szczegółom tak tego bloku, jak i okolicznych.” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

W domu jeszcze raz czytam opowiadanie, żeby ładnie ubrać treść w słowa. I nagle odnajduję ją, tą paskudną plombę. A więc jednak to przyciąganie nie wzięło się znikąd. To właśnie gdzieś w jej podwórzu Mały odnalazł radio, a nie w sklepie na Nowowiejskiej. Tym razem przed rekonesansem w terenie dokładnie przeszukuję internet, żeby znów się głupio nie nadziać. I chyba jest: sklep elektroniczny na ul. Daszyńskiego. Czyżby nareszcie właściwe trafienie? Jeszcze raz dokładnie czytam tekst. Bohaterowie idą al. Jedności Narodowej, potem przy Nowowiejskiej Mały wchodzi w podwórze przez bramę plomby wśród kamienic. Do sklepu na Daszyńskiego musiałby przebyć 2 podwórka, jednak z treści opowiadania nie wynika, jak długo szukał radia, ale daje się zauważyć pewne zniecierpliwienie, więc chwilę musiało go nie być. Więc pora na sprawdzenie podejrzeń w terenie. 

A więc jeszcze raz Jedności Narodowej. Faktycznie, w narożniku współczesnego wieżowca znajduje się brama pozwalająca wejść na podwórko. Dalej płot, który odgradza teren należący do wspólnoty od reszty podwórza. Wystarczy przejść za płot... i oczom ukazuje się miejsce niczym z opowiadania Roberta Szmidta. Późna jesień sprawiła, że drzewa wyglądają niczym radioaktywne kikuty z których podmuch zwiał wszystkie liście, a silne promieniowanie sprawiło, że nowe już nie odrosły. Zaniedbane od dziesięcioleci czarne budynki i ich ściany na których wielkimi płatami brakuje tynku, żywo przypominające skórę oszpeconą licznymi popromiennymi bąblami oparzeń. 
Z podwórka wychodzę na ul. Daszyńskiego, która w lewo łukiem prowadzi do sklepu z radiami który jeszcze wczoraj wydawał mi się tym właściwym. Otaczające mnie kamienice wciąż wyglądają niczym z post-apokaliptycznego filmu. Wiele z nich wygląda tak, jakby już teraz, nie czekając na wybuch wojny, miało się zawalić, być może na moją głowę – dlatego trzymam się raczej bliżej jezdni a nie zdradliwych ścian. 

Skręcam w przeciwnym kierunku niż sklep z radiami. I gdy dochodzę do skrzyżowania z ul. Wyszyńskiego – ogromne zaskoczenie. Jedyne czego brakuje aby podkreślić absurdalność tego znaleziska, to wielkiego, kolorowego, błyskającego neonu w kształcie strzałki z napisem „To TUTAJ!”. Wśród sypiących się, zdezelowanych ścian odnajduję jedną, jakby nie dawno odnowioną, która tak silnie kontrastuje z czernią brudu wokół. Sklep z częściami elektronicznymi Kram, ul. Daszyńskiego 42. Gdy wchodzę do środka – tak, tu czuję się jak w znanych mi sklepikach elektronicznych w moim rodzinnym mieście. Niska, przezroczysta lada, w każdym z takich sklepików taka sama. Wokół pełno błyskających diodek, lampek, świecidełek. Z tyłu prosty regał, pełen szufladek z drobnymi częściami: rezystorami, diodami, kondensatorami, układami scalonymi zawierającymi już w sobie drobną inteligencję. Gdy zagląda się do takich sklepików, to nie tylko ma się wrażenie że czas zatrzymał się w miejscu. Każdy z nich jest tak podobny do innego, że budzi się we mnie pewna wątpliwość: czy gdyby nagle tego typu sklepiki pozamieniałyby się ze sobą miejscami, pozostawiając jedynie sprzedawców w tym samym miejscu, czy którykolwiek z klientów by cokolwiek zauważył? Czasem się wspomina o pewnej tajemniczej L-przestrzeni, skupiającej w sobie wszystkie biblioteki, włącznie z ich nieodkrytymi zaułkami, lecz czy te wszystkie sklepiki z częściami elektronicznymi też nie tworzą kolejnej przestrzeni? Czy te sklepiki nie są tylko małym odwzorowaniem nieznanej nam rzeczywistości, która znajduje się gdzieś w przestrzeni nie dającej się opisać opanowanymi przez ludzkość trzema czy czterema wymiarami? 




Czemu tak uwielbiam to opowiadanie? Pomyślelibyście, że z powodu swego wykształcenia, do którego tak się ono odwołuje. Do tych drobnych tranzystorów i potencjometrów, które obecnie przecież budują naszą cywilizację elektroniki, a które kiedyś mogą przyczynić się do naszej zagłady. A mnie chodzi o postać bohatera, który czasem jest zbyt zastraszany przez niektórych co sprawia, że zamyka się w sobie i zapomina o otaczającym go świecie. I może przez tą ironię że to, co jeszcze kiedyś uznawaliśmy za najwspanialsze na świecie, może nagle stać się przyczyną naszej zagłady. Imperia powstają, aby upaść – jak mawia stara prawda historii. Czy obecnie żyjemy nie w imperium określonymi granicami krajów, a w imperium wyznaczonym rozwojem techniki, i czy takie imperium też czeka nieuchronna zagłada. Kto wie, może przekonamy się 21 grudnia... A wtedy każde radio może nam ściągnąć na głowę Kasandrę... 

Nie chciał żyć, ale przeżył. Jego mózg zadziałał jak bezpiecznik, coś przepaliło się w nim, odcinając dostęp do niemal wszystkich informacji i wspomnień dotyczących tamtych wydarzeń. Żył, chodził, oddychał, ale nie pamiętał. Nie czuł się winny, chociaż już dziewięciokrotnie musiał opuścić bezpieczne schronienia. Dziewięć razy obserwował zachód niewidocznego słońca i tyleż razy czuł konwulsyjne drgania ziemi – jedyne echa niewielkich, podziemnych eksplozji kończących czyjś żywot, czyjeś marzenia. 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002