środa, 27 marca 2013

Apokalipsa w Sky Tower

Dziś dla odmiany recenzja. Recenzja książki o Wrocławiu, oczywiście recenzja książki fantastycznej. Bo z natłoku fantastycznych wydarzeń gdzieś mi umyka ta początkowa, książkowa idea bloga, ale i po to, aby zaakcentować pewne książki. Oczywiście, nie będzie tu recenzji książek Ziemiańskiego czy Szmidta, bo tych chyba nie trzeba reklamować, ale książek mniej znanych, zapewne przeoczanych wśród tysięcy innych pozycji na księgarskich półkach.
Na początek, zgodnie z nowymi nurtami, idzie ebook, książka które nie została w ogóle wydana w klasycznym ujęciu tego słowa. Szklane Miasto Marka Dryjera to opowieść o tym, jak po wybuchu bomby atomowej (o dziwo, znów w pobliżu katedry) miasto opanowuje horda zombie, a bohater kryje się przed nimi w budynku SkyTower.
Źródło: strona kompleksu Skytower.pl
Pierwsze wrażenie? Zdecydowanie kiepskie. Pierwsze co uderza, to zdecydowanie ciężki język. Już na początku autor tak buduje zdania, że czytający co chwila gubi sens zdania i się zastanawia, co w tym tekście jest nie tak. Pal licho długie, rozbudowane zdania, to w końcu także mój styl pisania, a i lektura Achai też robi swoje. Gorzej, gdy autor co chwila zmienia podmiot swoich wypowiedzi... wielokrotnie przerywałem czytanie, żeby analizować jedno czy dwa zdanie i zrozumieć, że to jednak ktoś inny wykonuje opisane czynności.
Co gorsze, fabuła zdecydowanie odbiega od klasycznych standardów opowieści fantastycznej, do jakich przyzwyczaił nas Szmidt, Orbitowski czy Ziemiański. Wydarzenia dzieją się w sposób chaotyczny, jakby „zabrakło im geometrii wykreślnej”. Bohaterowie zakładają improwizowane maski stworzone według naukowych zasad, a już za chwilę zachowują się tak, jakby mieli odkryte głowy, mimo że nic z nich nie ściągali. Autor opisuje radość z ich dotarcia do upragnionego 45-tego piętra na którym czekało na nich zbawienie zapominając, że trzy pościgi temu dokładnie na tym samym piętrze zrobili sobie dłuugi piknik, nie szukając cudownego „artefaktu” w postaci telefonu satelitarnego.
Źródło: LC CORP
Także światu stworzonemu przez Dryjera brak jakiejś żelaznej konsekwencji. Bomba wybucha na moście Grunwaldzkim, a już za chwilę bohater znajduje się w budynku Sky Tower, mimo iż po drodze ratuje kobiecie życie. W normalny dzień zajmuje to całkiem sporo czasu z powodu dużego ruchu samochodów – a co, gdy nagle kierowcy tych wszystkich samochodów równocześnie zginą, a rozpędzone, niekontrolowane pojazdy zderzą się ze sobą tworząc praktycznie „samochodową barykadę”? Że nie wspomnę o wysiadaniu z helikoptera gdzieś na wysokości 40-tego piętra czy o powstałym w miejscu Odry kraterze i rzece, która przez zwykłe zapomnienie autora pewnie czeka sobie gdzieś w oddali, ale uparcie nie chce wypełnić powstałej dziury.
Kreacja bohaterów też kuleje. Bo tak jak logicznym wydaje mi się, że tylko specjalista od nuklearnej zagłady wie, jak przeżyć pierwsze minuty po jądrowym wybuchu, tak już mało prawdopodobne wydaje się, że w takim momencie osobą której akurat pomoże będzie główna architektka świeżo wybudowanego drapacza chmur. Gdy jeszcze okazuje się, że ten sam naukowiec był w Japonii i pobierał nauki od samego mistrza mieczy samurajskich, a w budynku wisi sobie i czeka na naszego bohatera właśnie tego typu oręże, to już ojciec będący wysoko postawionym oficerem wojskowym który teraz lata helikopterem na każde zawołanie niczym zwykły kapral jest niczym warner-brosowski kojot, który wyciąga armatę zza pazuchy „bo akurat wpadł na taki pomysł”.
Wątpliwości i rzekomych niedopatrzeń jest tu mnóstwo, a świat horroru wypełniony fizyką z kreskówek o strusiu pędziwiatrze wydaje się straszną niedoróbką. Słowem, czysty surrealizm, niczym rzeźba Salvadora Dali stojąca przed głównym budynkiem. I gdy dochodzi do mnie ta myśl, nagle zmienia się odbiór książki. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie klasyczna powieść wypełniona fabułą, a raczej surrealistyczna powieść psychologiczna, w której wydarzenia są tylko tłem dla oddania emocji. Zdania, w których autor chaotycznie zmienia podmioty, częste retrospekcje przez które czytelnik już nie wie, czy w danym momencie mowa o dawnym dzieciństwie głównego bohatera czy o dzieciństwie świeżo przygarniętej dziewczynki, chaotyzm wydarzeń – to wszystko jakby miało jeden cel: oddać zagubienie człowieka postawionego w jakże ekstremalnej grze, w której na dodatek nie zna reguł. Jedyne co wie, to że te reguły się zmieniły, lecz nawet nie wie, jak drastycznie. To zagubienie potęguje chaotyzm działań naszych bohaterów, którzy np. biegają co chwila z góry na dół i z powrotem, nieuwzględnianie konsekwencji działań (bo skoro bohater założył maskę i autor skupia się na podkreśleniu zawężonego pola widzenia, to nie może za chwilę biegać jakby wszystko wokół widział) czy zaburzenia fizyki (jest jasno, a nagle się okazuje bohater brnie w ciemności czy wspomniane wysiadanie z helikoptera na wysokości 40-tego piętra) czy geografii.
Fot. by Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Słowem, Szklane Miasto Marka Dryjera to ciężka książka. Mimo to, myślę, że warta przeczytania, choć raczej z nastawieniem „przeczytajmy coś innego niż zazwyczaj”. Co prawda nie jest długa, jednak strasznie zagmatwana, więc przeczytanie jej na 2-3 razy może stanowić pewien problem – mimo to, odradzam dzielić ją na mniejsze kawałki, bo nie odnajdziecie się w świecie bohaterów na tyle, aby jej nie odrzucić. Tak więc czytanie w autobusie, w przerwie między jakimiś zajęciami raczej odpada. Za każdym razem umysł przez kilka stron będzie się bronił przed chaosem...
I uprzedzam: choć autorowi udało się uniknąć przewidywalnego zakończenia, to nie warto go czytać na siłę. Bo wali ono w łeb takim filmowym patosem, że nawet amerykańskie filmy wojenne się przy tym chowają...  

niedziela, 17 marca 2013

Dom, który straszy ciszą


W zasadzie, to już sama wioska przyjęła mnie nienaturalną ciszą i spokojem. Choć było jeszcze ciepło, to w wiosce panował jakiś surrealistyczny spokój. Nie było dzieci hałasujących w zabawie, nie było mężczyzn popijających piwo przed sklepem czy osób wypoczywających na ogródkach. Wioska sprawiała wrażenie opuszczonej, a snująca się wokół mgła tylko pogłębiała to wrażenie. Nie było tej mgły na tyle dużo, żeby zasłaniała słońce i odstraszała od wyjścia z domu, jednak z pewnością starczało tej delikatnej warstwy aby rozmyć kontury odleglejszych domów.
Tymczasem dalej szedłem szlakiem, zielonym bodajże, który delikatnie odbijał od utwardzonej drogi. Gdy przechodziłem koło tego dworku, moją uwagę przykuła przyklejona do nich ruina. Gdyby nie ona, z pewnością nie pomyślałbym nawet, że jest to porzucony dom, do którego można bezkarnie wejść.
Ruina, jak ruina. Przybudówka budynku posypała się z czasem i choć pozostała jeszcze większość ścian, to praktycznie górne piętro nie miało już podłóg. Nie mogła to być jednak bardzo stara ruina, bo na ziemi wciąż leżały zwalone belki, które z pewnością stanowiły kiedyś konstrukcję sufitu. Prawie że dawało się po nich wejść na górę, jednak brakowało kawałka deski, a będąc sam nie chciałem ryzykować. Tak więc obszedłem tą zburzoną dobudówkę, zaglądając do piwnic, w których jednak nie odnalazłem nic ciekawego. Jedynie wychodząc z tej ruiny spotkałem ceramicznego potwora, zapewne pozostałość po dawnej rurze kanalizacyjnej, dziś raczej przypominającą jakąś poszarpaną ośmiornicę... czy może raczej Cthulthu, którego antologię właśnie omawialiśmy dzień wcześniej na Wro-SFach?

Tymczasem mijając tą „ośmiornicę” pokiereszowaną równie mocno, jak i reszta przybudówki, zauważyłem, że do niezniszczonej części budynku można wejść... baaa, żeby tylko „można”, to wręcz trzeba było. Swym artystycznym zniszczeniem wnętrze budynku przyzywało do środka. No cóż, najwyżej skróci się kawałek szlaku, ale jakże tu nie skorzystać z takiej okazji? Porzucone wnętrza wyglądały przepięknie w swym zniszczeniu. Artystycznie łuszczące się płaty farby, zamurowane okna w których mróz lub ptaki wybiły tylko małe szparki, którymi światło wlewało się do środka – rozświetlając swymi promieniami tylko wybrane fragmenty pomieszczenia, pozostawiając w cieniu tajemnicze zakamarki. Słowem, dom dawno już opuszczony, ale wciąż na tyle młody, że nie zdążyły się tu osiedlić żadne duchy. No i te schody... niczym z fotografii mistrzów, gdzie oświetlone zostały tylko poszczególne ich stopnie, pozostawiając zacienione pozostałe obszary. Tak, jakby ktoś świetlną plamą wskazywał, gdzie udać się dalej. 


Trzeba przyznać, że pierwsze piętro nie robiło już tak wielkiego wrażenia. Może dlatego, że wyrwany kawał ściany dawał pełny dostęp słonecznemu światłu, przeganiając stąd wszelkie strachy. Podobnie okna, tu już w pełni przeszklone, nie dawały żadnego schronienia mrocznym zjawom, które tworzyły urok rzucony na ten dom? Czy może te sufity, czasem dziurawe, częściej jednak jedynie tworzące bąble wyginające się do środka pokoju, które wyraźnie wypychały wszystko, włącznie z powietrzem, z pomieszczenia? A więc warto było jedynie iść tak, jak nakazywała droga – brak drogowskazów oznaczał, że to nie miejsce czy pora aby skręcać i z pierwszych schodów widać trzeba prosto, na drugie, prowadzące na tajemniczy strych.


A strych w pełni opanowany był przez mrok. Nieliczne sufitowe otwory tylko gdzieniegdzie dawały odrobinę światła. Porzucone dawne gniazdo os jedynie wzbudzało obawy – że choć już dawno spadło, to może wciąż w nim żyją osy, które, wzbudzone wizytą niespodziewanego gościa, mogłyby zacząć bronić terenu? Uginające się pod nogami deski podłogowe nakazywały utrzymywać wzmożoną czujność. I do tego obawa – a może jednak ten teren do kogoś należy? Może właściciel przyjdzie i potraktuje mnie jak intruza, jak złomiarza próbującego wyrwać resztki miedzi ze ścian? Nawet nie spyta, zanim uderzy podstępnie od tyłu czy strzeli z jakiejś broni palnej? Ale nie, nie słychać żadnych odgłosów jakby ktoś się zbliżał. Raczej trzeba uważać na te uginające się deski... i tylko to ciągłe wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował.



Tymczasem udało się dojść do drugiej części strychu. Dwa czy trzy malutkie schodki odgradzają od drugiego pomieszczenia. W umyśle budzi się jakieś dziwne uczucie... tak jakby z jednej strony coś kazało mi iść dalej, a z drugiej... jakby ostrzegało, że doszedłem do jakiejś ostatecznej granicy. Ostatniego punktu, w którym mogę się wycofać – jeśli go przekroczę, to tajemna siła która mnie tu przyzywała miała mnie zatrzymać za tym progiem. Tak, jakby ta siła kusiła – ale równocześnie w ostatniej chwili dawała szansę samodzielnego wyboru. I zawróciłem... wchodząc na pierwsze schody, wciąż miałem wrażenie, że jestem obserwowany.Rozsądna półkula umysłu szybko znajduje wytłumaczenie – wywrócony daszek stojącego obok wózka dziecięcego ułożył się tak, że podświadomość widzi w nim budkę suflera i sama próbuje odnaleźć tego pomocnika aktorów – a skoro go nie ma, to przecież znaczy że się skrywa, chowa, podgląda z ukrycia. No właśnie, próby zracjonalizowania strachów schodzą na manowce, ukryte w umyśle demony i zjawy, hodowane od dzieciństwa, dziś nie pozwalają pracować tej rozsądnej, lewej półkuli. Dziś prawa półkula odbija sobie za te lata jej słabszego użytkowania, za racjonalne podejście do życia, za pracę inżynierską. Raz pobudzona, postanawia wykorzystać każdą chwilę przewagi, odbić sobie za lata jej niedoceniania...



Gdy wychodzę z budynku, tym samym szlakiem wracam do głównej drogi. Obok mijam piękną, zniszczoną stodołę. Z chęcią bym zajrzał do środka, lecz nie dziś. Na dziś starczy mi już porzuconych budynków. Więc tą samą drogą, pozostawiam za sobą porzucony dwór. W umyśle wciąż kołata pewne złudzenie – że choć w żadnym momencie nic mi się nie stało, to może w którymś momencie przekroczyłem tajemną granicęmiędzy życiem i śmiercią, że to już nie ja, tylko jakiś duch błąkający się po świecie i nie potrafiący już dojrzeć żywych. Bo jakoś przez kilkanaście minut nikogo nie spotykam, jedynie gdy wyszedłem z dworu nagle rozszczekały się psy. Jakby zauważyły jakieś paranormalne zło, charakterystyczne dla duchów. No, i gdy wychodzę, jeszcze drugi raz się odzywają, szczęśliwe, że ta niewiadoma siła już sobie poszła – jednak pomiędzy jedną i drugą falą ujadania siedzą cicho, z podkulonym ogonem, żeby tylko nie dać się zauważyć niebezpieczeństwu, które mogłoby je momentalnie rozszarpać. Dla pewności zrywam jabłko z rosnącego obok drzewa, wbijam w nie zęby żeby poprzez smak ziemskiego jedzenia poczuć, że wciąż żyję – i smak czuję...

Choć nie jestem specjalnie wierzący, a moja wiara to raczej efekt wielowiekowej tradycji naszego kraju, to tego dnia czułem, że nie mogę przejść obojętnie koło trzebnickiej katedry. Tak, dla pewności – bo przecież duch nie wejdzie tak łatwo na uświęcony teren? A jednak wnętrze nie uspokaja – lekko przyciemnione, wysokie pomieszczenie za jakąś godzinę czy dwie będzie wyglądać jak w Katedrze, animowanym filmiku Bagińskiego. Ciszę wewnątrz zakłócają tylko nieliczne szepty modlitwy kilku staruszek, co jeszcze bardziej podkreśla gotyckość tej sceny. Przechodzę koło sarkofagów kryjących ciała zmarłych dawno temu władców, po czym schodzę do krypty. Po powrocie na górę, odkrywam przecudny ołtarz w bocznej nawie, przysuwam się bliżej do odgradzającej kraty. Gdy już czynię znak krzyża, „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świetego”, gdy już ręka dochodzi do splotu słonecznego gdzie miała zakończyć rytualny ruch...

OJCZE NASZ, KTÓRYŚ JEST W NIEBIE
… niczym huk pioruna niesie się głos modlitwy, idealnie zsynchronizowane głosy kilkunastu staruszek rozdzierają wszechobecną, mroczną ciszę. Jeszcze przed chwilą nie uświadamiałem sobie ich obecności, a tu nagle tuż zza pleców słyszę ich miarowe mamrotanie, wzmocnione akustyką pradawnych sklepień. I do tego trochę inne niż zwykle słowa modlitwy, do której przecież byłem przyzwyczajony od dzieciństwa. Cisza, która nagle zagrzmiała, i do tego całkowite zaskoczenie – to wszystko sprawiło, że skołatana obawami dusza nagle, na krótką chwilę, chciała wyrwać się z ciała.



Hałas kroków na bruku
I tylko, gdy wyszedłem z katedry, ten hałas kroków na bruku, jakbym ze strachu nagle zaczął mocniej uderzać butami o podłoże. Ale nie, poczekaj, przecież odgłosy są normalne – to jedynie w tej ciszy dopiero sobie uświadomiłem ich istnienie. Dopiero teraz zrozumiałem, w jaki sposób tamten dom straszył. Nie było przecież żadnych strasznych widoków, nie było żadnego nieprzewidywalnego trzeszczenia starych drewnianych belek  charakterystycznych dla domów zamieszkanych przez duchy. Baa, jakoś tajemniczo nie odzywały się nawet deski uginające się pod ciężarem butów. Nic, tylko to nagłe, diaboliczne wręcz szczekanie psów – tuż przed tym, gdy wchodziłem do tamtego domu, i tuż po tym, jak z niego wyszedłem. Nie szczekały nawet wtedy, gdy dopiero zbliżałem się do wioski, jak mają to zwykle w zwyczaju. Jedynie w momencie wchodzenia i opuszczania budynku... Teraz już znam naukowe wytłumaczenie tych obaw, baaa, znam nawet naukową nazwę na to. 
Deprywacja sensoryczna – czyli pozbawienie lub redukcja bodźców działających na zmysły człowieka. Ta sama deprywacja, którą Stanisław Lem opisuje w swojej książce, ta sama, która sprawiła, że pilot Pirx o mało nie oszalał w basenie, mimo iż nie było żadnego fizycznego zagrożenia. Wtedy ta sama deprywacja dopadła mnie, wtedy zabrakło wszelkich dźwięków, gdy nie słyszałem nawet swych kroków. Czasem mówi się, że gdy ktoś straci wzrok, to bardziej czułe stają się zmysły dotyku i słuchu, pozwalając człowiekowi dalej żyć w świecie. Jednak nikt nigdy nie mówi, co zastępuje głuchemu człowiekowi zmysł słuchu. Dziś już wiem, że jego miejsce zajmują duchy, strachy i demony...

sobota, 9 marca 2013

Wszystkie strachy PRL-u

„Więc niezbędnym jest, aby widza tak nastraszyć, tak dognębić w kinie, aby po wyjściu z kina wszystkie życiowe problemy zdawały mu się błahostkami, czyli żeby nastąpiło tak zwane odgnębienie bulgogrdyczki poprzez dostraszenie cytotchawki Dywersompa. Zresztą pani i tak tego nie zrozumie, bo ja mówię terminami naukowymi a Pani jest kobietą po prostu. Dlatego powiem prosto z mostu, po chłopsku: wryło widza, paniusiu, wryło. Zobaczymy teraz ten film”
Julian Antonisz,Film grozy

Julian Antonisz, Film grozy
Problemy z internetem pewnego organizatora konwentów sprawiły, że zamiast pstrykać zdjęcia fantastycznych strojów mam teraz czas napisać kolejny wpis. A że zawirowania w pracy pozwoliły być w środę Muzeum WspółczesnymWrocławia, to i nie muszę wybierać o czym pisać.
Bo właśnie w Muzeum Współczesnym Wrocławia odbyła się w środę prelekcja o wszystkich strachach PRL-u. Choć podobnie jak w przypadku odsłonięcia Pociągu do Nieba wszystkie znaki na niebie wskazywałyby, że bunkier na placu Strzegomskim jest jakimś niesprzyjającym mi ośrodkiem fantastycznym i znów przesiedzę tamtejszą atrakcję w pracy, to jednak się udało trafić na prezentację reklamowaną m.in. hasłem „Nie musisz już oglądać horrorów PRL-u, On za ciebie obejrzał już je wszystkie”.
Julian Antonisz, Film grozy
Prezentacja zaczęła się od przewrotnego filmu Juliana Antonisza „Film grozy”. Wybranie tego właśnie filmu już z góry zapowiadało, czego nieświadomy niczego widz może się spodziewać po horrorach tego okresu polskiej kinematografii.
Potem, w formie wstępniaka można było się czemu PRL blokował pochód grozy. Problemem była metafizyczność i odrealnienie świata fantastyki, do którego już jakże blisko do religii, przedstawianej przez ówczesny system jako ogłupiające „opium dla mas”. Nie bez znaczenia były też wielkie ambicje „misyjności” „kina balkonowego” podpatrującego codzienne życie obywatela (ot, taki ówczesny Big Brother, co akurat nie dziwi mnie w systemie totalitarnym). Dopiero później analitycy filmowi podsumowali brak potrzeby straszenia w polskim filmie. Po prostu ostatnie pół wieku naszej historii dostarczyło Polakom tyle grozy, że nie potrzebowaliśmy już powiększać sumy naszych strachów. Jak zgrabnie politycznie podsumował to jeden z krytyków, „w końcu wampiry wyssały z nas najmniej krwi”.
Co więc sprawiło, że jednak pojedynczym filmom udało się przedrzeć przez grube sito komunistycznej cenzury? Z pewnością pojawiające się okresy, gdy rząd łaskawie uznawał, że zmęczony walką klas obywatel zasługuje na kinową rozrywkę. Tak więc na pewien okres kino pozbywało się swojej „misyjności” i mogło zająć się tym, co Scoobie-Doo (nie)lubi najbardziej.

Polskie filmy kanadyjskie, czyli
kochane dewizy ślijcie podli kapitaliści

Lokis, kadr z filmu. Źródło: filmyprl.pl
Tak więc zaczęły się pierwsze polskie próby z horrorem. Telewizja Polska rozpoczęła cykl „Opowieści niezwykłe” i „Opowieści niesamowite”. Filmy powstałe w tych seriach czasami określane są obecnie pojęciem „filmów kanadyjskich”, bo rzekomo miały zostać sprzedane telewizji kanadyjskiej (z pewnością za, jakże wartościowe w Polsce, dolary). Czy telewizja kanadyjska wiedziała o próbach wciśnięcia tych filmów - dziś nie wiadomo, choć wszystko wskazuje raczej o tym, że nie byli tego faktu świadomi.  Jednak już same chęci polskich twórców znacząco wpłynęły na ich ostateczną formę: krótki, stały czas trwania (pół godziny okrojone o czas na reklamy) czy nagranie na kolorowej kliszy (ewenement w czarnobiałej ówcześnie telewizji polskiej). To właśnie w tej serii powstał pierwszy polski film wampiryczny – Upiór.
Kolejny był Lokis (Strzeż się ciąży, Lokis krąży), i twórczość Żuławskiego, jak chociażby Diabeł. To dzięki odpowiedniemu podejściu za czasów komuny można było pokazać polskie zrywy narodowe przeciw rosyjskiemu najeźdźcy. Przykładem jest chociażby Diabeł, który (jak chyba każdy jego film) promieniuje mrocznym złem i ohydą godną horroru typu gore. Wielkie zrywy narodowe stanowią tu jedynie tło dla ukazania szaleństwa świata pogrążonego w apokalipsie.

Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu

Plakat filmu "Lubię nietoperze"
Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu. Tytuł wprowadził mnie w błąd. Wiadomo, że jest zapotrzebowanie na seks” - te słowa pewnego kaprala podsumowującego premierę Wilczycy doskonale określają kolejną falę polskiego horroryzmu. Po raz kolejny trzeba przyznać, że polskie horrory były straszne – jednak nie poprzez strachy w nich zawarte, a poprzez swój poziom. (Nie w pełni)Straszne historyjki były jedynie pretekstem do ukazania lekkiej (w obecnych kryteriach) erotyki na ekranie, błyśnięcia nagą piersią na ekranie. Jeśli pamiętacie Seksmisję czy KingSize (i wiecie, jak wielką rolę ma w niej postać Kasi Figury i scena z jej wielką pupą) to macie ledwie namiastkę tego, co działo się w horrorach. Ten okres to sławetna Wilczyca i Widziadło. Przeciwstawieniem się tej fali miał być pierwszy polski horror feministyczny, jednak o poziomie feministyczności tego filmu przekonać się możemy już po plakacie. Jak sami widzicie, za oglądaniem horrorów tego okresu stały zawsze dwa duże argumenty... koniec końców, Lubię Nietoperze stało się ewenementem raczej z powodu bycia pierwszym pełnometrażowym horrorem z podtekstami psychologicznymi. Trzeba przyznać, że wizja pozbycia się problemu wampiryzmu w momencie utraty dziewictwa trąci tandetnym Freudem i Jungiem.
Kadr z filmu Klątwa Doliny Węży
Potem było Medium, jak podkreślał autor prezentacji, „jedyny dobry polski humor” i film, który złotymi zgłoskami na trwałe już chyba zapisał się w historii polskiej kinematografii. Film, który samemu udało mi się obejrzeć w kinie, mimo iż brakowało mi jeszcze trochę do wymaganych12 lat (i wtedy nastraszył mnie tak bardzo, że przyznałem, że nie powinni na niego wpuszczać tych co nie mają 12 lat). Film tak strasznie kiepski, że od niego nagrodę za najgorszy film nazwano Złotymi Wężami – tak, tak, mówię oczywiście o „Klątwie Doliny Węży”. Gdy na prelekcji przypomniałem sobie kawałek filmu, to aż mną przejęła groza, że można było zrobić tak kiepski film...
PRL-owski pochód grozy zamknął Powrót Wilczycy – jeden z nielicznych w tamtym okresie sequeli...

„Jak Pani stwierdziła na sobie, jest Pani tak przerażona filmem, że aż strach. I teraz jak Pani wyjdzie Pani na ulicę, to poczuje się Pani szczęśliwa. Czy czuje się już Pani choć trochę szczęśliwsiejsza? 
Aaaaa... WAMPIRYYYY!!!”
Julian Antonisz,Film grozy

środa, 27 lutego 2013

Nowy, wspaniały świat czyli kartka wyrwana z nienapisanego pamiętnika

Rzecz działa się w porcie. W Porcie Miejskim dokładniej, który już dawno zapomniał o latach dużego ruchu rzecznego. Co zresztą widać po obecnych tu budynkach. Wiele, choć użytkowanych, już prosi się o remonty, wiele doprowadzonych jest już do takiego stanu, że nikt tam nie zagląda. Akurat doskonała miejscówka na kolejny z Wrocławskich Plenerów Fotograficznych, mający odbywać się w klimatach postapokaliptycznych. Że niby w 2012 zagłada była, tyle, że nie Majów. Na Wrocław spadła bomba nuklearna. Cywilizacja upadła, dostępne są szczątki ubrań, starej broni palnej praktycznie prawie już nie ma, i radzić sobie trzeba z tym, co się znajdzie.
Modeli nie obrodziło tym razem, w przeciwieństwie do fotografów, choć i tak pojawiło się ich więcej niż deklarowało. No cóż, sesja studentów absorbuje, i nie każdy akurat w tym okresie ma czas na jakieś przebieranki, zabawy. I wszystko byłoby ładnie, gdyby komuś nie otworzyła się torba...

- Tam poleciała, gońcie ją, i tam druga, Ratuj, ratuj, tam leci, byle NIE DO WODY! Zbierajcie, to jeszcze nie pokserowane!!!
Trzeba przyznać, że rozgardiaszu było co niemiara. Ktoś świeżo po plenerze miał lecieć skserować notatki z których miał się uczyć do egzaminu – jednak w tej chwili to była jedyna kopia i trzeba było ratować co się da. Tylko, że jedna z uratowanych wyglądała jakoś inaczej... z innego papieru, zdecydowanie inne pismo, jakieś koślawe, kanciaste. Oddała mi ją nieszczęsna właścicielka notatek.
- Masz czytaj, to wygląda podobnie paskudnie jak twoje pismo. Możesz dojdziesz do tego co to jest? Bo na notatki z matmy to mi raczej nie wygląda, chyba że mi Kuba coś z polonistyki na złość podrzucił.



… Dziś jest chyba 30-ta  zima  od Upadku Bomby, choć o rachubę ciężko. Któż by liczył dni? I jak je liczyć, skoro ktoś co rusz zawłaszcza sobie moje nowe legowisko, a ja muszę szukać kolejnego. Więc tylko po tych skromnych opadach białego kurzu można upływ czasu liczyć. Śmieg to się nazywało, czy coś takiego? Choć i przed Upadkiem Wrocław nie był znany z wielkich jego opadów, to po Wielkiej Bombie praktycznie pojawiały się tylko jakieś szczątkowe opady, i to chyba jedyna rachuba czasu jakiej można ufać. Jeśli nie ma go przez kilka księżyców, a potem spadnie – znaczy, że minęła kolejna zima. ….
Czemu to piszę? Żeby nie zapomnieć liter. Wciąż jeszcze istnieją Biblioteki, choć nikt nie ma czasu do nich zaglądać. Nowy świat jest wspaniały... na swój sposób. Przed upadkiem – ciągłe życie w biegu, innych traktowałeś jak natrętny tłum. Dziś... o ile ktoś do ciebie nie strzela, to liczysz na rozmowę. Tak, problemy się zmieniły. Dach na głową – kiedyś były kredyty. Dziś łuk czy wygięty resor dawnego auta i wchodzisz do dowolnego budynku, który się nie rozsypuje. W zasadzie to można i bez tego iść, ale jeśli tam mieszka jakiś dziki pies, czy inny człowiek? Lepiej mieć coś do obrony...

  • Heja, wracamy robić zdjęcia, to jakieś bzdury. Przyznać się, kto sobie żarty ze mnie stroi i ten cudaczny „pamiętnik” spreparował? Dobra,  kto ma kuzyna w I klasie, bo wygląda jak bazgroły 6-latka?
  • Eee tam, zdjęć to ci chyba starczy, no ile można pozować. Ile jużich  tam masz, tysiąc będzie? Daj se na luz, chwila przerwy, bo fajnie się tego słucha!
No i co zrobić modelom, jak nie chcą pozować? Chyba tylko się jakoś podlizać, a skoro dobrze im się słucha, to może odwdzięcza się za tą lekturę?



… ech, mieć taką lokomotywę. Dużo miejsca w środku, swoje graty można tam swobodnie rozłożyć i łatwo wszystko znaleźć. I ciuchy rozwiesić jak się do rzeki wpadnie. Podobno kiedyś w rzece nawet ryby żyły... dziś powoli zaczyna przypominać wodę, choć wciąż jest tak gęsta od brudów, że jak się ukraja nożem, to zrasta się przez kilka minut... ale taka lokomotywa... skarb piękny, zwłaszcza jak w dobrym stanie jest, jak jeszcze resztki obłażącej farby są. Aż się człowiek rozmarzy, jak to widzi, aż sobie wyobrazi, jak to kiedyś było, jak komfortowo się takim czymś jechało. Wsiadałeś na dworcu we Wrocławiu, posiedziałeś ledwie pół dnia, i masz, stolica, albo morze. Dziś... pewnie kilka księżycy trzeba by iść nad morze, jak ktoś na ciebie nie zapoluje. I jak łatwo bronić tego terenu? Twarda pucha wokół, przez rozbite okna wszystko widać, a jak co, to się z nich łatwo bronić... I ognisko by można w środku rozpalić, co by się ogrzać. A taka lokomotywa, to nawet specjalnie projektowana była, przecież tam się paliło w niej, żeby pociąg jechał. Dym dobrze ucieka, nie kaszle się tak mocno jak się rozpali ogień.
Cóż, dziś cała zwrotnica to domena Karen, Rozdzieraczką zwanej. Na co jej tyle lokomotyw? Czort wie, ale nie chce się podzielić tym terenem. Okrutna kobieta, nie bez powodu swą ksywę dostała. Pilnuje swojego terenu skutecznie, niejeden czerep zatknięty na badyla tego dowodzi. Ale czasem się pochwali swoim terenem, to widziałem co ma. Pokaże te wagony (swoją drogą, co to jest wagon? Ona mówi że to nie to samo co lokomotywa – a wygląda tak samo) I co z tego, jak śpi w jakiejś małej skrzynce tuż nad ziemią? Jaki pies nie przyjdzie i nie zagryzie jej? Chyba dlatego, że jej Kanar pomaga. Podobno kiedyś sprawdzał bilety, co prawda nie w lokomotywach, tylko... w czymś takim podobnym, ale mniejszym, krótszym. Po mieście to-to jeździło. Ale że niby po co? Toż z portu na Biskupin ledwie dzień drogi po gruzach, jak kto obrotny to i tego samego dnia wróci z jakimiś słoikami...

  • Macie coś do picia?
  • Noż czemu przerywasz?
  • W gardle mi zaschło, dajcie coś na przepłukanie gardła a ty, Filipina, szukaj dalej, może jeszcze jakieś kartki z tego się tam zapałętały?

… jest też Mała Fi. W takiej bajce, tam były takie dziwne różowe świnki, był jakiś Obieżyświat, i jakaś taka Mała Mi. To z dzieciństwa jeszcze coś pamiętam, może by się znalazło to w Bibliotece. A tu jest Mała Fi, to może od niej się nazwała? Chociaż mawiają, że podobno to od imienia, które miała przed Upadkiem. Ale kto by tam plotkom wierzył? Ja tam wierzę, że to od Małej Mi, tylko że pewnie mało czytała tą bajkę to jej si myli. Fajna kobieta, jak akurat nie ma złego humoru. Miota się wtedy po całym terenie, strzela z łuku do czego się tylko da, jak tylko z wiatrem coś przeleci, to też paręnaście strzał w to wlepi bez namysłu. A potem klnie, jak próbuje te strzały wyciągać. Albo włócznią by wszystko traktowała... a zaraz potem chowa się gdzieś w jakimś kącie i boi się każdej złamanej gałązki. Wystraszona taka, zupełnie nie przypomina tej furiatki, co by wszystkich zadźgała tym nożem z kości. Ale wtedy ją podejść cichutko, przytulić, to od razu przestaje się bać, i nawet się uśmiecha, tak zadziornie, wesoło. Czasem nawet da się podrapać za uszkiem...


  • Ale tu się nie da odczytać, rozlało się coś, czy co?
  • To odpuść, mamy trzy kolejne! I nie marudź, czytaj, bo ci to dobrze idzie.
… słychać kolejny wybuch. Żesz wciórności z tym Chemikiem, znowu coś rozwali. Zamiast się wziąć za jakieś porządne skarby ze starych śmietników, to nawet jakiś nóż, widelec czy nawet cały talerz da się znaleźć, to ten jakieś proszki zbiera, jakieś śmierdzące ciecze i miesza. Żeby sprawdzić, czy dobre BUM!!! będzie. Toż taką piękną ruderę sobie znalazłem, a tu masz, przypałętał się na parter, coś zmieszał ze sobą i nagle wszystko zaczęło się sypać na głowę. A nawet dużych dziur w dachu nie było, jak już nawet padało to się dało znaleźć suchy kąt. A musiał to rozwalić... żeby chociaż z tego naboje się udało zrobić, to by się te karabiny uruchomiło i zajęło cały port, a wszyscy by się musieli słuchać, a tak co? Tylko za kawał twardszego kija robią... A Chemik to kiedyś na nas ściągnie nieszczęście, wszyscy wokół zginą, a on pewnie sam zostanie, i zajmie ten cały teren. Te lokomotywy, te opuszczone magazyny, te cudne wraki samochodów, co to niektóre jeszcze niespalone fotele mają...

… no i Tangowa Królowa. Nie wspominałem o niej, bo rzadko ją widuję. Ale za to jak się ją zobaczy.. najlepsze ciuchy ma. Twierdzi, że od pierwszego dnia po upadku wciąż te same. Ale kto by jej uwierzył. Jak się jeszcze gdzieś w starym domie znajdzie takie nówki, nieużywane od Upadku, to już same się rozlatują, a ona kłamie, że swoich używa od tylu lat i tylko trochę poszarpane? No i dlatego Królowa. A czemu Tangowa? Bo podobno kiedyś tańczyła, baaa, nawet twierdzi że jej kogoś przypominam... że niby miał zdjęcia na jakimś festiwalu robić, ale Bomba spadła, a potem świat już był inny... Hehe, zdjęcia, śmieszna jest. To takie obrazki, jak w czeskiej gazecie co to widziałem w lokomotywie – i że niby co, mieli o niej w takiej czeskiej gazecie napisać? To musiałaby być chyba jakąś mistrzynią tego tańca... Ale taką gazetę mieć dla siebie... tyle literek, a nie waży tyle co książka z biblioteki... i na marginesach można by pisać, chociaż z tym nie ma problemu. Tu w pobliżu taki wielki sklep ze wszystkim był, to czasem idę jakiś papier zabrać.
Konserwy już dawno zabrali i zjedli, ale papieru nikt nie ruszy, bo niesmaczny, to na co komu. No i mogę pisać, to nie zapomnę liter, ale mieć taką gazetę, to by można codziennie czytać i nie zapomnieć, a pisać by nie trzeba...

  • A Państwo to niby co tutaj robią? Pewnie złom kradną?
  • Ależ skąd proszę pana, widzi Pan, my to nawet własny złom przynieśliśmy, ładna pukawka, no nie?
  • No, no, no, ty mnie tu bronią nie strasz, bo po policję zadzwonię!
  • Ależ skądże, proszę pana, ja tylko chciałem pokazać, że nie kradniemy, swój złom mamy. A w ogóle, to plener jest, proszę pana. Fotograficzny znaczy się, i my zdjęcia robimy, takie, że niby apokalipsa była, i cywilizacja upadła, proszę pana, i chcieliśmy pokazać jak by to wtedy wyglądało.
    I my nawet z właścicielami gadaliśmy, i my mamy zezwolenie, i my możemy panu pokazać. Kuba, pokaż ten papier... aaacha, to tylko tak „na gębę” załatwiłeś, i nie ma żadnego papieru? No to, proszę pana, my nie mamy tego papieru, ale my naprawdę wszystko załatwiliśmy, i my tu tylko zdjęcia robimy, nie kradniemy złomu.
  • Taa, zdjęcia, zdjęcia, już ja widziałem co wy tu robicie. Ognisko sobie rozpalili, tuż koło dystrybutora z benzyną, i sobie siedzą, a aparatu to żaden od kilku godzin nie ruszył. A potem będzie w prasie, że nieznani sprawcy spalili pół zabytkowego portu... że niby właściciele chcieli zburzyć, ale się konserwator nie zgodził, to podpalili, żeby nie było co ratować? Ooo niedoczekanie wasze, to po to mnie tu zatrudnili, żeby pilnować, przed takimi jak wy chronić, wynocha, wynocha...
  • No dobra, towarzystwo, zbieramy się, skoro nas tu nie chcą. To oficjalnie ogłaszam, że pleneru na dziś to już koniec, wszyscy wracają na Ruską. Następny plener w maju, ale to jeszcze roześlemy wici na fejsbuku.


Słońce już dawno zaszło za horyzontem, jednak jeszcze przez kilka godzin będzie jasno. Chemik mówi, że to przez ten pył, że po wybuchu wszystko się zrobiło fluroscesyjne, znaczy się flurose... no, że niby jak kiedyś od pasty do zębów. Ale ja mu nie wierzę, bo przecież zęby nie świecą. Powoli mija czas. Generalnie, jest go teraz tak dużo. Kiedyś, to gdzieś ciągle się pędziło, teraz... czasem trzeba znaleźć jakąś żywność, czasem trzeba dopilnować aby nie stać się czyimś jedzeniem. Dom, dach nad głową – coś, za co człowiek płacił przez całe życie, dziś kosztuje 30 minut twego czasu. Żeby wejść do budynku, wybrać coś co zaraz nie przygniecie cię sufitem, ew. „przekonać” kogoś, jeśli ktoś już mieszka. Że coś za drogie, że kogoś na coś nie stać? Znajdziesz na ziemi – twoje, wystarczy tylko poszukać.
Ew. można pohandlować z Szymonem Handlarzem, cuda niesamowite ma u siebie, a jakieś beznadziejne rzeczy zabiera w zamian. Że niby tam, skąd przychodzi, tych cudów to niby pełno, a takich rzeczy jak u nas to nie ma. I tak wędruje z miejsca na miejsce, i zanosi tam to, co przehandlował u nas – a potem do nas przynosi to, co znalazł u nich. I nawet ma coś, żeby na puszki z jedzeniem przehandlować... w sumie, też sposób na życie. Równie piękny, jak każdy inny. Bo po Upadku Bomby, wszystko wokół takie piękne – jakby Stwórca tą Bombą zniszczył wszystkie nasze problemy. I tylko czasem wraca jakiś taki sentyment do czasów dzieciństwa...
Ałaaa!!! No, chyba koniec pisania, pora zadbać, aby nie stać się jedzeniem dla kogoś...


piątek, 15 lutego 2013

Predator z łukiem kontra Alien


Łup, łup, łup.. nieznośne dudnienie dobija się do głowy. Pomyślałbym, że to tupot różowych słoni tańcujących po nadmiernie czułej głowie, ale to dudnienie jest zbyt realne – wibrujące od basów powietrze porusza się w sposób dający się zauważyć nawet okiem. Któż to tak niemiłosiernie wali o godzinie piątej nad ranem.. uuups, znaczy się o 10 nad ranem, taka drobna różnica. Mimo wszystko, daliby pospać zmęczonemu człowiekowi.
Dudnienie chyba nie zamierza ustać, więc zwlekam się z łóżka i zaspany otwieram drzwi, aby ujrzeć tam... dwójkę wojskowych. No żesz, przeniesiony do rezerwy bez odbywania służby wojskowej, wszystko oficjalnie, rozporządzeniem Ministra Obrony Narodowej, za studia, a tu mi wojskowi spać nie dają? Ki diabeł... i jeszcze bełkocze.
  • Ubieraj się, i to migiem, i tak już jesteś spóźniony.
Że niby co, gdzie, jak? Że niby coś podpisywałem? No ale fakt, podpis tak jakby mój. Widać armia wróciła do pradawnych zwyczajów. No tak, było miło, było za darmo, a jak już człowiek odurzony alkoholem myślał tylko o tym, skąd wziąć więcej, to pewnie po staremu, zafundowali kolejną gorzałkę za mały podpis. Ech, żebym i ja się tradycyjnie zachował, trzy krzyżyki i po sprawie, i niech mi potem jakiś biegły sądowy udowadnia, że to moim charakterem pisma. Ale nie, wyższe wykształcenie zobowiązuje, toż nie wypada, no i się człek durny podpisał jak w dowodzie. Ech, masz ci los...

Będę Predatorem, będę predatorem

Ukryty snajper
Więc się ubrałem. Potem... wszystko samo się podziało. Znaczy się, wzięli mnie za barki, ściągnęli po schodach i wcisnęli między siebie do jakiegoś miniaturowego autka. Ściśnięty między dwoma drabami na tylnej kanapie samochodu raczej nie projektowanego na pięć osób poczułem ulgę gdy auto się zatrzymało gdzieś w lesie.
  • Bierz to, i na strzelnicę.
Że niby co? Łuk i kołczan? No rozumiem, że nasza armia to zbyt bogata nie jest, ale na beryle to ich jednak stać... a w ogóle, to żaden z mundurowych nie miał orzełka na czapce. Więc jaki diabeł.

Na strzelnicy wszystko się wytłumaczyło. Znaczy, nie samo się, sierżancina jakiś wyjaśnił. Że niby Obcy, Alien znaczy się, wylądował we Wrocławiu i teraz trzeba wysłać armię predatorów żeby go dorwać i zaciukać. No dobra, że wylądował to wiem, u Wartaczy pomieszkuje bo na mieszkanie go nie stać, ale żeby mnie za Predatora brać? Już pal licho moją sylwetkę, ale maskować to ja się tak doskonale nie umiem. Auuuć... acha, że mam siedzieć cicho? I że ten predator to taka ściema, to taki płaszcz-niewidkę miał i zwykły żołnierz był? No, w sumie ostatnio coś amerykanie pobrzdąkiwali że taki mądry kamuflaż wymyślili, a tu patrz, dwa miesiące później trzymam to we własnych rękach. No cóż, pozostawię mi zaśpiewać prawie jak Liroy: Będę predatorem, będę predatorem... jak się łuku używać nauczę, scoobie doo ya, będę predatorem...

Chłopy, po naszemu, to TAK oznacza się apteczkę, zrozumieli?
No dobra, odprawa i krótkie wyjaśnienie zasad. Generalnie, to nie ma co liczyć na liczne łupy z kłów Obcego, bo jak na razie to przyleciała sama królowa, tyle że trochę ludzi zdążyła sobie zarazić i opanować kilku ludzkich osobników. Więc trzeba trochę polatać po lesie z łukiem niczym jakiś elf ze śródziemia i pozabijać tych opętanych. Bo egzorcysty to akurat nikt z zebranych nie oglądał, a Pilipiuk to nigdy nie chciał opisać szczegółów technicznych pracy Wędrowycza. No to poubijać... 5 strzał, kawałek linki i jakiś wygięty pałąk ma wystarczyć? Aha, gostek naprzeciwko ma tyle punktów wytrzymałości, ile mu na kartoniku napisali. Za każdy trafiony strzał mam 5/4/2 punkty, Aha, strzały w czarne się nie liczą. Znaczy się, jak hitlerowca postrzelę w hełm, to strzała nie przebije mu tej twardej nazistowskiej stali z jakiej robili swoje nocniki. No, chyba że ktoś ma strzałę z ładunkiem nuklearnym w grocie, ale żadnego skośnookiego z Korei nie zauważyłem w pobliżu.



Apteczka zdobyta
No dobra, za każdy trafiony strzał 5/4/2 punkty i jak sobie wystrzelam więcej niż on ma, to jest martwy. Jak nie, to on mi zada jedną ranę, 5 ran możliwych i zgon. Znaczy, jak zabiję mniej niż pięciu wrogów, to ginę ja. No, chyba że jakieś trofeum zdobędę, po naszemu apteczkę, to mi się jedna rana zasgoi. Jak w jakiejś gierce komputerowej... Rany i trofea liczymy na mecie, więc nie dziwić się marszom zombich mamroczących pod nosem „TROFEUM.... TROFEUM” zamiast „mózg, mózg”. No, trzeba przyznać, oryginalne, zombiak który mamrocze coś innego niż mózg to już coś nowego w fantastyce. Może być ciekawie.
Po odprawie w teren. Jest pierwsza ofiara. Strzała w rękę, naciągnąć na tej lince... auuuuć!!! moja noga!!! Żeby samego siebie postrzelić... ale na razie rany nie mam, nikt nie zauważył. Strzała też nie złamana, więc da się użyć ponownie. Drugi strzał... oj, do nieba to chyba trafię tylko jak św. Piotr ze strachu się przed moimi strzałami schowa, bo zamiast w tego buraka naprzeciwko, to Panu Bogu w okno trafiłem... dobrze, że ten gościu za mną wszystkie swoje strzały w barana wpakował, to się oszuka, że połowa to moje.
Trafienie w nóżkę się nie liczy
I tak się człowiek pałęta przez ten las, pałęta, obcego to wbrew obietnicom żadnego nie ma, same ludziki oszalałe, co to w obronie własnej kolega za mnie powystrzelać musi... a tu jak coś nie błyśnie po oczach! No, jak radar na ulicy prawie, ale że niby co, Rostowski to już po lasach pieszych ściga za nadmierną prędkość? Gdy oślepione oczy wzrok odzyskały, okazało się że jest gorzej niż myślałem. Pal licho sam radar, ten i tak nie dożyje jutra jak te ładunki wokół wybuchną, no ale właśnie... ładunki wybuchowe... radar to miał tylko wykryć, że ktoś się zbliża i rozpocząć odliczanie. Więc nie ma już czasu na strzelanie sobie w stopy, trzeba załatwić radar i detonary w ciągu 30 sekund, zanim wybuchną. O dziwo, wszyscy zamiast ratować sobie życie, to pierwsze co walą w znienawidzony radar, a dopiero potem strzelają rozwalając detonary. Jakieś traumatyczne wspomnienia związane z radarem wszyscy mają, czy co? Jakaś epidemia fotoradarów zżerających portfele, czy co?
No dobra, idziemy dalej. Zabitych wrogów już tyle, że jakby za każdego robić nacięcie na łuku, to by się łuk rozleciał, na szczęście tałatajstwa robi się coraz mniej. Gdzieś z krzaków dobywa się trzask, jakby ktoś strzaskał skorupkę jajka. Że niby co, jakiś szalony druid... ups, to nie ta bajka, znaczy się jakiś szalony ekolog sobie jajecznicę robi w lesie? W ŚRODKU ZIMY??? A nie... gorzej... jaja, wyglądające dokładnie tak samo jak w filmie Ridleya Scotta. Po trzy na każdego, każdy musi rozstrzelać swoje. Jak nie, to ma pecha – widziałem jak wyklute właśnie obce wpełzał w brzuchy nieszczęśników, aby tam przygotować się do kolejnej fazy rozwoju... brrr, okropne, ale jak mawiają „bo to jest wojna, rzeź i rąbanka”.
Raz, dwa, trzy, zarażony jesteś ty...
Tymczasem udaje się przebić do drugiej bazy. Tam już pełno oficerków, sierżantów i innych drących się na wszystkich kaprali. Aha, odnaleźli Królową. Każdy ma uzupełnić do pełna kołczan i zaraz wyruszamy do walki z główną sprawczynią. Ale najpierw posiłek. Każdy obowiązkową porcję grochówy i pączka, że niby po tym można się pozbyć zarażenia po tych paskudnych jajach. Mnie co prawda nic nie zaraziło, ale grochówa wyglądała znakomicie (tak też zresztą smakowała), to co ja się będę sierżantowi sprzeciwiał – najadłem się, nawet po dolewkę poszedłem, to i może mnie sierżant do medalu przedstawi, że niby taki posłuszny żołnierz.

Wojna to będzie straszna bo czas nas będzie chciał zniszczyć...


… lecz nam się uda przechytrzyć go, jak śpiewali przy jakimś ognisku. No, poza tym, że nie czas, a Królowa była naszym wrogiem. Czarna, paskudna, chyba z wodogłowiem jakiś, ale tak to już wszystkie obce mają. Ktoś tam sugerował, że to mózg taki wielki, ale gdzie tam, głupie to, jakby ptasi móżdżek ledwie miały. Te nieliczne mądrzejsze już dawno siędogadały z mieszkańcami naszego fantastycznego miasta, reszta jak widać próbuje zdobyć Wrocław. I trzeba przyznać, że taka Królowa to bestia straszna, samym swym wrzaskiem człowieka unieruchamia prawie równie skutecznie jak bazyliszek. No właśnie, prawie robi wielką różnicę, więc od wykrotu do wykrotu, szybki podbieg, ukrycie się za załomem, szybki strzał i... powtarzamy tak w kółeczko. Zaczynamy 70 metrów od potwora, kończymy... jak potwór padnie, najlepiej nie na nas bo przygniecie. Trzeba przyznać, że nie było łatwo. Oprócz tych, co dali się zarazić niedoszłej jajecznicy, to jeszcze wielu zginęło w walce z Królową. Wielu też jednak przeżyło, więc jak przyszło do dzielenia się łupami, to okazało się, że każdy chce potworowi wybić kły i zrobić sobie piękny naszyjnik z zębów potwora. No, to nawet po jednym na każdego z nas by nie wystarczyło, tyle luda zostało. Problem rozwiązał sierżancina który stwierdził, że on tu jest najwyższy rangą, więc on wydaje rozkazy, a te są takie, że naszyjnik należy się jemu. O nie, niedoczekanie boskie, sam nawet jednej strzały na cięciwę nie założył, a teraz ma sobie nasze łupy przywłaszczać.
Król może i jest nagi,
ale królowa to z pewnością jest martwa
Jedno trzeba mu przyznać, że doskonale nas pogodził: wszyscy zgodnie chcieliśmy mu spuścić porządny wojskowy wp...ol. I co nas powstrzymało? A no akurat on miał chłopina beryla, to gdzie nam z łukami podskakiwać do niego? Ale taką wojnę to ja chromolę, jak sobie nawet naszyjnika z zębów bestii nie można zrobić... zerwałem z szyi nieśmiertelnik, ciepnąłem go na bardziej zmasakrowanego gościa, jeszcze mu zębów trochę powyrywałem (nie, nie żeby sobie zrobić naszyjnik z ludzkich zębów – żeby nie doszli po karcie dentystycznej że to nie ja jednak byłem) i niech sobie mnie wypisują z tej swojej śmiesznej armii... ale ten płaszczyk-niewidka to jeszcze może się przyda, może gdzieś trzeba będzie robić za predatora w obronie miasta?

A jakby ktoś chciał wiedzieć, o co naprawdę chodziło, to zapraszam na stronę Centrum Łucznictwa Tradycyjnego i poczytania o II Osobliwościach Łowiectwa zimą.