niedziela, 9 czerwca 2013

Ostatnia Noc Szamanów: Dnia Dziecka nie było...

Teraz zniszczymy cały świat. Zebranie konspiratorów
Pierwszy czerwca miałem zaplanowany z wyprzedzeniem. Gdzieś na mieście znalazłem plakat przedstawienia „Trzy radosne krasnoludki”. No bo to Dzień Dziecka, no bo za słabo się rozwija dział „Fantastyczny dla dzieci”, no bo jakże wrocławski wątek krasnali w teatrze... ale się nie dało. No po prostu się nie dało, bo w prasie znalazłem notatkę o „Ostatniej nocy Szamanów”, która pokrywała się z przedstawieniem teatralnym. Wątek zbliżony do niedawnych Dni Fantastyki, do tego dużo nawiązań do apokalipsy, wizja świata przedstawiona na wystawie opisana też została bardzo wciągająco. No i ta lokalizacja – Port Miejski. Od razu włączyło się dzikie myślenie: będą melexy dowożące na właściwe miejsce – ale czy trzeba z nich korzystać? Czy da się przy okazji zaliczyć jeszcze kawałek portu? Zarówno w normalnych okolicznościach, jak i jako „atrakcja alternatywna” na wypadek, gdyby samo wydarzenie okazało się jednak mało ciekawe, bo odbierałem je głównie jako koncert muzyki elektronicznej.
Port Miejski okazał się w pełni zamknięty. Znaczy, swobodnie można było chodzić pomiędzy budynkami, jednak wszystkie były pozamykane. Tak więc rozglądając się tylko trochę na boki, grzecznie udałem się na miejsce samej instalacji.
Sztuka. Szaleństwo
Trzeba przyznać, że całość miło mnie zaskoczyła. Okazało się, że zapowiadane jako koncert elektroniczny wydarzenie okazało się mieszanką wszelkich atrakcji. Muzyka okazała się jedną z części całej wystawy, sporej liczby różnorakich instalacji, poczynając od klasycznych rzeźb, zdjęć, obrazów aż po prezentacje elektroniczne. Szalony, nieruchomy fioletowy manekin dynamiką swojej postaci  lecący do nie zawsze zauważających go ludzi mógł być odbierany jako wołanie sztuki o jej zauważanie – wołania często ignorowanego przez przechodniów. Zresztą, kto by tam zrozumiał artystów? Abstrakcyjność niektórych instalacji dążyła do nieskończoności i lepiej było nie wnikać co autor miał na myśli. 

Dźwięki apokalipsy

No tak, ale miało być o muzyce. Albo o apokalipsie świata szamanów. I w sumie było. Muzyka była różnoraka, tak samo jak różnorakie są wizje apokalipsy. Bo przecież nikt z nas nie wie, jak przyjdzie do nas apokalipsa. Może towarzyszyć jej będzie miarowe bicie dawnych wojskowych werbli mające wystraszyć ofiarę, aby obezwładniona dała się zabić? A może przyjdzie niezauważona, zaskakując nas wśród zabawy? Może zastanie nas wśród codziennego zgiełku, a może to właśnie hałaśliwy zgiełk będzie efektem jej działania? 
A może to jedynie wymysły jakiegoś nawiedzonego szamana, który jedynie przedawkował codzienną porcję grzybków? Może sami sprowadzimy na siebie apokalipsę, nadmiernie upraszczając wszystkie czynności, a potem sami już nie będziemy w stanie ogarnąć otaczającego nas świata? A może zabije nas codzienna rutyna, brak umiejętności reagowania na zmiany, powtarzanie upartych schematów nie zauważając pilących potrzeb? Choć zapowiadana, zaskoczy nas w trakcie codziennych czynności, w trakcie prania, wieszania czystych obrusów na sznurku, choć i tak nie zdążą już wyschnąć? Wszystko to można było odnaleźć w muzyce i otaczających całość instalacjach.
Szamańskie grzybki. Tam, gdzie umysł zasypia...
Z najciekawszych projektów wymienić muszę „atomową prognozę pogody”, która w klimacie zwykłej pogodynki zapowiadała, gdzie danego dnia będzie nadmierne stężenie promieniowania, gdzie będzie opad bomb atomowych, jak ścierać się będą fronty (tym razem jednak wojskowe). A wszystko w spokojnym klimacie raczej kojarzącym nam się z zapowiedzią w stylu „zbliżający się front wyżowy sprawi, że dziś we Wrocławiu będzie słońce i 24 stopnie Celsjusza, Suwałki będą marznąć w deszczu; stężenie pyłków sosny raczej będzie na niskim poziomie i raczej nie będzie uciążliwe dla alergików”.

Człowiek - co to znaczy?



Interesująca była prezentacja prawie czarno-białych grafik-makabresek, pokazujących mogących powstać ohydnych mutantów. Prawie czarno-białych – bo choć bardzo oszczędnie, to jednak używał odrobiny koloru aby podkreślić apokaliptyczność swych wizji.
Ciekawe też były dwie instalacje ukierunkowane na człowieka – i to, jak go możemy poznać. Jedna – to podświetlane od dołu zdjęcia, posegregowane w mini-regalikach. Takie „rentgenowskie” prześwietlenie człowieka – jednak nie w ujęciu medycznym, nie ciała ludzkiego, ale to, co stanowi o nim, co po nim pozostaje. Jedne mini-regaliki to głównie jego ubrania, noszone kosztowności, przedmioty które nosi w kieszeni; inne – zdjęcia ludzi których poznał, wydarzenia w jego życiu, dyplomy szkół które ukończył czy listy które otrzymał lub napisał. Czym więc jest człowiek, co z niego po śmierci pozostaje?.
Śmierć niezauważona
W tym samym klimacie stworzona była imitacja rytualnego ogniska całopalnego, na którym pod białym całunem leżały niby-zwłoki. A wokół – to, co po nim pozostaje, to, co potrzebne mu w dalszym, pozagrobowym życiu. Zebrane dobra materialne, kosztowności, mądre księgi które ukierunkowały jego życie – ale także strawa, która ma go wyżywić na tamtym świecie. A obok tego dzieci które znalazły okazję do radosnego potaplania się w błocie. Koło życia się toczy, mimo śmierci dzieci wciąż pozostają dziećmi, co jest w życiu ważne – niektóre reakcje autor starał się zaprogramować, inne wymykają mu się spod kontroli, wynikają z przypadkowego rozwoju sytuacji...

Niezauważona apokalipsa

Na koniec relacji zostawiłem sobie najciekawszą moim zdaniem, z pewnością najbardziej intrygującą instalację, choć z racji swej znikomej wielkości fizycznej i pozornej przypadkowości chyba przez wielu niezauważoną. Niedbale rzucona moneta, leżącą na ziemi laska starca – coś, co można by odebrać za przypadkowo porzucone przedmioty, pozornie śmieci, nieustanny szum otaczającego nas świata. Jedynie mała kartka ze starannie wypisanymi literami pokazuje, że to nie przypadek, że to ukryte dla wielu, ale celowe działanie. Dla tych, którzy chcą świadomie obserwować, a nie tylko dawać się ponieść tłumowi. Krótki, lakoniczny wręcz przekaz, prostota użytych środków podkreśla nieuchronność zagłady, urwana, niedokończona treść – budzi nadzieję, że jeszcze jest jakaś szansa? Czy może wręcz odwrotnie – podkreśla, że choć była szansa, to nikt już nie wie, na czym ona polegała, że straciliśmy ostatnie poszlaki na jej poznanie?
Instalacja zniszczona, ludzkość zgładzona
(podpis na kartce: Instalacja została zniszczona. To samo czeka ludzkość. Chyba że... Autor)

wtorek, 4 czerwca 2013

Smocza Kraina

Za kulturą „galeriową” zazwyczaj nie przepadam. Najczęściej są to szumne, puste atrakcje dla ludzi którym nie warto się poszukać – ot, tanie bezwartościowe "gadżety kulturalne". Ot, chociażby niegodna wspomnienia wystawka „kosmiczna” gdzie w luźno narzuconej płachcie na kształt „kosmicznej bazy” można było sobie obejrzeć... WOW! ŁAŁ! RZERZUCHĘ POD MIKROSKOPEM (o powiększeniu rzędu pięć razy). Nuda potworna, no nie? No cóż, niektóre „galeriowe wystawki” po prostu straszą rażąco niskim poziomem własnym i porażająco ogromnym nakładem marketingu.

Ale czasem wśród tych koszmarków zdarzają się perełki jak chociażby Dzieciaki w Kosmosie. Zresztą, Galeria Dominikańska już wcześniej pokazała, że potrafi zrobić coś wartościowego organizując Galerię Zjawisk. I właśnie dlatego postanowiłem nie odpuścić „Smoczej Krainie”, która od kilku dni stoi w Galerii Dominikańskiej. Choć w pierwszej chwili nie zrobiła na mnie największego wrażenia, to potem nagle musiałem zrobić wielkie WOW! I zostało mi tak do końca.
Ale może po kolei. Wchodząc do galerii z poziomu ulicy, już na wstępie wita nas pierwsza makieta. Całkiem duża, imitacja drzewa... i na niej takie małe „coś”. No słowem, jakbyśmy na zwykłe drzewo wpuścili smoka opisanego przez Pratchetta – ironicznie małego, co akurat nie dziwi fanów tego pisarza. Jakkolwiek samej makiecie ciężko coś zarzucić, to już smokowi za dużo się ciągnie farfocli, żeby wyglądał naturalnie. No dobra, idziemy dalej... wielkie jajo w kolorkach, powiedzmy sobie szczerze, strasznie kiczowatych. Znaczy się, jajo jak jajo, pokryte łuską, trochę zbyt plastikowe w fakturze – tylko czemu taka kolorystyka? Obok już trochę lepsza makieta otwartego jaja z małym leśnym smokiem w środku.
I praktycznie to już koniec narzekania na smoki. Bo właściwy zielony smok leśny (żmij?) już robił odpowiednie wrażenie. Nie tylko jako „większa jaszczurka” przyczajona na drzewie – bo efekt robiła nie tylko faktura i kolor, ale i odpowiednio dobrana poza. Smocze jajo wygrzewające się na wylewającej się z wulkanu lawie też robi wrażenie – wyraźnie odkształcone na nim kręgi budzącego się do życia smoka, którego kręgosłup już wkrótce rozbije skorupę, a ziejący ogniem potwór wydostanie się na wolność. Faktura kojarzy się z lekką chropowatością jaja, a efekt podkreślają wykrzywienia jaja będące odbiciem tworzących się pod skorupą łap. 
Że nie wspomnę o czerwonym smoku, największym chyba amatorze skarbów. Ten tutaj widocznie wykradł cały dzienny utarg wszystkich sklepów w galerii – i stąd pewnie ten radosny wyraz twarzy. Nie próbuj jednak go pogłaskać, bo choć zadowolony wygląda przyjaźnie to nie chciałbym być w skórze śmiałka, którego potraktuje jak poszukiwacza skarbów. Zresztą, zbroja jednego takiego wala się w pobliżu, ku ostrzeżeniu innych równie brawurowych szaleńców.

A niżej znajdują się kolejne. Jeden, widać amator kamiennych warowni, siedzi przyczajony wewnątrz dawnego zamku. Drugi, morski kraken, wyłania się z morskich otchłani i czeka na zbłąkanych żeglarzy. A od każdego z nich emanuje ogromna siła, choć nawet kraken czy czerwony smok nie przekraczają rozmiarów większego krokodyla. A przecież to chyba dwa największe osobniki tutaj... ognista fala gorąca bijąca spod sufitu każe mi zmienić moje zdanie. Bo oprócz tych ogromnych leniwców spokojnie pilnujących swoich ziem, popod dachami Galerii dostojnie lata sobie ogromny smok fioletowy. I trzeba przyznać, że na jak tak starego smoka, nie wygląda on jak noworodek. Skóra jego nie jest gładka, raczej pokryta niezliczoną ilością łusek, a skrzydła pełne są śladów i dziur po odbytych walkach. Oczywiście wygranych, skoro jeszcze żyje.



Ktoś by powiedział: gwałtu, rety, smoki nas zabiją – na szczęście porządku pilnuje tu trójka strażników. Wysoki człowiek z zimnych ziem północy, elfia wojowniczka i krasnolud żywo przypominający jednego z członków wesołej drużyny Bilba... a wszyscy ze swą śmiercionośną bronią – tak, oni z pewnością są w stanie zapewnić porządek i spokój w tej smoczej krainie.
Jeśli chodzi o poziom wykonania smoków... no cóż, nie wiem, czy opinia moja, laika, jest w tej kwestii wiarygodna, ale na mnie zrobiły wrażenie. Wysoka dbałość o szczegóły, nie tylko w kwestii kształtu, ale i faktury, kolorów, cieniowania – to muszę ocenić równie wysoko, jak i stroje wojowników wykonane ze skóry, zamszu czy zbroje i bronie z metalu. A także realizm – smoki które  zobaczyłem mają na sobie ślady licznych walk, smocze odpowiedniki ran i blizn, także otoczenie w którym żyją smoki wykonane są z wysokim realizmem, o czym świadczą chociażby wżery erozyjne w konstrukcji zamku. Wykorzystanie naturalnych korzeni, kory jako podłoża czy zielonych paproci tylko dodaje autentyczności makietom, na których zostały użyte. Ale to zdanie moje, laika, który ostatecznie nawet nie wykonał zaplanowanego, niezbyt skomplikowanego stroju rodem z „Autostopem przez Galaktykę”. 
Ale zdjęcie które zrobiłem tak zafascynowało zaprzyjaźnioną amatorkę przebierania z Warszawy, że pierwszą atrakcją jaką chciała zwiedzić we Wrocławiu była właśnie Smocza Kraina. I też była pod wrażeniem, mimo iż o wiele dokładniej oglądała każdy z eksponatów, w myślach rozbierając każdego ze smoków na części pierwsze. To dzięki niej nauczyłem się rozróżniać, które smoki to jakże popularna pianka montażowa, a które np. styropian czy inne materiały i co zrobić, aby wyglądały bardziej naturalnie. I trzeba przyznać, że zrobione są tak dobrze, że przy większości z nich sam nie byłem do końca pewien jaki materiał został użyty, a przy innych dawało się to rozpoznać tylko dzięki jakimś drobnym pośpiesznym wykończeniom czy pojawiającym się gdzieniegdzie śladom naprawy uszkodzonych widać wcześniej dekoracji. No cóż, pewne rzeczy zdecydowanie łatwiej wykonać już na etapie tworzenia takiej instalacji, niż potem poprawiać jakieś uszkodzenia transportowe.
Szkoda tylko, że tak krótkie i nie nawiązujące do literatury i klasyki fantasy są niektóre opisy smoków. Jak przy czerwonym smoku możemy się nawet dowiedzieć, że przedstawicielem tej rasy jest chociażby polski smok wawelski, tak przy którymś smoku informacja ogranicza się ledwie do nazwy, stwierdzenia, że istnieje... i ciężko coś więcej wywnioskować. I choć nie zauważyłem, żeby animacja dla dzieci z okazji ich święta sięgała specjalnie po smocze inspiracje (choć samym zabawom dla dzieci zdecydowanie nie poświęciłem zbyt dużo czasu) to mam nadzieję, że wystawa ta przyczyni się do popularyzacji fantastyki wśród dzieci i młodzieży – a kto wie, może i któryś dorosły pod wpływem wystawy postanowi sięgnąć po jakieś książki czy filmy fantasy, które zna z własnego dzieciństwa?

Informacje praktyczne:
Adres: Galeria Dominikańska, plac Dominikański 3
Wstęp bezpłatny
Czas: codziennie do 9 czerwca,
         w godzinach otwarcia galerii



wtorek, 28 maja 2013

Baśniowe Dni Fantastyki

Pierwszy dzień Dni Fantastyki nie zaczął się dla mnie najlepiej. Dostanie się do niektórych salek graniczyło z cudem. Najpierw nie udało mi się wbić na prezentację o morderczych glutach i nazistach z wnętrza ziemi, potem równie ciężko było wbić się w zafascynowany psychopatami tłum. Co prawda gdzieś po drodze trafiła się prelekcja o jakże interesującym tytule „Moje zaklęcie nazywa się Colt Czterdzieści Pięć”, jednak okazała się ona zbiorem mało pasjonujących gadżecików, i chyba nawet sam autor nie miał wizji, dokąd miała ona zaprowadzić – no chyba że do określenia, że seriale typu CSI czy doktor House są serialami science-fiction pisanymi przez kretyna i pozbawionymi science-fiction. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że są to seriale trzymające się z dala od fantastyki, baaa, wręcz odwrotnie: starające się utrzymać tak blisko realizmu, jak tylko da się pozbyć tego realizmu wszelkich nud żmudnej, uciążliwej akcji i okroić go do spektakularnych akcji i sukcesów. 

Bo konwent zaczyna się spotkaniem autorskim

Tak więc, jak dla mnie Dni Fantastyki zaczęły się mocno po południu, a konkretniej prowadzonym spotkaniem autorskim z Andrzejem Ziemiańskim. Czy było udane, trudno mi obiektywnie ocenić, pozostawię to ocenie uczestników, zresztą za kilka dni znów na blogu powinna się pojawić pełna treść wywiadu. Na razie mogę tylko powiedzieć, że jak zwykle spotkanie przeciągnęło się poza wyznaczone ramy czasowe, na szczęście Mark Hodder okazał się pod tym względem tolerancyjnym autorem. 
Jak zwykle spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem i Anetą Jadowską okazało się opowiadaniem o wszystkim i o niczym za sprawą tego pierwszego. Więc chociaż muszę je opisać jako interesujące, trochę trudniej skupić mi się na jakichś większych szczegółach. 

Skąd się biorą fantastyczne potwory?

Warsztaty charakteryzatorskie miałem w planach zaliczyć tylko w połowie. Gala w organizacji Centrum Kultury Zamek to jak zwykle ciekawa gratka, jednak pomysłowość uczestników próbujących się przerobić w różne fantastyczne postacie była tak wysoka, że nie mogłem opuścić warsztatów w połowie i wolałem jednak zobaczyć finalne efekty pracy. A te trzeba przyznać, były fantastyczne o czym sami możecie się przekonać na zdjęciach. Podkreślić też trzeba, że w przeciwieństwie do warsztatów odbywających się na innych konwentach, tym razem nie był to pokaz w stylu: „Ja, Wielka Prowadząca, pokażę wam, maluczkim, jak zrobić jedną stylizację, którą sobie wymyśliłam duuużo, duuużo wcześniej i niech mi nikt nie wmawia, że ma lepsze pomysły niż Ja – nikt nie ma lepszych pomysłów niż Ja”. Tym razem, po krótkim wprowadzeniu na temat dostępnych środków wizażowych każdy mógł sam popróbować na sobie (lub na siedzącej obok osobie, która niespecjalnie mogła odmówić) jak uzyskać wymyślone przez siebie efekty. Karen prowadząca te warsztaty pozostawiła uczestnikom wolną rękę w kwestii metod i zamierzonych efektów, krytycznie jednak oglądając wyniki i podpowiadając, jak rozwiązać wychodzące w trakcie stylizacji problemy.



Oczywiście, po zażartej facebookowej dyskusji z Anetą Jadowską na temat jej twórczości (i o tym, co sprawia, że podanie konkretnych nazw uliczek, często nie znanych czytelnikowi, mimo wszystko dodaje ciekawego konspektu finalnemu dziełu), zaproszony zresztą przez samą autorkę, nie mogłem odpuścić kolejnej atrakcji wieczoru: premiery książki „Wilczy trop”, która to za sprawą „grupy nacisku” (w skład której wchodziła także Aneta, gorąca orędowniczka dzieł Patricii Briggs) wreszcie pokazała się w sprzedaży w polskiej wersji językowej. Oczywiście, nie obyło się bez paru słów krytyki na temat zawartości okładek serwowanych nam od pewnego czasu przez Fabrykę, na szczęście polska edycja dzieł Patricii Briggs wydana została z oryginalnymi grafikami. 
W zasadzie tegoroczne Dni Fantastyki miały odbyć się w konwencji wiedźmiej i słowiańskiej, jednak przez prawie całą sobotę pojawiły się ledwie trzy prelekcje nawiązujące do naszych tradycji. Tak więc z ciężkim sumieniem odpuściłem sobie spektakl w wykonaniu Gwardii Gryfa aby udać się na prelekcję o demonologii słowiańskiej. I chociaż co rusz zza okien przebijała podniosła muzyka z amfiteatru, to nie żałowałem swego wyboru.
Bo chociaż patrząc na poziom zastosowanego sadyzmu Natalię Kokocińską i Dorotę Papierską powinno się jak najszybciej odizolować od społeczeństwa dla dobra ogółu, to poprowadzona z niesamowitym humorem prelekcja biła na głowę wszystko. Dlaczego odizolować? Bo jeszcze nie widziałem osoby, która by z pełną bezwzględnością wymordowała Światowidowi ducha winną pradawną słowiańską rodzinkę i jeszcze opowiadała o tym z radosną niewinnością. Oczywiście, jak w przypadku chyba każdego psychopaty słuchało się tego z fascynacją i wypiekami na twarzy a przekaz był tak przekonujący, że nawet biegli sądowi daliby się przekonać, że te ileś martwych ciał to faktycznie efekt działania wąpierzy, topielców i innych strzyg. Trzeba przyznać też, że prelekcja dosyć kompleksowo opisywała wierzenia naszych przodków. Tak więc gdy wracając do samochodu spotkałem jakiegoś demona w starej, porzuconej stodole, doskonale wiedziałem, że nie jest to żadne licho czy inna rusałka które zgubiło drogę powrotną do ukrytego w leśnickim parku rezerwatów dawnych słowiańskich stworzeń i należy ukręcić głowę temu potworowi. Do tej pory nie wiem, jakich ingrediencji dosypuje Karen do swoich środków kosmetycznych, najważniejsze jednak, że są one wyjątkowo skuteczne. Mimo iż nie specjalnie poddawałem się zabiegom charakteryzatorskim i raczej uczestniczyłem w roli widza, to nawet te minimalne resztki wizażu które zostały po jej warsztatach niosły w sobie śmiercionośną dla tego straszydła siłę, którego przecież nie potrafiłbym zabić gołymi rękami bez pomocy magicznego pudru. 

Bajanie czas zacząć

Za to w niedzielę w pełni udało się skoncentrować już na głównej tematyce tegorocznych Dni Fantastyki. Najpierw okazało się, że interesujący dla mnie panel dyskusyjny prowadzi zaprzyjaźniony napływowy zombiak, (tak, tak, ten sam który dostarczył grę Dead Island redaktorce 9kier, po czym próbował ją skonsumować). Co do samej dyskusji, zaczęło się „hitchcockowskim trzęsieniem ziemi”. Co było trzęsieniem ziemi? Opowieść Tomasza Kołodziejczaka o tym, jak w dzieciństwie okrutne i nie wychowawcze wydawały mu się bajki. No bo weźmy chociażby bajkę o Jasiu i Małgosi, w której to rodzice zapominając o rodzicielskim obowiązkach każą dzieciom iść do lasu na zatracenie, ale gdy już te dzieci wracają ze skrzynią pełną skarbów, to nagle rodzice przypominają sobie o miłości do swych dziatków. Wnioski z dyskusji nasuwały się same, myśli same układały się w słowa, iż fantasy to współczesna baśń która, podobnie jak współczesny zglobalizowany świat, jedynie wymieszana została z baśniami z innych terenów. Z tą tezą jednak wspomniany Kołodziejczak zgodzić się nie chciał, bo przecież pradawne baśnie miały wydźwięk moralizatorski, a fantasy pisana jest tylko dla rozrywki... kolejne punkty DF-ów miały mnie uświadomić, jak bardzo się mylił. 

Naga prawda o czerwonym kapturku

Początkowo Anna Brzezińska musiała sobie sama radzić
Reszta dnia zdominowała została przez Czerwonego Kapturka, Annę Brzezińską i po trosze Anetę Jadowską. Zaczęło się od panelu dyskusyjnego o baśniach braci Grimm, na którą oprócz niezawodnej Anny Brzezińskiej raczył jedynie przyjechać spóźniony Jakub Ćwiek. Tak jak Jakubowi da się jeszcze przebaczyć, zwłaszcza że jakieś problemy w ogóle miały sprawić, że w ogóle miał się w niedzielę nie pojawić na konwencie, tak pozostaje pytanie, gdzie zagubili się pozostali uczestnicy panelu dyskusyjnego? Dobrze, że chociaż Jakub zabrał ze sobą wspomnianą Anetę, która jako fanka urban fantasy też w kwestii pierwowzorów tego gatunku coś do powiedzenia miała. Podsumowując sam panel, to trzeba przyznać, że mimo zmniejszonego składu udało się nawiązać całkiem ciekawą dyskusję między autorami. A przy okazji miałem okazję porównać nowomodne podejście do wyszukiwania płytkich „wiedzowych gadżetów” z naukową metodyką Anny Brzezińskiej i dochodzę do wniosków, że chyba wolę naprawdę dogłębne poznanie tematu, które odkrywa najgłębiej skrywane tajemnice. Za to wciąż nie wiem, na ile straszna jest klątwa bycia „skończoną folklorystką”. 
... potem wsparli ją Kuba Ćwiek i Aneta Jadowska
Przedyskutowany już wątek baśni braci Grimm jako bazy do dobrego horroru został rozwinięty przez Annę Brzezińską w kolejnej dyskusji. I co się okazało? Że chociażbyście dostali najstraszniejszą, najbardziej zbliżoną do oryginału wersję książki tych niemieckich językoznawców, choćby wam się wydawało, że dostaliście nieugładzone wersje tych strasznych bajek zdecydowanie nie dla dzieci – wiedzcie, że się mylicie. Bo podania spisane przez braci Grimm, to już wersje ugładzone, a prawdziwe baśnie były o wiele bardziej okrutne. Wszelkie moralizatorstwo baśni to głównie efekt XIX-wiecznej „edycji korektorskiej”, która nadała im moralizatorski wydźwięk i obdarła ze wszystkich aspektów, które wtedy stanowiły tabu. Oryginalne baśnie pełne były krwi, nagości (która była czymś naturalnym w tamtym okresie) a nawet kanibalizmu i były równie okrutne, jak świat który otaczał wygłodzonego chłopa. Bajka „tatuś mnie zabił a mamusia zjadła” nie budziła żadnego zdumienia. Wbrew powszechnym opiniom (chociażby wspomnianego już Tomasza Kołodziejczaka), baśnie często służyły wyłącznie rozrywce i, o ile celem nie było naciągnięcie słuchacza na jakąś strawę przez wędrownego barda, były okazją do wzbogacenia nudy codziennej pracy o ciekawe historie. Ot, takie babskie ploty przy pracy, popularne przecież także w dzisiejszych czasach. I choć wielu się dziś oburzy, to oryginalny Czerwony Kapturek najpierw zjada ciało porąbanej przez wilka babci, potem wypija jej krew niczym wino (i nie ma tu chyba żadnego obrazoburczego nawiązania do religii katolickiej), po czym układa się nago obok wilka. Jeśli już ktoś koniecznie musi wyciągać morał z tej bajki, to ja widzę tylko jeden:

„Do lasu najlepiej idź nago. Przynajmniej wilk, który cię zje, nie zadławi się twoim ubraniem i nie zapaskudzi wymiocinami całego lasu. Chociaż tobie to bez różnicy, a nikt inny też raczej nie zauważy, to jakoś dziwnie to wygląda, gdy w środku zimy las zakwita kolorami tęczy niczym jakiś paw”. 



Uważacie te wnioski za porąbane? To posłuchalibyście, do jakich wniosków dochodzili analizujący te bajki psychopaci (tfu, tfu, psychologowie znaczy się), którzy ze swoimi komediowymi tekstami nawiązującymi do seksu chyba mieli zamiar stać się literackim pierwowzorem Woody'ego Allena.

Radziecka droga w kosmos

Prelekcja kontrolowana, prelekcja kontrolowana
Po prelekcji o czerwonym kapturku jakoś trzeba było wrócić do świata rzeczywistego. No a skoro dziewczynka była gwiazdą (i to nie tylko disneyowską), a kapturek był czerwony, to cóż innego może lepiej przywrócić do świata nowoczesnego niż prelekcja o czerwonej gwieździe, czyli futurystycznych wizjach filmowych dawnego Związku Radzieckiego? Po raz kolejny Przemek Dudziński pokazał, że na kinematografii epoki dawnego PRL-u (nawet tej geograficznie lekko odbiegającej od PRL-u) zna się jak chyba nikt inny i potrafi o tym tak opowiedzieć, że potem same filmy nie potrafią udźwignąć stawianych im wyznań i być równie pasjonujące co prelekcja. I nie pomagają tu bogate jak na ówczesne czasy efekty specjalne, zbudowane z wielkim realizmem ogromne scenerie filmowe czy stworzone z patosem wizje przyszłej komunistycznej utopii... chociażby nadmiernie realistyczne oddanie skomplikowanych procedur startowych filmowanych dosłownie „w czasie rzeczywistym” raczej nie sprzyja współczesnemu widzowi przyzwyczajonemu do brawurowych akcji Jamesa Bonda, choć z pewnością jest interesującą ciekawostką. I choć z pewnością wyszukam kilku fragmentów tych filmów na Youtube, to podsumowując prelekcję posłużę się hasłem, które kiedyś użyto do promocji innej prelekcji Przemka: Nie musisz oglądać wszystkich horrorów PRL-u, on już obejrzał je za ciebie. 

Konwentowy chaos głodomorów

Tyle o programowych atrakcjach. Wspominając o DF-ach, powiedzieć trzeba o ogromie prac organizacyjnych, jakie z pewnością włożyli pracownicy CK Zamek ściągając aż tylu uczestników. Dzięki sprzyjającym warunkom pogodowym przez większość czasu udawało się utrzymywać stoiska na zewnątrz zamku, dzięki czemu wąskie korytarze zamku nie okazywały się nadmiernie wąskim gardłem. Ilość biegających wokół gżdaczy pozwalała ogarniać sprawy bieżące. Oczywiście byli też „cosplayowcy”. Mówię tu zarówno o starwarsowcach którzy zdają się wymieniać swoimi strojami aby zapewnić stały poziom atrakcji przy każdej okazji, jak i o cosplayowcach mniej zorganizowanych w stowarzyszeniach i prezentujących co rusz nowe stroje na kolejnych konwentach. 
Żarcie? Już leci...
Z rzeczy ogólnie nieudanych, wymienić należy jedynie nieudolną obsługę cateringową. Tak jak jestem w stanie zrozumieć, że kaszanka czy inna kiełbaska została dopiero wrzucona na ruszt i musi się jeszcze podsmażyć, tak zupełnie nie zrozumiały był dla mnie rozgardiasz organizacyjny osób obsługujących stanowisko, brak kontroli nad tym, co jest akurat gotowe na grillu, kiepską komunikację między obsługą i „zawiechy” obsługujących równie częste, co w starym PC-cie z procesorem klasy 386SX obsługującym Windowsa 95. Na szczęście ten temat doskonale ogarniał pobliski kebab Dyktator, które było odwrotnością baru konwentowego. Naprawdę w szoku podziwiało się pracę tych ludzi, ich sposób ogarnięcia konwentowego chaosu głodomorów i sprawność obsługi, która mimo małej „kuchni” i 3 osób w niej zgromadzonych nie wchodziła. Pamiętacie ten fragment Pratchetta, gdy Śmierć pracowała w barze i wręcz natychmiastowo podawała zamówione potrawy? Obsłudze Dyktatora niewiele już brakowało w kwestii szybkości do tego ideału, za to Śmierć był jeden, a tu było ich troje.

Ooo, skończyło się, nie ma już więcej

czwartek, 23 maja 2013

To nietoperz? Nie, to Batman? Nie, to Leonardo!!!

Makieta machiny latającej Leonarda pod kopułą Magnolii
To nietoperz? Nie, to batman, nie, to... Leonardo da Vinci!
Właśnie takie skojarzenia wzbudziła we mnie rekonstrukcja latającej machiny Leonarda da Vinciego w Magnolii. Ot, kolejna wystawka mająca przeciągnąć klientów z jednej galerii handlowej do drugiej... a jednak coś więcej.
Zacznijmy od samego Leonarda. Choć fantastyka w kulturze pojawia się bardzo wcześnie, w zasadzie każde próby zrozumienia świata zaczynały się od fantastyki, co widać po licznych mitologiach czy świętych pismach wszelkich religii które rzeczy niezrozumiałe przypisywały bogom, to jednak samo science-fiction pojawia się dosyć późno. I chyba prekursorem fantastyki naukowej był właśnie Leonardo da Vinci. 
Koncepcja czołgu według Leonarda da Vinci
Choć obecnie tą dziedzinę kultury raczej kojarzymy z literaturą czy filmem, to przecież czy tylko w tych dwóch branżach mogła się ona pojawić? Leonardo da Vinci, choć powszechnie nazywany wielkim odkrywcą, nie do końca zasługiwał na to miano. Choć niektóre z jego wizji udało się wdrożyć jeszcze za jego życia, to większość z nich wymagała o wiele bardziej zaawansowanej techniki - chociażby silników spalinowych mających dość mocy, aby oderwać wiertolot od ziemi. Tak więc, gdyby dziś oceniać twórczość Leonarda da Vinci, raczej należy podkreślać innowacyjność jego wizji, niż stworzone dzieła. I choć raczej nie pisał książek fantastycznych, to jego wizje czołgu, wspomnianego wiertolotu czy wielolufowej armaty to raczej fantastyczne wizje, które przez wiele pokoleń inspirowały późniejszych konstruktorów. 

Rydwany śmierci mistrza Leonarda
Wracając do wystawy... no cóż, nie przepadam za marketową quasi-kulturą. Niestety, to często spłycenie wspaniałych ideii i pomysłów, takie tandetne gadżety dla zaganianych ludzi, którzy nie mają czasu na zagłębienie się w jakiś temat, przyjrzenie się mu - po co, skoro można zrobić wielkie WOW! jakiemuś nadmuchanemu badziewiu, po czym wrócić do swojego udawanego życia. I pozornie tak właśnie powinienem ocenić tą wystawę - mnóstwo drobnych gadżecików o wątpliwej wartości. A jednak... coś sprawia, że trudno tak ocenić to "mnóstwo gadżecików". Choć oczywiście to raczej płytkie wrzucenie chwytliwej ideii umysłom, które mają 30 sekund utraty koncentracji między zakupem w jednym sklepie i drugim, to widać, że ktoś tworząc tą wystawę przyłożył się do dzieła. Z pewnością lubię zestawienie przybrudzonej bieli i brązu, jakże pasujące do współczesnych Leonardowi materiałów, drewna i płótna.
Wczesna wizja helikoptara
Jednak myślę, że istotny jest też sposób wykonania gadżetów.W przeciwieństwie chociażby do widzianej wcześniej "kosmicznej" wystawki w tym samym centrum (tak kiepskiej i naciąganej, że nawet nie było o czym pisać na blogu), tym razem zaskoczył mnie sposób wykonania drobnych makiet. Chociażby powiedzieć można o makiecie czołgu czy rydwanów z niszczycielskimi kłami.... to już nie badziewny gadżecik, i choć z pewnością daleko temu do precyzji szkiców Leonarda, to już jakoś wykonania przypomina nakład wkładany w przygotowanie stroju przez średnio zaawansowanego cosplayowca. Żeby nie oddzielająca szyba, aż chciałoby się poruszyć te rydwany i sprawdzić, czy mechanizm na pewno działa i na ile drewniane przekładnie sprawią, że w ruch pójdą średniowieczne ostrza. Że nie wspomnę o makiecie machiny latającej, której wykonanie sprawia, że człowiek zastanawia się, jak tu się na tyle mocno wybić z ruchomych schodów, aby dosięgnąć makiety, włożyć ręce pod płócienne skrzydła i poszybować nad tłumem ogłupiałych klientów galerii.

***********************************************************************************

I znów będzie okazja do zdobycia autografu Ziemiańskiego
A skoro już o twórcach science-fiction mowa, to korzystając z okazji, chciałbym was zaprosić na spotkanie autorskie z Andrzejem Ziemiańskim które będę miał zaszczyt prowadzić. Choć autor ten raczej podkreśla steampunkowość chociażby Autostrady nach Poznań, to gorliwemu wyznawcy geometrii wykreślnej raczej trudno się będzie wykręcić od miana twórcy science-fiction z dużym naciskiem na science. 
Spotkanie odbędzie się w leśnickim zamku w sobotę, o godz. 16, i będzie jedną z atrakcji Dni Fantastyki które odbędą się w najbliższy weekend.

poniedziałek, 20 maja 2013

Dowódca floty okrąglaków (Hala Podwójnego Stulecia)

Lądowanie Hali Stulecia  (źródło: L.U.C., teledysk Kosmostumostów)


na Biskupinie prawidłowo wylądował płaski bolid
potem kolejne lądowały powoli
cała cywilizacja okrągłych ufo-troli
w końcu przybył sam król-
okrętem potężnym jak Olimp-
tak powstała hala STU-lecia
i Ślęża wśród płaskich dolin
L.U.C, Kosmostumostów





Królewskie krągłości
O cywilizacji okrąglaków już pisałem. Tak, o grupie okrągłych statków kosmicznych, które wylądowały na Biskupinie. Wszystko wokół zdominowane zostało przez okrągłe formy - jednak to było tylko powitanie głównego gościa: króla cywilizacji rondla. Przyleciał najpotężniejszym statkiem, a jego lądowanie trwało 2 lata (złośliwcy twierdzą nawet, że zaczęło się dokładnie jakieś sto lat wcześniej - była to rzekomo kosmiczna odpowiedź na jakąś burdę pod Lipskiem). Ale gdy już wylądował - z pewnością zrobił wrażenie. Ogromny, okrągły budynek z pewnością nie budzi wątpliwości, z jakiej cywilizacji pochodzi, a jego wielkość godna jest tylko największych władców. Dziś, gdy jakikolwiek architekt czy historyk sztuki próbuje opisać jego konstrukcję, nie jest w stanie obejść się bez jakże charakterystycznych słów pochodzących ze słownika rondlowego, od dawien dawna zaadoptowanego już do wszystkich języków ziemskich. A więc opis budynku nie obejdzie się bez słów: kopuła, średnica, cylinder, walec  - a to dopiero powłoka zewnętrzna. Gdy jednak wejść do środka, dopiero widać królewskość budynku. Kilka sal owalnych wokół, i centralnie umieszczona ta najważniejsza: ogromna kopuła podparta 4 arkadami, które stanowią równocześnie główne wejście do niej. Istny pokaz królewskiego splendoru i majestatu. 
Świat, w którym proste nie istnieją
I brak tu jakichś malutkich saleczek, ilość pomieszczeń technicznych ograniczona została do minimum - w końcu nie bez powodu król przyleciał jako ostatni, a wszystkie techniczne potrzeby przyziemne zapewniają mu zgromadzeni wokół podwładni i ich statki. Jedynie silników nie dało się ukryć - dlatego zastosowano zupełnie inną konstrukcję, maskującą prawdziwe ich znaczenie. Gdy położysz się na środku hali i spojrzysz w górę - nad sobą dojrzysz współkoncentryczne kręgi. Tony statystycznego betonu - a jednak patrząc na nie masz wrażenie, że każdy z tych kręgów ledwo powstrzymuje się od ruchu obrotowego. 
Ten rzadki moment: silniki odpalone
Które z nich obracać się będą w tym samym kierunku co sąsiednie, które w przeciwnym co otaczające je - tego nawet dziś nie potrafi określić współczesna nauka. Ważne, że kiedyś jeszcze się rozkręcą na dobre, a statek godnie wzniesie się w kosmos. Co go powstrzymuje przed tych ruchem - czy tak mu się tu podoba, czy może zatrzymuje go jakaś nieusunięta awaria? Kiedy wystartuje w dalszą podróż? Trudno powiedzieć na podstawie powtarzanych raz na jakichś czas rozruchów silników... z pewnością jednak wiadomo, że czasem potrzebuje naładować swe akumulatory, aby ogromnym wydatkiem energii nadać swój intergalaktyczny komunikat. Czy jest to rozpaczliwe wołanie o pomoc, wezwanie do inwazji na bezbronną planetę - a może wręcz odwrotnie, zaproszenie na "domówkę pod gołym niebem", w tych sprzyjających okolicznościach przyrody i Wrocławia? Z pewnością jeszcze przyjrzymy się tym komunikatom... 

Trójgłowy ufok, źródło: L.U.C., teledysk do piosenki Kosmostumostów
Trój-głowy ufok wysiadł
i rzekł mimo woli:

cel to WROCŁAW- działacie z planem
wpadacie! Wpadacie- pozamiatane
a co ja tu widzę-twórczy nieład
wyczuwam aurę artystyczną
zdecydowanie warunki pasują na stację miedzygalaktyczną
Z Pergoli- wysyłam moc magnetyczną
na rynek zabiera gdy w gardle wyschło
zmysłowe Słowianki biją ranking-żyją miastem
hipnotyzują tańcem historyczny skansen istot
tyle na ile pozwoli nam czas
wydamy opinie popłynie do gwiazd
tu rynek promile wydziela dla mas
to dla nas paliwem nie minie to nas
te ludzie na loozie tu siedzą nad rzeką
zaburzeń nie czuje króluje tu beton
zrobimy tu burzę w kulturze
zanim inni przylecą nieznaną kometą

L.U.C, Kosmostumostów

niedziela, 12 maja 2013

Wrocławski alchemik, czyli poszukiwania bloggerskiego kamienia filozoficznego

Izba alchemika

Gdy zakładałem tego bloga, chciałem, aby jego rola nie ograniczyła się tylko do „odtwórczego” pokazywania miejsc już opisanych przez pisarzy czy reporterskiego relacjonowania imprez. Czymś twórczym, co chciałem dać Wrocławiowi miał być  nowy pomysł, który z czasem zalęgł by się w umysłach miasta stu mostów i z czasem stał się legendą równie znaną jak chociażby ta o mostku czarownic. Postacią taką miałby być wrocławski alchemik, i choć z pewnością po trosze byłoby to przecież odtwarzaniem starych historii (bo przecież w tak dużym mieście musiał już być jakiś alchemik), to jednak dodanie go do panteonu legendarnych postaci, nawet gdzieś mocno na uboczu od błogosławionego Czesława, byłoby niesamowitym osiągnięciem. I choć wiem, że osiągnięcie tak górnolotnego celu jest raczej wyczynem przewyższającym moje możliwości, to czas zacząć poczynić pierwsze kroki... a może przy okazji uda się odkryć jakiś bloggerski kamień filozoficzny?
Sala wejściowa średniowiecznej apteki
Poszukiwania alchemika najlepiej zacząć w aptece. Bo przecież nie dość, że korzystali oni z wiedzy farmaceutów próbując odkryć lek na wszystkie choroby czy miksturę wiecznego życia, to także ich odkrycia wspomagały także leczenie chorób. I choć często średniowieczne metody leczenia ludzi zakrawają na miano herezji i banialuków, to w zagubionych przekazach często można odkryć nie tylko wesołe ciekawostki, ale także zapomniane mądrości medyczne czy okoliczności dokonywania odkryć kluczowych dla współczesnej medycyny.
No dobrze, apteka – niby takie to proste, bo przecież każdy ma jakąś aptekę tuż za rogiem, ale alchemik w niej? W jednej z tysiąca sieciówek opanowanych przez współczesny plastik, z seryjnie produkowanymi szafkami na leki? Oczywiście że nie – i tu rozwiązaniem okazuje się muzeum farmacji.
Umiejscowione w miejscu dostępnym dla każdego, zwłaszcza turystów, odległe ledwo o 20 kroków od samego rynku, na ulicy Kurzy Targ 4, kryje mnóstwo pradawnych tajemnic. I choć zamknięte drzwi z domofonem nie zapraszają do odwiedzin, to zupełnie inne wrażenie spotyka odwiedzającego już po przejściu przez tą bramę do świata magii.
Smok apteczny
Ale ostrożnie, bo bramy tej pilnuje smok. No, co prawda nie wielki, nie wyrośnięty jeszcze, który z pewnością zmieściłby się w ludzkiej dłoni, to nie liczcie na ochronną moc szkła w którym jest zamknięty. Bo czyż jest dla smoka trudnością roztopienie kilkucentrymowej warstwy czegoś, co pod wpływem ognia zyskało swą krystaliczną formę?
Na szczęście jednak smoczątko, dla niepoznaki nazywane jaszczurką, w pełni ujarzmione jest przez miłą przewodniczkę muzeum, która to obszernie opowie o różnych pradawnych rytuałach farmaceutycznej magii. A naprawdę jest o czym posłuchać: o tym, jak to dopiero w XX wieku medycyna odkryła oczyszczającą siłę zawartą pod skórą tych „małych smoków”, o magicznych znakach pozwalających szybko rozpoznać naturę nawet nie znanych sobie leków, o sposobie przechowywania leczniczych ingrediencji tak, aby nie pozbawić ich właściwych im mocy. W tym wszystkim zabrakło mi jedynie powitalnej degustacji leczniczej mikstury, dobieranej przez aptekarza do konkretnego pacjenta. No i  to ciągłe uczucie, jakbyś ktoś gdzieś z góry podsłuchiwał, ba, może nawet obserwował moje poczynania.
Magia szkła
Jakby przeczuwając moje intencje (choć wtedy jeszcze nie zdążyłem powiedzieć, że jestem autorem tego bloga), zaraz po izbie powitalnej prowadzony jestem do podziemnej izby alchemika. A wokół mnie wszędzie suszone zioła, retorty, probówki, kolby, itp. Słowem: pomieszczenie pełne magii szkła. Tak, tak, magii – tej, z której współczesne leki pakowane w plastikowe buteleczki zostały brutalnie obdarte. Sentymentem darzę ten najpopularniejszy w czasach mojej młodości materiał opakowaniowy, który dziś jest coraz bardziej wypierany ze świata. Ktoś powie, że te szklane narzędzia to raczej domena współczesnej chemii – ale skąd się ta chemia wywodzi jak właśnie nie z czarów alchemików?
Oczywiście, jest czaszka. No bo jakże to, pracownia alchemika bez czaszki? Nie godzi się, nie godzi, więc ten jakże oczywisty rekwizyt można tu odnaleźć. I posłuchać o gusłach z nią związanych. Każdy z nas wie, że czaszka ma za zadanie chronić nasz mózg – ale czy na pewno tylko przed urazami mechanicznymi? Czy może także przed starającymi się go opanować demonami? Dlatego już wtedy podejmowano się operacji trepanacji mózgu. Dodajmy, że pacjent po takiej operacji potrafił przeżyć nawet kilkanaście lat, co biorąc pod uwagę fakt, że zabiegowi takiemu nie był poddawany raczej jako dziecko, daje normalną jak na ówczesne czasy długość życia. Czy dożyłby sędziwego wieku mając w głowie nadmiarową dziurę którą wtargnąć do wnętrza mogły demony? Tego nie wie nikt...
W chacie babki-zielarki
Kolejną, po pracowni alchemika, była izba babki-zielarki, wioskowej znachorki, która  używała równie magicznych sposobów żeby leczyć biednych chłopów. Skruszone źdźbło trawy, wysuszone łąkowe badyle, czasem jakiś składnik któremu lepiej się nie przyglądać (a już źródła jego pochodzenia w ogóle lepiej nie znać, bo się okaże że to np. oko nietoperza czy rechot ropuchy zbierany w porze duchów). Do tego kilka magicznych rytuałów, przy trudniejszych przypadłościach trochę pary z gara – i jest magiczna mikstura, która może uratuje człowieka, jeśli choroba jeszcze zbyt mocno go nie złożyła.
Magiczne ingrediencje babki-zielarki
Magii w muzeum farmacji jest jeszcze wiele, pojawiają się wzmianki o wciąż tajemniczej dla nas loży wolnomularzy. Mimo rozwoju komputerów, plastiku i mnóstwa innych wynalazków oddalających nas od czasów wiedźm i czarowników, wciąż jeszcze część tej magii działa. Ostatnie pomieszczenie które odwiedzam, to szafa z eksponatami leczniczymi, które wciąż nie pozbawione są swej mocy. Choć w przypadku niektórych z nich, magię udało się wyjaśnić naukową analizą, usystematyzować (jak ma to miejsce chociażby w przypadku miodu) to są też eksponaty, których moc została naukowo udowodniona, lecz wciąż niewytłumaczona. Już nie tak silne jak dawniej, wciąż jednak swą mocą wspierają leczenie pewnych chorób, czasem nawet tam, gdzie współczesna medycyna sobie nie radzi. Kolorowe wstążeczki, kasztany trzymane pod poduszką – wszystko to na swój magiczny wciąż działa, choć nie tak mocno jak kiedyś i lepiej używać tych metod jako uzupełnienie nowoczesnych pigułek.
Pradawny podręcznik farmacji
To tylko część rzeczy, o których dowiedziałem się słuchając przewodniczki. Gdzieś po drodze były chociażby czarownice z Salem. Z pewnością wiedza przewodniczki – to także znikomy ułamek mądrości średniowiecznych alchemików. Zapraszam więc was do świata pradawnej magii, gdzie ołów zamieniał się w złoto. A studentów, którym za ciężko nosić grube książki i przerzucają się na jakieś nowomodne czytniki elektroniczne zachęcam do spojrzenia, jak (nietypowo z naszego punktu widzenia) wyglądały kiedyś księgi do nauki farmacji.
Do tematu muzeum jeszcze będę wracać, bo pewne ciekawostki, także z pogranicza RPGów czy science-fiction, zostawiłem sobie na specjalne okazje.

Informacje praktyczne:
Adres: Kurzy Targ 4
Wstęp: bezpłatny
Godziny zwiedzania:
                wtorek, środa, piątek: 10-15, 
             
                                       czwartek: 12-17. 
             
W weekendy i poniedziałki muzeum nieczynne.