piątek, 18 października 2013

RPG-owy artefakt: x9 do leczenia

Artefakty... +10 do siły, +3 do obrażeń, -5 do opóźnienia... zna je chyba każdy rpg-owiec. Zwłaszcza początkujący ich pożąda, gdy przeglądając podręcznik zajrzy na strony ze sprzętem dla zaawansowanych graczy. I choć sam zadaje ledwo 2-3 obrażenia, jak już cudem uda mu się trafić, to taki mieczyk +10 do obrażeń – ech, marzenie, może i trudno trafić, ale jak już się uda, to ten paskudny królik leży na ziemi, a nie ciągle obgryza ci piętę :)
Jednak z czasem, gdy Twa postać nabiera doświadczenia, to i sięga po coraz silniejsze artefakty, po coraz większe bronie... i choć z czasem sięga nawet po ten miecz +10, to nie patrzy już na niego z taką głupią, młodzieńczą nadzieją... bo czymże jest to +10 do obrażeń, skoro z samej swojej siły i wagi miecza zadajesz ich już 30-35? To już nie x5, x10 – to już ledwo ułamek twojej normalnej mocy... I choć lepszy taki mieczyk niż zwykły, to jednak nie spoglądasz już z takim rozrzewnieniem na tą magię. Zresztą, kto poluje na smoki, ten wie – że z czasem, ważniejsza jest nie siła oręża, ale pomysł, idea, spryt, chytry plan jak zaciukać bestię zanim nas spali – a kwestia sprzętu staje się już drugoplanowa.
Ale wyobraźcie sobie taki sprzęt, który rozwija się wraz z waszą postacią. Niech będzie patelnia – bo przecież biedny kleryk nie kupi sobie porządnego miecza wartego pół wsi. A patelnią też można kogoś dobrze zdzielić po łbie, chyba nawet lepiej niż wałkiem do ciasta. No więc mamy patelnię, i malujemy na niej jakiegoś maziaja... i niech ten maziaj wzmacnia siłę leczenia tego kleryka 9-krotnie. No, leczył jedną, leciutką ranę, no, może 2 obrażenia za jednym czarem – to teraz ma 10. +9 do leczenia, to niby nie jakaś rewelacja, ale już można wyleczyć umierającego adepta machania mieczem, i to nawet takiego wysportowanego. I wyobraź sobie, że wraz z rozwojem twojej postaci moc tej patelni wzrasta – bo skoro ty leczysz już nie 2, ale nawet 4, 6, 8 obrażeń, a twoja patelnia wzmacnia to 9x – to już masz nawet +64. A to już jest coś... i dalej rośnie wraz z twoimi umiejętnościami.

I powiecie: ale skąd taką patelnię wziąć? Za iloma lasami, za iloma górami, za jaskinią jakiego smoka mogę taką znaleźć? A ja wam powiem, że nie za lasami, nie za górami, i choć smoków trochę po drodze spotkacie – to wszystkie już niegroźne, skamieniałe. Bo jest taki dom, co topierwszą apteką we Wrocławiu był, i tam taka patelnia wisi. No dobrze, tak naprawdę kadzielnica – ale czymże innym jest taka kadzielnica jak nie patelnią z przykrywką? I w tej właśnie przykrywce wyryta jest magiczna roślina. Dziewięćsił, wielu magom znany eukariont sprawia, że wszystko co przez niego przechodzi, staje się 9x silniejsze. Tak więc, jak i opowiadałem, x9 do leczenia. I choć forma kadzielnicy trochę ogranicza możliwość jej wykorzystania (bo przecież tylko ziółka i mikstury możesz w nich rozlać, niematerialnego czaru w nią nie wlejesz), to przecież z takiego wykorzystania wynika dodatkowa moc. Albowiem gdy tradycyjnie jakiej mikstury czy ziela zażywasz, to tylko na ciebie działa jego siła. Jednak gdy rozlejesz miksturę w kadzielnicy, gdy podpalisz leczące zioła wewnątrz trybularza – to magiczny aromat roznosi się wokół, wśród wszystkich twoich sprzymierzeńców... Wot, taka obszarówka :) Więc cóż z tego, że takową miksturę trudniej sporządzić, niż czar jaki na bieżąco wyrychtować – skoro tych mikstur dużo mniej musisz przygotować, więc to nie taka straszna robota.

Ech, gdyby jeszcze ten artefakt dało się przenieść do jakiej gry... na razie możecie jedynie go oglądać w świecie rzeczywistym, w Muzeum Farmacji, ale cóż, gdy któremu z Was się uda, to może i mnie zdarzy się potrzeba uleczenia?

Niniejszym tekstem, chciałbym was oczywiście gdzieś zaprosić. Początkowo chciałem Was zapraszać na Wrocławski Dzień Grania w RPG. Jednak tym razem ludzie z Wielosferu stwierdzili, że nie będą się ograniczać do jednego rpg-owego dnia. Dlatego wraz z nimi, chciałbym zaprosić wszystkich czytelników bloga na Tydzień Wyobraźni 2013. Oczywiście, sobotni Dzień Grania w RPG jest jego częścią, ale oprócz niego czekają na Was także: spotkanie planszówkowe (niedziela), warsztaty postaci (wtorek), i żeby na pewno nie zabrakło wam RPGów - spotkanie RPG: Armageddon. Myślę, że każdego zadowoli taki tydzień. Więcej informacji o Tygodniu Wyobraźni na stronie Wielosferu.

piątek, 11 października 2013

Epicko, czyli kręcimy trailer Teomachii

Co było przyczyną tego wypadku? Sam nie wiem. Ot, przed plenerem poszedłem sprawdzić jedno z miejsc, okolice kamiennej baszty obronnej. Miejsce ciekawe, oczyma wyobraźni już rozstawiałem poszczególnych wojów na miejscach, gdy sponad głowy usłyszałem rumor, jakby lecących kamieni. Na swoje szczęście nie zdążyłem podnieść głowy do góry – pierwszy z kamulców uderzył mnie w plecy, dzięki czemu upadłem tak fortunnie, że żaden kolejny nie roztrzaskał głowy. Uderzenie było jednak tak silne, że od razu straciłem przytomność...

<trzask>

Czuję się jakoś tak dziwnie. Nie pamiętam przeszłości, nie wiem, gdzie jestem ani jaki mamy dzień. Oczyma widzę scenę pożegnania jakiegoś wieśniaka z płaczącą matką, a równocześnie czuję się jakbym to ja nim był. Ostre szarpnięcie w lewym barku w momencie, kiedy żołnierz łapie chłopa za ramię daje mi wyraźnie do zrozumienia, że to ja, wyszedłem z siebie i stoję obok. Gdzieś za mną nerwowo łopocze skrzydłami kura, trzymana nie wiadomo po co przez siostrę...

<trzask>

… skulony siedzę w krzakach. Oby mnie nie usłyszeli, choć idąc sami robią tyle hałasu, że raczej mi to nie grozi. A już przechodząc przez strumień narobili tyle hałasu, że aż dziwne, że nikt w obozie ich nie usłyszał. W ogóle, zapuścili się tak daleko na obcy teren, i w ogóle nie przejmują się, że ktoś ich może zauważyć? Więc muszę pędzić czym prędzej do obozu, żeby poinformować o wrogu, aby jak najszybciej ktoś ich pogonił...

<trzask>

… Ubita polna droga, po której pewnym krokiem schodzi dwóch wojaków, eskortujących nie stawiającego już oporu rekruta. Już pogodził się z tym, że nawet jeśli wyjdzie cało z wszystkich wojen, to całą swą młodość zmarnuje w wojsku...

<trzask>

… rozsypujące się buty od dawna już uwierają w stopy, niemrawo podnoszone nogi ledwo unoszą się nad ziemię z każdym krokiem. Żeby chociaż chwila odpoczynku, a nie, katorżnik zdzieli cię przez łeb obuchem. I jak tu iść, gdy sił nie ma? Mijamy jakąś pieczarę, doskonałą na nocleg, zwłaszcza że już pora. Ale nie idziemy dalej, i znów dostaję w łeb metalową rękawicą?
  • Ale za co, panie sierżancie, przecież trzymam tempo?
Ech, dobrze że nie sugerowałem odpoczynku w tej jamie, to dopiero by mi się dostało. Jednak po uderzeniu zaczyna mi się kręcić w głowie, zataczam się, upadam... o dziwo, teraz nie spada na mnie żaden cios. Wręcz odwrotnie, ten drugi pomaga mi się podnieść, i choć trochę brutalnie, to odrzuca mnie z drogi na bok, tak, jakby miał zamiar zrobić tu postój. Bezwładnie lecę na pysk w błoto, i nawet nie mam siły się podnieść czy chociaż unieść twarz. Kątem oka dostrzegam, że żołnierze pokazują sobie coś na migi, a potem skradają się do pieczary. Za chwilę wybiega z niej jakiś chłop w równie obszarpanych ciuchach jak moje, a za nim goniący go moi oprawcy. Żeby udało im się go złapać, to może wszystkie razy na nas dwóch będą rozdzielać...

<trzask>

Dwóch zbrojnych stoi na prowizorycznym murku z rzuconych byle jak kamieni. Moi pokazują coś tym dwóm, a oni się rozstępują, aby zrobić nam przejście. Nawet pomagają nam wejść na tą kamienną palisadę, z której roztaczam się niesamowity widok na ogromne obozowisko. A w nim typowa wrzawa wojenna: wielu trenuje walki na miecze, gdzieś młoda matka siedzi z krzyczącym z radości dzieckiem, niektórzy przenoszą jakieś ciężkie skrzynie, inni akurat próbują ubrać na siebie stalowe zbroje. A tam z boku – ło jejku, co to za wielkolud? Jakiś kowal w swym skórzanym fartuchu musiał wejść na drewniane schodki, żeby móc poprawić mu hełm. Ale co on robi, przecież on mu zaraz kark przetrąci, jak mu tak głowę będzie wyginał!!! Zresztą – zaraz odrywa mu całą tą głowę od ciała, tylko... tylko że jakoś krew mu z tego nie leci? Coś pogrzebał metalowym sztychem we wnętrzu tej głowy i... i zakłada mu ją z powrotem na kark, a potwór nagle rozpościera swe barki, prostuje się... dopiero teraz widać, jaki on wielki, ze dwóch ludzi wzrostu ma. A więc prawdą jest, co powiadali, że w naszym wojsku jakiego mechanicznego potwora stworzyli, coby z nieumarłymi walczyć. To czego się tu bać, on przecież wszystkich rozniesie...



<trzask>

Dziwne, co ta młódka wyrabia? Dziewoja niezła, na szlachciankę nie wygląda, ale strach podejść – przecie to w czerwonych barwach chodzi, wróg znaczy. No patrzajcie na nią, nie dość, że z koniem gada, to jeszcze mu salutuje i generałem nazywa. Chociaż fakt, ten salut jakiś taki fikuśny, jakby z przekory zrobiony, a zaraz mu język pokazuje...

<trzask>

A więc to Licz ich powołał do walki. Teraz stoi przed swą armią ożywieńców i nawołuje do walki. Ognista to przemowa, w której każdemu mięso ludzkie obiecano, a każdy żwawo wymachuje swym orężem. Każdy z nich wydaje z siebie radosne wrzaski, i choć mowa nie nasza i słów nie da się żadnych wyłapać, to po ich zachowaniu widać, że każdy się cieszy na tą ucztę z ludziny.

<trzask>

Nietypowy to żołnierz walczy z Liczem. Tak jak większość ciężkozbrojnych wyraźnie ma potężne ciała, tak ten masą nie grzeszy – za to wzrostu jest godnego. Jednak takie ciało nie idzie w parze z siłą – i choć zbroja tłumi każde uderzenie Licza, to widać, że ten wojownik raczej nie ma szansy walczyć przeciwko ciężkiemu mieczowi pana nieumarłych...


<trzask>

Choć Licz dosyć mocno macha swym ciężkim mieczem, to ciągle nie może uderzyć żwawego młodzieńca w luźnej białej koszuli. Z pewnością wystarczyłby jeden celny cios, by powalić wieśniaka – ale najpierw trzeba go trafić. A ten raczej żwawo odskakuje przed każdym uderzeniem, kręci się wokół, piruety odstawia – i choć te jego sztylety ledwie są w stanie się przebić przez skórzaną zbroję Licza, to każda z tanecznych figur kończy się trafieniem. A z każdym uderzeniem, od Licza odpada kawałek gnijącego ciała. Ile jeszcze razy musi uderzyć, zanim ciało Licza straci swą integralność?

<trzask>

Wszelki duch Boga chwali, toż to diabeł nad wieczorem pędzi, jeszcze zanim słońce zaszło. Zaraz jednak jego ciało przeszywa strzała. Na chwilę zgubił krok, potknął się, jednak wciąż biegnie dalej. Oglądam się w kierunku, z którego przyszła strzała – to skryte w mroku brzóz leśne elfy mierzą do niego z łuków. Nacięcie cięciwy, puszczenie, świst – kolejne dwie strzały trafiają w ciało diabła. Choć nie upada, to siły już nie ma, by biec. I choć już dużo wolniej, ledwo stawiając kroki, wciąż brnie przed siebie. Zdeterminowana twarz mówi swym grymasem tylko jedno: ZABIĆ WROGA!!! Za chwilę kolejne strzały trafią w jego ciało, aż wreszcie upada.

<trzask>
Co się dzieje, czemu mnie wszystko tak boli? Gdzie ja jestem, czemu wokół same kamienie, z każdej strony, także nade mną? Poprzez koszmarny ból powraca świadomość, wracają zmysły, zza warstwy kamieni słyszę jakieś stłumione odgłosy. Aha, chyba cała baszta się na mnie zwaliła, dobrze że żyję. Na szczęście poza tym, który mnie uderzył, reszta raczej zaklinowała się jeden na drugim, tworząc nade mną ochronną kopułę. Drę się w niebogłosy, za chwilę słyszę stłumione wołania:
  • Tam chyba ktoś jest pod tym zwalonym wapiennikiem!!

A więc to wapiennik, a nie baszta? A cóż to za różnica, wapiennik czy baszta, musiało się to na mnie zwalić? Na szczęście chyba mnie usłyszeli, słyszę tupot biegnących stóp, za chwilę też słyszę, jak odwalają poszczególne głazy. A więc jestem uratowany. Gdy wreszcie mnie odkopują, widzę, że powoli już zmierzcha. Na szczęście to znajome twarze, wciąż jeszcze przebrane w stroje – a więc to wciąż jeszcze niedziela, a oni wciąż kręcą ten film – trailer do Teomachii. Stroje naprawdę świetne, charakteryzacja też – a mnie to wszystko ominęło. Zamroczony umysł jedynie stworzył jakieś rozmyte wizje tego, czego się dziś spodziewałem... gdy mnie wyciągają, ktoś zauważa leżący obok aparat. Na rozbitym szkle wyświetlacza widać jakieś zdjęcie... za chwilę się zmienia, i kolejne, kolejne, dokładnie tak samo, jak z opóźnieniem pokazują się w trybie seryjnego robienia zdjęć. I każde z nich takie samo, jak to co widziałem w swoich majakach. Więc co tu się dzisiaj stało???





wtorek, 1 października 2013

O Gwiezdnych Wojnach... naukowo

Zwiezdnyje Wojny - radziecki plakat filmowy
Zwiezdnyje Wojny - radziecki plakat filmowy
Długo zastanawiałem się, od czego zacząć tą relację. I doszedłem do wniosku, że chyba jednak do przyznania się do herezji: kiedyś nie przepadałem za Gwiezdnymi Wojnami. No cóż, kiedy Kosmiczne Jaja wchodziły na ekrany kinowe, zdecydowanie bardziej były na poziomie rozwoju niż pełne efektów specjalnych Gwiezdne Wojny. Tak, to jeszcze nie był czas na czytanie Władcy Pierścieni (mimo fascynacji hobbitem), Pana Tadeusza (które to pierwsze próby też gdzieś w tym samym okresie się pojawiły) czy właśnie na oglądanie Gwiezdnych Wojen.
I takie to błędne mniemanie o pierwowzorze i jego imitacji długo żyło w moim mózgu, i dopiero gdzieś tak dwa lata temu, po pierwszym kontakcie z kimś biegającym w koszulce Wrocławskiego Fanklubu Gwiezdnych Wojen stwierdziłem, że pora zweryfikować swoją opinię. I choć tą weryfikację Gwiezdne Wojny przeszły pozytywnie, to sentyment do Kosmicznych Jaj pozostał (i akurat tego filmu może lepiej nie weryfikować ponownie?).
Więc gdy Klub Badaczy Popkultury „Trickster” organizował konferencję naukową „Kultura Gwiezdnych Wojen” to oczywiście najbardziej utkwiły mi w pamięci wątki humorystyczne. Ale może trochę bardziej po kolei?

gwiezdne wojny a PRL
Przemek Dudziński opowiada o odbiorze sagi w PRL-u
Z przyczyn organizacyjnych piątek musiałem sobie odpuścić. Sobota – zainteresował mnie blok o odbiorze Gwiezdnych Wojen w wybranych krajach. Z zupełnie nieprzypadkowych przyczyn trafiło na kraje, w których Gwiezdne Wojny miały „pod górkę” - czyli w prl-owych realiach Polski, w Związku Radzieckim i we Francji. 
Blok „Gwiezdne wojny w krajach socjalistycznych” rozpoczął Przemek Dudziński. Po kilku jego prelekcjach wiem już, że to pewniak, prelekcja będzie przeprowadzona naprawdę fachowa, na dodatek w jednym z dwóch wspaniałych klimatów: albo powieje klimatem Bareji, albo otoczy nas kosmiczny patos i przepych Kraju Rad (wybór jednego z tych klimatów zależy bardziej od tematyki prezentacji niż od samego prowadzącego). Że jednak Gwiezdne Wojny to zgniły produkt burżuazyjnego kapitalizmu, to patos i przepych odpadał, bo przecież gwiazdy nie radzieckie, pozostał Bareja. I trzeba przyznać, że jak zwykle Przemek w tej kwestii stanął na wysokości zadania, opowiadając chociażby o „kosmicznym westernie” czy (sic!) „GNOMIE YODZIE”, jak o filmie rozpisywały się prlowskie gazety na przełomie lat 70 i 80-tych. Oczywiście, przy ówczesnym przepływie informacji, tego typu perełek musiało się pojawić więcej w polskiej prasie, i Przemek ochoczo przedstawiał kolejne zgromadzonej publiczności. Tak więc było o „śniegołazach”, quasi-naukowych opisach budowy robota artoo-detoo (pisownia oryginalna za polskimi gazetami) czy filmie gnozy (nie mylić z grozą!).

Gwiezdne Wojny w ZSRR
Zwiezdnyje Wojny - hamerykańskij łestern?
Kolejną prelekcję przeprowadził Jędrzej Paulus. Trzeba przyznać, że trafił mu się temat jeszcze bardziej odważny: o odbiorze tego „zgniłego kapitalistycznego filmu” na terenie Imperium Radzieckiego. Tak, tak, nagle wyjaśniło się, kto narzucił Polakom taki a nie inny odbiór: szalone idee „kosmicznego westernu” powstały w chorym umyśle radzieckiej dziennikarki, notabene o polsko brzmiącym nazwisku „Warszawska”. No cóż, skoro film postawiony został na równi z jeansami i gumą do żucia, to i dobór sformułowań musiał być odpowiedni, aby pokazać jak błędny ideowo jest to film. Nie obyło się więc bez księżniczki z okrągłą buzią (patrz: walka klas), wiejski chłopak (czyt. wioskowy głupek, nie patrzyć na walkę klas), rycerz okrągłego stołu (patrz: walka klas), człowieka-małpy czy powoływania się na straszenie ludzi laserowym promieniowaniem. No cóż, z pewnością pani Warszawska specjalistą od propagandy była, gorzej chyba jednak jej szło ze znajomością kosmosu i fizyki. Choć to i tak lepiej w porównaniu do autorów radzieckich autorów plakatów filmowych. Z artykułów pani Warszawskiej wynikało chociaż, że dziennikarka chociaż widziała fragmenty filmów. Gdy patrzy się na plakaty promujące Gwiezdne Wojny, człowiek ma pewność, że graficy „ideowo skażonych” Gwiezdnych Wojen zapobiegawczo nie oglądali, a swoje plakaty opierają na szczątkowych relacjach kogoś, kto być może film oglądał.

Kultura Gwiezdnych Wojen - dyskusja
Konferencja była też okazją do dyskusji i wymiany poglądów
Kolejna prelekcja dotyczyła znów specyficznego kraju z socjalistycznymi zapędami: Francji. Choć obawa przed burżuazją nie wpłynęła znacząco na odbiór filmu w tym kraju, jednak z kolei inne czynniki znacząco wpłynęły na sposób potraktowania filmu. Francja, ze swoją fobią przed obcym słownictwem, już na wstępie dokonała znaczących zmian w filmie. Wszystkie nazwy bohaterów musiały zostać ufrankowione, słownictwo „kosmiczne” też musiało zostać dostosowane do słownictwa francuskiego. Ale to jeszcze nic – Francja jako jedyny chyba kraj zdecydowała się na stworzenie swojej wersji napisów początkowych, mimo iż w ówczesnych czasach było to przedsięwzięciem zdecydowanie bardziej skomplikowanym niż obecnie. Ale jeszcze to dawałoby się zrozumieć, opary absurdu przekroczyły stężenie krytyczne po podsumowaniu działalności jednego ze współczesnych francuskich blogerów. Wysnuł on sobie bowiem teorię, że... aby podkreślić wielkość i imperialność Francji, wszystkie nazwy bohaterów zostały stworzone na podstawie francuskich nazw miejscowości i „zamerykanizowane” w swym zapisie. Trzeba przyznać, że autor skutecznie udowadniał swą tezę przedstawiając kierunkowskazy do miejscowości, których wymowa fonetyczna brzmiała tak samo jak imiona bohaterów Gwiezdnych Wojen (zapis oczywiście był inny). Jednak gdy okazało się, że autor dopatrzył się francuskiego pochodzenia nazw „pokemon” i „dragonball” to już wniosek był jednoznaczny: autora poniosła ułańska fantazja, godna Polaka po spożyciu kilku butelek Szopena.

Gwiezdne wojny - parodie
Julian Jeliński - król parodii starwars :)
No tak, ale skoro mowa o humorze, w jakiejkolwiek formie, to nie można nie wspomnieć o królu Julianie. Bo przecież każdy kocha króla Juliana, czyż nie? I choć na usta cisną się słowa „ale przecież to nie ta bajka” to gdy spojrzeć na nazwisko kolejnego prelegenta, to nagle język przekręca się raczej w zwrot „a może jednak?”. Tak, tak, kolejnym prelegentem był Julian Jeliński który wprowadził nas w świat Gwiezdnych Wojen. I trzeba przyznać, że przedstawiony materiał wyraźnie pokazuje, że starwarsy są doskonałym tematem dla wszelkich parodii i mogą stać się doskonałym tłem do wszelkiej dyskusji, chociażby o wyższości dobrej strony warzyw naturalnych i ciemnej stronie GMO. Było też o wykorzystaniu motywów SW w kultowych tworach popkultury i o parodiach będących samodzielnymi dziełami (w tym i o wspomnianych już Kosmicznych Jajach). Z polecanych jednak filmów z pewnością najchętniej poszukam sobie parodii pokazujących, jak kiepsko Lord Vader sprawdza się jako kierownik zmiany w supermarkecie.

gwiezdne wojny tylko dla dorosłych
Gwiezdne Wojny - wydania 18+
Był jeszcze Dawid Głownia, pokazujący, jak poprzez nieudane podróbki ośmieszyły się kinematografie kilku wielkich mocarstw, niektóre nawet dwukrotnie. Była Kamila Kowalczyk opowiadająca o porno-parodiach, ale nad tym tematem nie mogę się rozwodzić, bo na bloga zaglądają też niepełnoletni. Było jeszcze wielu innych znamienitych prelegentów, jednak klimat Kosmicznych Jaj tak zdominował mój odbiór konferencji, że teraz ciężko mi pisać o tych bardziej naukowych tematach. Były prelekcje dla tych, których uwielbienie dla Gwiezdnych Wojen ogranicza się tylko do filmowych epizodów, były też i takie, które docenić mogli tylko ci, którzy Gwiezdnym Wojnom poświęcili swoje życie – słowem były tematy ciekawe dla wszystkich fanów StarWars. Można było przekonać się, że światek fanów pełen jest nie tylko tolerancji dla różnych, najbardziej nawet szalonych przeróbek pierwowzoru, ale także pełen jest ludzi o wyobraźni tak szerokiej, że ich hobby nie ogranicza się tylko do pasywnego pochłaniania filmów. I myślę, że to właśnie, obok genialnego pomysłu Georga Lucasa, wpływa na ponadczasową popularność gwiezdnej sagi.

piątek, 27 września 2013

Rakietą - na wakacje, czy na konferencję?

rakieta wymalowana na bloku osiedla kosmonautówe we Wrocławiu
Rakieta wymalowana na jednym z bloków
na Osiedlu Kosmonautów
Choć w oficjalnym podziale administracyjnym miasta Wrocławia takie pojęcie jak „Osiedle Kosmonautów” oficjalnie nie istnieje, to mieszkańcy Gądowa Małego wciąż dumnie nazywają dumnie ten obszar Kosmosem. I choć oficjalnie ulica Kosmonautów znajduje się kawałek dalej, to obszar ulic Metalowców, Bystrzyckiej, Lotniczej i Na Ostatnim Groszu jest najbardziej kosmicznym obszarem miasta. Nazwa ta wywodzi się jeszcze z roku 1977r. kiedy to pod taką właśnie nazwą na terenie dawnego lotniska zbudowane zostało wielkopłytowe osiedle. I choć nazwa osiedla raczej odwołuje się do byłego Wrocławianina, Mirosława Hermaszewskiego, pierwszego polskiego kosmonauty. I choć nasz kosmonauta na swój kosmiczny awans zasłużył raczej na lotnisku starachowickim, to w dobie silnego parcia na kosmiczne sukcesy Związku Radzieckiego i krajów ościennych, decyzja o nazwaniu nowobudowanego blokowiska Osiedlem Kosmonautów sama się narzucała ze względów politycznych.
Jak już wspomniałem, wraz z nowym podziałem miasta, przywrócona została historyczna nazwa tego osiedla, Gądów Mały. Aby jednak zachować w pamięci tą jakże dumną nazwę osiedla, w trakcie termorenowacji budynków należących do Spółdzielni Mieszkaniowej Piast postanowiono namalować rakietę wynoszącą wahadłowiec Discovery na orbitę okołoziemską.
Redakcję bloga cieszy ta inicjatywa podkreślająca związki Wrocławia z fantastyką i, szczerz powiedziawszy, liczę iż przy kolejnych renowacjach pojawią się kolejne nawiązania do historii światowej kosmonautyki.

Aha, bym zapomniał. Dokąd można trafić lądując rakietą z Osiedla Kosmonautów? Chociaż z pewnością nie dolecicie nią do kosmicznego hotelu w którym miałem okazję nocować w tegoroczne wakacje, to zdecydowanie już lokalną komunikacją bez problemu traficie na odbywającą się właśnie konferencję naukową na temat Gwiezdnych Wojen, organizowaną przez Uniwersytet Wrocławski. Droga nie jest długa i starczyć powinno kilkanaście minut tramwajem, jednak pamiętajcie, że po drodze mijacie zarówno sklep Saturn, jak i laboratorium, w którym stworzono androida z Opowieści o Pilocie Pirxie. Kto pamięta opowiadanie Rozprawa ze wspomnianej książki, ten wie, że właśnie w okolicy Saturna możecie spodziewać się buntu sztucznej inteligencji – więc nawet jeżeli do waszego pojazdu nie dosiądzie się żaden człowiek (a właściwie nie dający się odróżnić od człowieka android), to w osiągnięciu celu przeszkodzić wam może Inteligentny System Transportu (ITS). Jeśli jednak stoicie po jasnej stronie Mocy, to powinniście dotrzeć bez problemu – więc może się jednak spotkamy?

kosmiczny hotel niczym z opowiadań o pilocie Pirxie
Futurystyczny hotel niczym z opowiadań Lema (niestety, nie we Wrocławiu)

niedziela, 15 września 2013

Kryzys wiary w krasnoludki?

dziecko w krasnalowej osadzie
Wroclove krasnalami stoi – wiedzą o tym i mali, i młodzi. Niestety, choć to już czwarty z kolei festiwal, to wciąż ciężko mówić o nowej, świeckiej krasnalowej tradycji. 4 festiwale, 3 różne miejsca (rynek, Wyspa Słodowa, Teatr Miejski), 2 różne daty (przypomnę, że pierwsze dwa festiwale związane były z Dniem Życzliwości)... pewien trend jednak daje się zauważyć i miejmy nadzieję, że nie będzie on znów dopasowywany do zmieniającej się ciągle koncepcji rozrywki „miejskiej”.
Niestety, Festiwal Krasnali to wciąż święto w którego planowaniu wciąż zapomina się, że piątek jest dla większości rodziców dniem pracującym, a dla dzieci – dniem szkolnym. Tak więc na piątkową paradę krasnali trafić mogą tylko dzieci z wybranych szkół, a nawet wręcz klas, bo jak wiadomo, nie każdy nauczyciel chce odchodzić od klasycznego modelu zajęć lekcyjnych. Ja też swoją wizytę na tym jakże ważnym dla wrocławskich krasnali święcie musiałem ograniczyć do drugiego dnia.

zabawy dzieciece - rzezbienie krasnala


makieta krasnalowego swiata
zabawy dzieciece - malowanie krasnalowej czapeczkiGdy przybyłem na miejsce wydarzeń, to co zastałem nie napawało optymizmem. Tak jak małą (w stosunku do zeszłego roku) ilość dzieci i rodziców łatwo powiązać z mało słoneczną pogodą, to zastanawiała ilość stoisk dla dzieci. Trzy czy zapchane cztery namioty (chociaż raczej był to „tłum organizacyjny” bo kilkoro dzieci wystarczało, żeby je skutecznie zapchać), jedno stoisko otwarte do malowania krasnalowych czapeczek (później jeszcze odkryłem, że leżąca na ziemi krasnalowa mapa też ma stanowisko tworzenia instalacji, jednak zazwyczaj nikogo przy nim nie było). Choć oczywiście deszcz (i związana z nim mokra trawa) znacząco ograniczała możliwości ustawienia stoisk, to miało się wrażenie, że deszcz był zamawiany – żeby mieć jak wytłumaczyć się z małej ilości zamówionych stoisk. Do tego deszcz raczej nie sprzyjał dekoracjom – wiszące na drzewach, rozklejające się krasnalowe buty powoli gubiły poszczególne warstwy, niektóre krasnalowe domki zbudowane z wielkim zaangażowaniem uczniów szkół podstawowych też swym stanem przypominały stan wielu dolnośląskich zabytków. A wszystko to po zaledwie jednym dniu użytkowania – ewidentnie widać było brak pielęgnującej ręki gospodarza, który co godzinę-dwie przeszedłby się i przy pomocy byle spinacza i pędzelka podreperowywałby atrakcje swojego podwórka.
Wspomniany deszcz to chyba w ogóle jakiś skażony smutkiem był. Dzieci mało skore do zabawy były, raczej dorośli malowali im czapeczki. Kiedyś wspominałem odorosłych, którzy dzięki dzieciom wreszcie znajdą wymówkę abyzaspokoić niespełnione marzenia z dzieciństwa – no właśnie, momentami tak właśnie to wyglądały gdy znudzone dzieci przyglądały się, co tym dorosłym się tak na starość zdziecinniało.
Ale nauczony doświadczeniem, postanowiłem poczekać. Dać imprezie szansę pokazania się, że nie jest tak źle. I się doczekałem – chociaż słońce nie wyszło zza chmur, to chociaż na scenie się coś zaczęło dziać. Zaczęły się inscenizacje krasnalowych bajek, które w ramach konkursu nadsyłali mieszkańcy Wrocławia. Pierwsza zaczynała się mało optymistycznie...

KRYZYS WIARY W KRASNOLUDKI

bajka o wrocławskich krasnalach
I taki właśnie był jej początek. Chociaż nie obyło się bez gagów słownych, to jednak trąciła nutką dekadencji – a właściwie, to nie nutką ale całą arią depresji. Bo ludzie już nie zauważają krasnali, bo nikt w nie nie wierzy, bo żeby nie zostać zdeptane, to tylko po nocy mogą poruszać się po mieście, gdy wielkie ludzie głównie siedzą już w domach. I jak z takiego początku wyjść na optymistyczne zakończenie? Jak widać da się, wystarczy na końcu ciemnego tunelu umieścić małe światełko. Tak małe, jak chociażby dziecko. Bo jeszcze są tacy, którzy zauważają krasnale – a są to właśnie dzieci. A skoro jest nadzieja, to trzeba ją wykorzystać. I potem już poszło – na scenie zagościła radość i wesołość. No i jakże istotna sprawa: wrocławska piosenka reggae (dokładniej – coś z gatunku ragga – ska :) - es que mi gusta!!!

krasnal wroclawski - rzezba gliniana


zabawy dzieciece - krasnalowy sitodruk
Radość i wesołość zagościła nie tylko na scenie, kryzys wiary w krasnoludki też jakoś tak zażegnany został w realnym świecie – nagle na Festiwalu Krasnali jest dużo więcej ludzi!!! I nie, to nie mój umysł upojony wesołym ska zaczął płatać mi figle, nikt nie rozproszył w powietrzu zakazanych magicznych ziół reggae – to na główny plac festiwalu wróciły rodziny uczestniczące w krasnalowej grze miejskiej. No tak, tylko cztery namioty na krzyż już dobitnie zaczęły pokazywać, że trochę ich za mało na ogarnięcie takiej ciżby ludzkiej. No i wśród tłumów pojawił się marionetkowy król, który sprytnie wykorzystywał rozbawienie dzieci do obcałowywania ich i przytulania... a może było na odwrót, może to te tulenie się i całusy tak rozbawiały dzieci? Ot, taki dziecięco-marionetkowy „hugh's day”, który daje wiele radości :)
zabawy dzieciece malowanie krasnalowej czapeczki
Potem były kolejne bajki. Choć pełne pomysłów, choć wciąż wesołe – to już jednak nie umywały się do tej pierwszej. Można było dowiedzieć się, jak i po co powstają brązowe odlewy krasnali, o tym, za co siedzi więziennik (mimo usilnych poszukiwań, do tej pory w żadnym z wrocławskich sądów nie udało się odnaleźć na niego skazującego wyroku), poznać kolejną kosmiczną genezę powstania niektórych wrocławskich budynków – a jednak czegoś zabrakło (rasta - piosenki? :) Widać to było to też po dzieciach – choć wciąż zadowolone, to już mniej niż na poprzednich bajkach.
Krasnale wrocławskie idą na wyprawę o lepsze jutro Festiwalu
Krasnale wrocławskie idą na wyprawę o lepsze jutro Festiwalu
I tak jakoś zszedł drugi dzień święta krasnali – niestety, jak już wspomniałem w klimacie kryzysu wiary w kransoludki. Pozostaje pytanie, jak potoczą się jego dalsze losy. Stała lokalizacja pozwoliłaby na utrzymanie stałej infrastruktury imprezowej (najlepiej takiej, jak na FestiwaluKrasnali na Wyspie Słodowej – zamiast nijakich namiotów były wtedy fajne, kolorowe krasnalowe domki) i rozwinięcie skrzydeł imprezie. Tegoroczne doświadczenia mogą być dobrą lekcją jak radzić sobie z atakami skażonego smutkiem i melancholią deszczu. Nic, tylko piękna szansa na stworzenie „happy en... never-ending story”. Czy bardziej swojsko, zgodnie z naszym wzorcem kulturowym być może w mieście „budzi się nowa świecka tradycja”. Z drugiej strony – tegoroczny Festiwal Krasnali ukazuje powolne znużenie organizatorów pomysłem imprezy – a może tylko nieporadność w radzeniu sobie z dającymi przewidzieć się problemami? Czy to próba odwrócenia się od dotychczasowego głównego symbolu promocyjnego miasta, próba pokazania, że „major” wygrał swoją wojenkę o krasnale i zawłaszczył je na własność – a miasto musi ratować się nowym symbolem? Czy Festiwalowi grozi „un-happy end”? Cóż, pozostaje czekać i obserwować – jednak w głębi serca liczę raczej na tą pierwszą opcję.

domek krasnala wrocławskiego


wtorek, 10 września 2013

Konkurs błyskawiczny - bilety na Kongres (na podstawie Lema)

(informacja o zniżkach dla fanów bloga na końcu tekstu)

Stanisław Lem doczekał się już kilku ekranizacji swoich dzieł, a reżyserowany przez Ari Folman "Kongres" jest najnowszą z nich. Choć oficjalna premiera filmu ma odbyć się w piątek, to już w czwartek film ten możecie obejrzeć na pokazie specjalnym w ramach projektu "Kocham kino" organizowanego przez Multikino.
Tak więc już w czwartek o godzinie 19-tej będziecie mogli rozsiąść się wygodnie w kinowych fotelach i po krótkiej zapowiedzi obejrzeć najnowszy film stworzony na podstawie dzieła najwybitniejszego chyba polskiego fantasty. Żebyście jednak już wcześniej mogli poczuć lemowski klimat, polecam poszukać poprzednich ekranizacji dzieł Lema i wśród nich wybrać taką, w której pojawią się scenerie wrocławskie lub chociaż dolnośląskie. Możecie sobie googlać po całym necie, choć z pewnością łatwiej będzie wam odnaleźć Lema na blogu - bo o jednej z miejscówek z tego filmu już pisałem. Ot, gdzieś w okolicach Legnickiej znajdowało się tajne laboratorium, w którym stworzono (człowieka) doskonałego.

W zamian za dobre odpowiedzi wysłane na adres mailowy:
wroclaw.fantastyczny@gazeta.pl wygrać możecie darmowe wejściówki.

Ale musicie być szybcy. Macie 24 godziny na wysłanie wiadomości.  Jutro o 19-tej blokujemy skrzynkę i wszystkie maile które przyjdą później, będą odrzucane. Około godziny 20-tej pod tym postem ogłoszone zostaną wyniki, a szczęśliwcy zostaną poinformowani o sposobie odebrania wygranej. Na odebranie wygranej i wygodne rozsiąście się w fotelu wrocławskiego kina Multikino w Pasażu Grunwaldzkim macie mniej niż 24 godziny - bo przecież prelekcja zaczyna się w czwartek o 19-tej. A przecież nie wypada się spóźnić na Lema.

I niech pilot Pirx będzie z wami w waszych kosmicznych podróżach!!!

(edited: 2013.09.11)
Zniżka dla fanów bloga! Chociaż wejściówki już zostały rozdane, to zapraszam do skorzystania ze specjalnej, zniżkowej oferty Multikina. Każdy, kto poda hasło "Wrocław fantastyczny" przy kasie, kupuje bilety za 12 złotych, zamiast 19-tu. Więc kogo z Was spotkam na seansie?

poniedziałek, 9 września 2013

Szedariada - 20 lat później, i 20 dni później

„Konwent jakiego jeszcze nie było” to hasło, pod jakim promowane było przez pewien czas zbliżające się już fantasy expo. Jako iż jednak od pewnego czasu organizatorzy podkreślają że to nie będzie konwent, a targi, to nagle zwolniło się chwytne hasło, i pasowałoby mi w ten sposób podsumować szedariadę. Bo z pewnością konwent „wspominkowy” to jednak rzadkość wśród konwentów. 

Zabieranie się do tego tekstu nie szło mi lekko. Bo po lekkim spowolnieniu na blogu nagle w ciągu 3 dni mam 3 tematy do opisania, a ciągle pojawiają się kolejne. Bo wredny korpo-szef (jak korpo, to przecież nie może nie być wredny) każe siedzieć w pracy w ilościach niebezpiecznie zbliżających się do karoshi... i gdy nagle znalazł się czas, to wpadłem na genialny pomysł: co prawda tekst napiszemy od razu, ale żeby było klimatycznie, to opis „Szedariady – 20 lat później” trochę opóźnimy – żeby pojawił się w sieci 20 dni później. Jednak gdy wyciągnąłem kalendarz i zacząłem liczyć – to nagle się okazało, że to właśnie jest te 20 dni później. Więc może tekst podwójnych 20-tek był szedariadzie przeznaczony?

Piatek - szedariady początek


Ale zacznijmy od początku. Piątek – weekendu początek, a więc i Szedariady. Niby miejsce odbywania się konwentu znałem już z coolkonu, jednak tym razem postanowiłem rzucić wyzwanie komunikacji miejskiej Wrocławia, więc dojazd mógł okazać się trochę trudniejszy. Na szczęście już z przystanku dawało się słyszeć odgłosy walki lodowych olbrzymów z krasnoludami, czemu towarzyszyły odgłosy kości turlających się po ośnieżonych zboczach stromo pochylonych gór... słowem, trafiłem bez problemu. Ba, nawet przy akredytacjach pusto było. Tylko dzięki temu na wspominkową prelkę Jacka Inglota trafiłem na czas, mimo jakże późnego wyjścia z domu. I z pewnością pradawne opowieści o prehistorii wrocławskiej fantastyki byłyby ciekawe dla ludzi, którzy ich nie słyszeli – ja tam jednak miałem wrażenie, że słyszę powtórkę z zeszłorocznego bloku na Polconie... i tylko pewne historie jakoś z innymi bohaterami były rok wcześniej kojarzone. Cóż, niezbadane są ścieżki ludzkich umysłów i niepamięci, a ja miałem okazję przekonać się, jak mocno na nasze zapisy w podręcznikach historii wpływa skleroza bohaterów pradawnych powieści.
Po prelce czas zrobić rozeznanie w terenie, żeby już więcej się nie gubić. Bo chociaż mapka była przejrzysta, chociaż konwent nie był rozrzucony po jakimś wielkim terenie (w końcu tylko 2 piętra w jednym budynku), chociaż topografia budynku nie była skomplikowana, to I sala prelekcyjna dała mi takiego łupnia w jej szukaniu, że wolałem więcej nie ryzykować. Czytaliście pratchettowskiego Morta? Rumak śmierci stojący na szczycie wieży nie był przez nikogo zauważany, bo było to zbyt absurdalne aby ludzki umysł mógł to pojąć – i tak samo lokalizacja pierwszej salki do prelek była dokładnie tam, gdzie nie wpadłbym, że w ogóle może być salka :)

Co wyszło z rekonensansu? Ano odnalazłem rpg-owców, nie odnalazłem cosplayowców, zawieruszyłem się w retrogralni. I pomyśleć, że Giana Sisters tak kiepsko wyglądała? Wtedy, gdy w nią grałem wydawała mi się bogatsza graficznie. Czy to efekt upiększania przez nas wspomnień z przeszłości? Czy może obraz generowany przez commodorka lepiej sprawdzał się na klasycznym, kineskopowym ekranie a współczesne lcd-ki nie bardzo sobie z nim radzą? Z pewnością obydwa te czynniki wpływają na odbiór, jednak wciąż uważam, że mimo gorszej (choć czasem i tu moje zdania są podzielone) grafiki, pradawne klasyki w stylu wspomnianej Giany czy Rick Dangerous o wiele wyprzedzają współczesne produkcje. A może to tylko większy młodzieńczy zapał do grania? Któż to może ocenić.
Współczesna wersja magnetofonu / stacji dyskietek do Amigi
Ze zmian w retrogralni, z pewnością dawało się zauważyć zwiększoną gęstość zapisu na „dyskietkach”/”taśmach” - bo nagle kilkaset gier znajduje się na małym prostokącie wielkości kilku centymetrów, a nie kilku cali. Z pewnością zewnętrzna pamięć flash emulująca stację dyskietek jest niesamowitą wygodą, z drugiej jednak strony zwłaszcza na konwencie wspominkowym dostępny powinien być zestaw magnetofonu ze śrubokręcikiem – chociażby tylko dla psychopatów spod znaku „Jestę hardkorę”. Na szczęście chociaż czytnik kart flash do commodorka uroczo pomrukiwał/popiskiwał niczym rasowa stacja dyskietek 5,25” SD/DD marki commodore.


Autobusem przez mroczne miasto

A tu czas szybko ucieka. A na autobus nie wypada się spóźnić – zwłaszcza na TAKI autobus. Specjalny autobus, ze specjalnymi biletami – i specjalną trasą poprzez meandry wrocławskich ulic i zakręty szedariadowej przeszłości. „Po prawej widzą państwo szkołę, w której odbyła się pierwsza szedariada, po lewej na wprost widzimy miejsce, w którym konwentowa bojówka postawiła silny odpór lokalnej mafii, z oczywistym udziałem strat w ludziach, zwłaszcza po stronie autochtonów”. Z pewnością taki przejazd potencjalnie miał moc sentymentalną – niestety, z braku nawet najprostszej szczekaczki i wielkości autobusu w niektórych miejscach nie słychać było ani opowiadań wspomnieniowych, ani opowiadań przewodnika. Tymczasem autobus sobie krążył wokół mego domu, miejsca, gdzie powstaje większość wpisów o Wrocławiu Fantastycznym, ba, w którymś momencie zajechaliśmy prawie pod dom Karen, wspaniałej cosplayerki... a wszystko po to, aby spóźnić się na pokaz specjalny wrocławskiej fontanny. No, nie popisał się Piotr Drzewiński, nie popisał, przewodnik turystyczny wycieczki: okazało się, że wynajęty bus nie może przejechać przez najpiękniejszy most Wrocławia, na stadion dojechaliśmy 15 minut przed włączeniem jego oświetlenia, na pokaz fontanny się spóźniliśmy, a większość trasy prowadziła przez nieoświetlone (czytaj: najmniej reprezentatywne nocą) ulice miasta. Myślę jednak (a wnioskuję także na podstawie opinii zwiedzających) nasze miasto zrobiło wrażenie na przyjezdnych, pokazując, że jest nie tylko fantastyczne, ale i piękne.

Szedariada - dzień drugi, czyli nagromadzenie atrakcji

Wnuku i jego prelekcja "w terenie"
Dzień drugi to ewidentnie dzień prelek. I pierwszej sali prelekcyjnej – tak, tej od konia niosącego Śmierć stojącego na szczycie wieży. Powiedziałbym, że jak tam wszedłem, to już nie wyszedłem – i prawie tak właśnie było. Tyle, że prowadzący świetną prezentację o średniowieczu Wnuku wpadł na jakże genialny pomysł, znany chyba każdemu jeszcze ze szkoły, by swoją „lekcję” zrobić na świeżym powietrzu. Niestety, na kolejną prelekcję ze względów technicznych musiałem się przenieść do jakże cywilizowanych pomieszczeń z rzutnikiem. Koniec końców rzutnik i tak nie zadziałał, prelkę można było równie dobrze w mniejszym gronie przeprowadzić z użyciem podręcznego netbooka, ale cóż... swoją drogą, mogłem sam wpaść na to, że na szedariadzie 20 lat temu nie było raczej komputerów, więc i ja nie powinienem z takich udogodnień korzystać :)
Spotkanie autorskie z Mają Lidią Kossakowską
Potem już były spotkania autorskie. Maja Kossakowska, Milena Wójtowicz – chociaż już nie pamiętam, o czym opowiadały, to pamiętam, że robiły to interesująco. Podobno niektórzy nie łączą talentu pisania i opowiadania – jednak z pewnością obydwie wspomniane pisarki są pod tym względem uniwersalne.
I gdy już wreszcie miałem zdradzić wspomnianą I salkę i udać się na prelkę o partyzantach RPG odbywającej się w innej salce – mój żołądek stanął w obronie wierności ideałom i wygonił mnie do pobliskiego grillbaru Galaktyka. I z pewnością nie wspominał bym o tym niegodnym uwagi incydencie, gdyby nie dyskusja z poprzedniego dnia na temat konwentowego cateringu. Że niby miało być tak pięknie, miało być tak cudnie... no, w przeciwieństwie do DF-ów obsługa wyrabiała się z tempem, jednak wolę gdy pierogi smakują jak pierogi. Zwłaszcza że w tym wypadku niezawodny leśnicki kebab-bar Dyktator raczej nie był pobliską opcją.

Korpo - przekleństwo czy dobrodziejstwo
w polskim zgniłym kapitaliźmie?

Tak to więc zamiast na partyzantów, trafiłem na prelekcję o złych korporacjach. Moim zdaniem, zły raczej był prelegent. Niby miało być nawiązanie do roku zajdlowskiego i jego twórczości: a w moich uszach wciąż obijały się słowa prelegenta „w swojej książce napisałem” (jakby ktoś miał wątpliwości, to oczywiście prelekcji nie prowadził sam Zajdel). Potem poziom poleciał niczym lawina z górki. Specjalista mówiący o korpo, który nigdy w takowym nie pracował, ale on przecież zna się najlepiej „bo on internety czytał”. No cóż, skoro miało być wspominkowo, to mi się przypomniała historia rodzinna, w której to wielce uczony ksiądz „wiedział jak wygląda życie w rodzinie bo on dużo książek w życiu czytał”. No cóż, niezbadane są wyroki boskie, i gdy niedużo później przyszło mu przyjść do naszego domu z kolędą, to na widok regałów z książkami uciekał niczym diabeł na widok wody święconej – a właściwie niczym diabeł na widok pękającej tamy assuańskiej zaraz po ogłoszeniu że całe jezioro Nassera wypełnione jest wodą święconą :) I choć w stosunku do swojego korpo wiele zarzutów bym miał, to wciąż będę się upierał że przy obecnej kulturze pracy w Polsce, to praktycznie wszystkie zachodnie korporacje nie-handlowe raczej podwyższają standard pracy w Polsce niż go obniżają. Ale ciężko to wytłumaczyć osobie, dla której praca to raczej nisko płatna ale bezpieczna praca nauczyciela i kto nigdy nie zaznał wycisku polskiego prywaciarza...
Chyba bunt przeciw jedynej słusznej idei dał mi siłę aby wreszcie trafić do innej salki. I myślę, że warto było posłuchać zarówno o historii, jak i przyszłości biblioteki Szedar. Ta na szczęście rysuje się kolorowiej, bo do pomocy doświadczeniu bibliotekarza, pana Henryka, powoli dołącza młodzieńcza energia nowej bibliotekarki, Pauliny, która z pewnością tchnie w bibliotekę nowego ducha. Byleby przy okazji pani chorąży nie wprowadziła tam też wojskowego dryla :)
A potem było już kolorowo, choć to właściwie inna impreza. Co prawda chciałem jeszcze odwiedzić blok o apokalipsie i w ten sposób przygotować się na ten moment, kiedy nad światem pęka tęcza a cały świat pokrywa koloro-aktywny opad. Ale jakoś tak zeszło „na korytarzach” (zwłaszcza, że wstydem byłoby nie skorzystać ze starego, zdezelowanego powielacza – zwłaszcza, gdy udało się odnaleźć kolejne fantastyczne opowiadanie o Wrocławiu. Teraz tylko czekać, kiedy spłonie willa na ul. Międzygórskiej – bo inaczej zdjęcia nie będą pasować do treści...

Wieczorku indyjskiego ciąg dalszy

A po burzy kolorów przyszło wrócić na konwent. Bo jakże to, skoro cosplayowców nie było, to jeszcze tribala odpuścić? Chociaż mój aparat swoje się już napatrzył, czasem swoim życiem ryzykując, to takiej atrakcji nie mógł sobie odpuścić – i ze swojej torby tak intensywnie za powrotem do szkoły nawoływał, że choćbym nie chciał, to nie potrafiłbym mu odmówić. A że ja też chciałem na kolorowy pokaz wrócić – więc po namiastce indyjskiego święta Holi miałem odmianę tańca indyjskiego. Tak, „wieczór indyjski” to zdecydowanie była największa atrakcja tamtego, urodzinowego dla mnie, weekendu...

Odgadywanie przeszłości zaostrza apetyt

Tymczasem gdy ja zachwycałem się nad wspaniałościami indyjskiego świata, niepostrzeżenie słońce skończyło swój obrót wokół nieboskłonu i zaczęło następny. Niekoniecznie dospani konwentowicze powoli zbierali się na grillbarowej ławeczce. Aleja dawnych sław powoli uzupełniała się także o tych, którym na starość na pełny konwent sił zbrakło, a jednak starych znajomych chcieli odwiedzić. A ci, którzy już drugi dzień męczyli swe umysły przypominaniem sobie starych historii – teraz rzucili swym mózgom kolejne wyzwania. Kim był ten człowiek, który dopiero co przyszedł? Jak wyglądał 20 lat temu? Coś tam w głowie świta – i nagle olśnienie: Czy to nie (tu wpisz imię dowolnego gracza, którego nie widziałeś od 20 lat)? Jedne zagadki były prostsze, nad innymi przyszło spędzić kilka minut – jednak w końcu udało się odświeżyć wszystkie stare twarze w pamięci. No i zaktualizować swoją „kartotekę” o wygląd współczesny dawnych współgraczy. 
Tymczasem z fantastycznej kuchni zaczął dobiegać jakże ponętny zapach. To Maja Lidia Kossakowska, jako największa (a w zasadzie chyba jedyna?) specjalistka od Grillbaru Galaktyka urzeczywistniała swoje wizje. I podobnie jak w książce, za kontuarem stanął wielki kucharz – Jarek Grzędowicz. I niech was nie zmyli jego sweetaśny fartuszek kuchenny z kotkami. Zaraz zaczęło się opowiadanie o kucharskim pogromie wśród tłumoczków. Bierzesz ich całe wiadro – i odrzucasz wszystkie, które nie przeżyły katuszy transportu. Potem poddajesz je skrajnym torturom – i znów selekcjonujesz te, które nie przeżyły. Obróbka mechaniczna – i wyrzucamy osobniki zbyt słabe, żeby to przeżyć. Potem próby nawracania patelnią i ogniem – i znów spora ich część odpada. Nawet co sprytniejsze osobniki próbujące oszukiwać, same już nie wiedzą co mają robić – ogłupiałe nie orientują się kiedy mają się otwierać, kiedy zamykać. A zafascynowany całym tym kulinarnym kunsztem obserwator, powoli zaczyna przestrzegać stojącego przed nim Pana Lodowego Ogrodu niczym sympatycznego, jowialnego kucharza z najlepszej restauracji w galaktyce – i tylko przypadkowy przechodzień potrafi dostrzec prawdziwe zagrożenie ostrzące sobie noże do zadania ostatniego ciosu.

I choć przed finałem nauk o znęcaniu się nad galaktycznymi tłumoczkami musiałem opuścić salę tortur zwaną kuchnią, to z pewnością jedną rzecz będę po wsze czasy: celem wydobycia zeznań ofiarę możemy nęcić, wędzić, opiekać, przypalać, itp. to jednego z nią zrobić nie możemy: GOTOWAĆ. Bo wtedy całe nasze starania idą na zmarnowanie...



*********************************************************************************

Podsumowując: z pewnością konwent wspominkowy nie jest typowym konwentem. I ciężko mi, konwentowiczowi od lat 2-ch, doceniać to, co osiągnęli starzy wyjadacze. Z pewnością pozwoliło mi choć trochę poczuć atmosferę konwentów sprzed 20 lat – jednak z drugiej strony, być może taki konwent powinien jednak pozostać wydarzeniem zamkniętym dla starej grupy wyjadaczy? Z pewnością brak zgrania objawił się w częściach przygotowywanych przeze mnie – a to się okazało, że sprzęt jest, ale nie do końca, a to coś co mgliście mi zostało przedstawione jako panel dyskusyjny nagle okazuje się prelką, którą muszę pilnie przygotować... mimo to, ostateczny bilans zysków i strat muszę zamknąć pozytywnie. Zwłaszcza w kwestii wiekowej. Po Polconie czułem się starcem, po słowach że skoro ktoś po 30-tce bawi się w fantastykę, pozostanie jej wierny po wsze czasy. Po reedycji szedariady raczej poczułem się jednak młodo: bo w grupie tych, co ciągle opowiadali „a w starych czasach to żeśmy takie rzeczy robili” ja wciąż czułem się jak ten, który dopiero za 20 lat będzie mógł mówić o tym, co się działo w starych czasach. I z pewnością wtedy będę potrzebował takiego konwentu jak Szedariada – wiele, wiele lat później.