czwartek, 13 marca 2014

LOVE 5 - czyli z miłością do mangi ... u mnie krucho

No cóż, trzeba przyznać, że choć kilka relacji z konwentów na koncie już mam, to Love 5 było dla mnie wielką niewiadomą. Bo wszystkie dotychczasowe konwenty były albo ogólno-fantastyczne, albo jeśli już dedykowane konkretnej dziedzinie – to zawsze chodziło o dziedzinę, o której jakieś tam pojęcie miałem. Pisać relację o konwencie mangowym przy wiedzy ograniczonej do znajomości Czarodziejki z Księżyca (a i to znajomość ograniczona jedynie do znajomości wyglądu i nazwy postaci) – to się robi wyzwanie. No, ale po to są wyzwania, aby im próbować sprostać... no i o eliminacje do euro-cosplayu też chodziło :)
No więc najpierw trzeba się rozeznać w temacie. Tu zbyt dobrze nie poszło... Jedyne co się dowiedziałem, to (przekazane raczej w negatywnej formie) że „mam się spodziewać osób, które będą się lansować”. Jakoś to sformułowanie nie zostało do końca doprecyzowane, jedyne co udało mi się wywiedzieć, to że „będą pewne osoby, które będą głównie chodzić po korytarzach aby się wylansować”. No cóż, mam wrażenie, że chodziło o osoby które bawią się w cosplay, więc mi jako fotografowi bardzo się pod tym względem podoba konwent mangowy – bo w przeciwieństwie do „klasycznie fantastycznych” konwentów nie muszę polować na pojedyncze zdjęcia przebranych osób, okazję do niezłych fot dostaję praktycznie co chwila i to mi pasuje. Dziwne jedynie, że jako zarzut przedstawiła to osoba... która sama bawi się robieniem strojów i na każdy konwent przygotowuje nową kreację.
Jeżeli chodzi o atrakcje konwentu, to zacząłem od czegoś, co samemu może mi się kiedyś przydać, czyli od prelki na temat robienia dobrych atrakcji. Niestety, autor prelki specjalizował się chyba głównie w konkursach wiedzowych (a więc atrakcji najmniej dla mnie ciekawej), więc nic specjalnego się nie dowiedziałem. W kwestii prelekcji, paneli dyskusyjnych (czyli chyba najpopularniejszych atrakcji konwentowych) usłyszałem jedynie, że do czegoś takiego należy się przygotować i robić je należy jedynie w tematyce, którą się naprawdę zna. O zbawco, czy bez ciebie wpadłbym na to, żeby na Polconie i Szedariadzie robić prelki o wrocławskiej fantastyce a nie np. o mandze? No cóż, bardzo odkrywcze uwagi, zwłaszcza że nie było nic o chyba ściągającej największe tłumy atrakcji konwentowej – wywiadach i spotkaniach autorskich z gwiazdami.



Jako iż przed konkursem cosplayowym należy zająć dobre miejsca, skorzystałem z zaproponowanych przez Okashii Ookami warsztatów na temat cosplayowych występów. Trochę ich już w końcu widziałem, mniej i bardziej udolnych, może pora spojrzeć na cosplayerów ich własnymi oczami, i to fachowymi oczami? 
No i trzeba przyznać, że ze wszystkich atrakcji LOVE5, warsztaty zorganizowane przez Mirage'a były najciekawszą atrakcją. Zaczęło się od podstaw, potem uczestnikom warsztatów przyszło odegrać wymyśloną przez siebie scenkę na scenie, oczywiście na oczach wszystkich. Jednym poszło lepiej, innym poszło gorzej... scena która miała trwać około minuty a zakończyła się po 7 sekundach była skrajnym przykładem tego, co niestety czasem widać na cosplayowych konkursach – że często brak chociażby jednorazowej próby z zegarkiem w ręku, żeby występujący przekonał się, jak nieprzygotowany jest do pokazania się na scenie. A już biorąc pod uwagę czas spędzany na przygotowaniu stroju często stojącego nawet na bardzo wysokim poziomie, to aż zadziwia próba zaoszczędzenia czasu na przygotowanie prezentacji.

Oczywiście, każdą scenę można było dopracować. Jedna próba na scenie, druga – po 40 minutach (z czego pewnie połowa to odgrywanie scen przez kolejne zespoły) i można zaprezentować swoje pomysły na całkiem znośnym poziomie, przy okazji odnajdując symboliczne rekwizyty do wzbogacenia swojego przedstawienia.
Oczywiście, nie można każdej sceny piłować w nieskończoność, bo się uczestniczy znudzą, dlatego kolejnym etapem warsztatów było zgrywanie swoich zachowań do głosu. No, trzeba przyznać, że tutaj już uczestnicy ćwiczeń mieli trochę trudniej niż klasyczni cosplayowcy. Otóż ci ostatni, zazwyczaj sami sobie dobierają podkład muzyczny, a potem już „tylko” muszą zsynchronizować swoje przedstawienie z muzyką. Mirage, przy pomocy dobranego na szybko Fulka, dali uczestnikom trochę trudniejsze zadanie: oprócz zsynchronizowania się z naprędce wymyślonymi dialogami, musieli jeszcze w ogóle na bieżąco wymyślać swoje zachowania w zależności od tekstu dobywającego się zza sceny. Dodajmy, że z kolei „głosy prowadzące” też nie widziały co się dzieje na scenie, więc temat ćwiczenia był narzucony z góry i nie ewoluował w miarę zachowań aktorów na scenie, co czasem wymagało od nich zręczności, żeby wrócić w narzucony przez narratorów wątek.
Kolejne próby miały być prostsze, bo przecież miał być podobny tekst, może co najwyżej lekko wzbogacony. Przynajmniej taka była oficjalna wersja, bo prowadzący przewrotnie stawiali naszych potencjalnych cosplayerów w coraz to nowych sytuacjach, w których ci akurat całkiem efektywnie się sprawdzali. Zbierający się przed cosplayowym konkursem tłum chyba też zagustował w tych zabawach, bo do jednej z kolejnych scen nagle zebrała się całkiem spora grupka chętnych. Na dwa głosy prowadzić scenę dla 10 osób? Okazało się, że prowadzący całkiem sprytnie wybrnęli z sytuacji. Po zapobiegawczym pytaniu „Kto chce być pierwszym głosem, który zacznie scenkę?”, padło polecenie: „WSZYSCY NA ZIEMIĘ, 20 POMPEK. NATYCHMIAST”. A więc chcieliście – to macie. Scenka grupowa czyli ćwiczenia w wojsku. Trzeba jednak przyznać, że nie była to jedynie chamska próba pokazania siły przez scenarzystów (bo skoro JA piszę scenariusz, to mogę wszystko), ale jedynie zalążek do całkiem ciekawej sceny. A więc oprócz typowego ostrego sierżanta niczym z Full Metal Jacket pojawił się także buntownik, lizus, jakaś ciamajda – słowem, typowa życiowa scenka z wojska, oczywiście z uwzględnieniem fali.


A potem był konkurs cosplayowy. Najpierw „mały” cosplay. Z racji dużej ilości chętnych, prezentacje odbywały się grupowo, co pozwoliło na stworzenie bardziej rozbudowanych scenek, z dużą domieszką humoru. Był więc ksiądz ala-Natanek odgrażający się promocją w tesco, była libacja w japońskim wojskum chwilowo przerwana przez wizytę diabła... który przyłączył się do imprezy. Na scenie odbyło się zarówno party-hard w skórach, jak i klasyczne balety, był talent-show w stylu „Must be the music”, oczywiście nie obyło się bez klasycznych mangowych scenek... słowem, trochę się działo. Kto był, to widział, kto nie był – musi się obejść smakiem i zdjęciami, bo takich konkursach ciężko mi coś napisać.
Oczywiście, po „małym” cosplayu odbyły się eliminacje do kolejnej edycji Euro-cosplayu. Tu już oczywiście prezentacje stały na o wiele wyższym poziomie, w końcu do eliminacji startuje elita polskich „strojorobów”. A więc o wiele bardziej dopracowane stroje, prezentacje bardziej przemyślane, no i jednoosobowe. Co najbardziej zapamiętałem? Pirata, któremu przeszkodzono w drzemce na jego wielkim mieczu, Red ze swoim tranzystorem (czyli oczywiście zwycięzcy zapadli w pamięć), jak zwykle natrętnego króla Juliana przeszkadzającego w odpoczynku bogini Słońca. No i niestety, czasem rekwizyty które zasłaniały mi cały występ. Trzeba niestety powiedzieć, że organizatorzy trochę nie pomyśleli o fotografach spychając ich pod samą sceną, zamiast zostawić trochę przejścia przed sceną. Widać to chyba po perspektywie zdjęć, widać po jakości (bo niestety nie udało się założyć stałki i trzeba było nadrabiać większą czułością), niestety w niektórych przypadkach zdjęć nie dało się całkowicie robić z mojej pozycji, bo cały widok zasłaniał stolik na niezbędne rekwizyty. Tutaj macie próbkę tego, co się udało pstryknąć, trochę większy wybór w galerii na Facebooku (niestety, G+ po przejęciu picassy strasznie obniżyło jakość przesyłanych zdjęć, więc definitywnie wycofuję się z galerii tamże, za jakiś czas może znajdę lepsze miejsce).


No, choć konkursy cosplayowe trochę się przeciągnęły poza wyznaczone im ramy czasowe, to chyba jednak trochę zbyt wcześnie, żeby już opuszczać konwent? Niestety, późniejsze projekcje jakoś nie trafiały w mój gust. Chiny na wyciągnięcie ręki – no cóż, fajnie że niektórzy mają okazję pojechać do Chin, ale czy sam wyjazd to wystarczająco dużo, żeby opowiadać o tym rejonie? Niestety, jakość prezentowanych zdjęć pozostawiała wiele do życzenia (i nie była to tylko wina braku pogody), opis też był bardziej przewodnikowy bez jakichś specjalnych ciekawostek, słowem: do opowiadania o swoich podróżach trzeba mieć talent, nie wystarczy egzotyczny kraj jako ciekawy temat.
Potem miało być niby lepiej. No, na mandze to ja się nie znam i ciężko by mi było zrozumieć specjalistyczne prelekcje o serialach, których nie widziałem – ale jeśli ktoś ma mówić o mangowych robotach, to już sobie powinienem chyba poradzić? W końcu drugi człon mojego kierunku studiów to przecież właśnie robotyka!!! Tak więc chciałem posłuchać o skrajnie rozbudowanych mechach, o ojcu super robotów... niestety, mocno się rozczarowałem. Panele przygotowane przez Ludka... tfu, na psa urok, właściwie powinienem napisać: Panele NIEprzygotowane przez Ludka praktycznie się nie odbyły. Co prawda była sala, był prowadzący, jednak w praktyce posłuchałem jedynie konwentowych pogawędek zmęczonych ludzi na tematy zupełnie niezwiązane z podanymi tematami paneli. Więc choć miała być okazja, żeby ugryźć tematykę mangi, to jednak niestety się nie udało.
Kolejna okazja miała się pojawić już na początku następnego dnia. No, właściwie kwestia kto jak definiuje początek dnia, niestety zapowiadająca się arcyciekawie prelekcja o zzieleniałym jedzeniu i życiu reportera wojennego odbyła się praktycznie po nocy w moich kategoriach czasowych, na konwencie następnego dnia pojawiłem się gdzieś w okolicy chestnutowych paneli na temat mangowych perełek i gustu zwolenników mangi. No wow! Nareszcie się dowiem, co warto z mangi obejrzeć żeby chociaż liznąć tematu, posłuchać opinii na temat poszczególnych twórczości... niestety, skończyło się na badassowym oczernianiu gustu innych uczestników panelu, bez grama merytoryczności, po prostu „ale jakże (tu wpisz dowolną nazwę wymienioną przez publiczność) może się komukolwiek podobać”, „no nie mów, że to ci się podobało”. Słowem, coś pomiędzy stylem Tymona Tymańskiego i Mikołaja Lizuta a Kuby Wojewódzkiego, z którego jasno wynikało, że wszyscy oglądający mangę mają lichy gust. No, może poza prowadzącymi, choć i tu obydwaj prowadzący nie potrafili się zdecydować na jednoznaczną odpowiedź.

Ale gdy mam oceniać tą prelekcję, to przypominają mi się słowa jednego z największych polskich krytyków kina (choć nie pytajcie mnie, czy był to Gutek, czy Raczek), który stwierdził, że ogląda każdy film, nawet najgorszy, bo w każdym z nich znajdzie się jakaś scena warta obejrzenia filmu i zapamiętania jej. I to samo muszę powiedzieć o tej prelekcji – choć w kwestii merytorycznej nie specjalnie przypadła mi do gustu, to zdecydowanie pochwalić muszę techniczną koncepcję jej przeprowadzenia. Zamiast klasycznej prezentacji czy gadania z kartki lub z niczego (czytaj: z głowy), prowadzący użył … Notatnika, znanego niektórym także jako Notepad, standardowej aplikacji Windowsa. Oczywiście nie była to jedynie forma wirtualnej kartki z przygotowanym konspektem – raczej forma tablicy, na której spisujemy nasze chwilowe notatki które zmazujemy gdy przestają być potrzebne. Ot, taka tablica jak w szkole, tylko zmazywanie nie odbywa się gąbką zmywającą całe obszary, ale literka po literce. I chociaż była to kolorystyka kartki papieru, a nie biały kursor na tle klasycznie czarnego ekranu starych komputerów (ew. ciemnozielonym tle matrixa), to w połączeniu z systematycznie zmieniającymi się ekranami dawało efekt kojarzący się z hackerami – słowem, doskonała stylizacja na zbliżające się cyberpunkowe Dni Fantastyki na Zamku w Leśnicy.
A potem znów trafiłem do grona cosplayerów. Najpierw Mikos podsumowujący osiągnięcia zagranicznych cosplayerów na przełomie kilku ostatnich lat, później Zula udzielająca porad przyszłym startującym, głównie w kwestii sposobu oceniania przez jury oraz prezentacji stroju i tym miłym aspektem skończył mi się Love 5.
Podsumowując: mimo iż konwenty mangowe są konwentami adresowanymi do zdecydowanie innej grupy, zarówno pod kątem wiekowym jak i pod kątem zainteresowań, to jednak daje się znaleźć na nich ciekawe atrakcje i ciężko określić czas na konwencie za zmarnowany. I nie mówię tu tylko o atrakcjach cosplayowych, nawet w tych mniej ciekawych dla mnie panelach daje się odnaleźć coś ciekawego (oczywiście nie dotyczy to tych paneli, które praktycznie oceniając się nie odbyły). Z pewnością do mangi będę jeszcze próbował podejść, jednak konwent mangowy ostatecznie zrobił mi się konwentem głównie cosplayowym.
Z pewnością wysoko muszę też ocenić organizację, jednak profesjonalne konwenty organizowane przez firmy specjalizujące się tylko i wyłącznie w tym stanowią trochę inną jakość niż konwenty amatorskie (dokładniej: chociaż są dopracowane tam, gdzie amatorskie się sypią, to i zdarzają się wpadki nie pojawiające się na tych amatorskich :)... jednak wciąż pozostaje problem charakteryzujący chyba wszystkie wrocławskie konwenty: za mało miejsca jak na taką ilość wystawiających i odwiedzających. Miejmy nadzieję, że kiedyś komuś uda się wynaleźć technologię pozwalającą rozciągać ściany budynków niczym z gumy, bo obawiam się, że ciężko będzie znaleźć lokalizację odpowiadającą potencjałowi Wrocławia jako miejscu organizowania konwentów.


czwartek, 20 lutego 2014

Wrocław - miasto spotkań z niezwykłościami

Magia zamknięta w metalu i kamieniach
Wróżki, uzdrowiciele, różdżkarze – wszystkich ich spodziewałem się spotkać Hali Stulecia. No i „fotografia obrazu aury”, którym tak bardzo zachwycał się Zioło... Z jednej strony, uwierzyć tak łatwo nie uwierzę, z drugiej strony, trudno zaprzeczać istnieniu czegoś, o czym się nic nie wie? Dlatego wizytę na Wrocławskich Spotkaniach z Niezwykłościami postanowiłem potraktować jako „edukacyjną”.
Pierwsze stoiska raczej nie zachwycały. Niezwykłości kończyły się na „niezwykłych” wędlinach, serach, i wszelkiej innej żywności. Żeby to chociaż nie wiadomo jak „zdrowa” żywność była – taa... jej „niezwykłość” polegała jedynie na tym, że nie była to zwykła żywność „marketowa”, chociaż czy mięso sprzedawane tam było „prawdziwe”, czy tylko „udające prawdziwe” ciężko mi określić. W świetle ostatnich rewelacji Unii Europejskiej (według której to jedzenie ze sztuczną „farbą o smaku wędzonki” jest zdrowsze od naturalnie wędzonego) to powiedziałbym raczej, że jest ona zdecydowanie „trendowo niezdrowa”. Z pewnością takiej „prawdziwej” żywności pełno na każdym wrocławskim bazarze, jarmarku, itp. - słowem żadna niezwykłość.
Orgonit, czyli chyba jedyne stoisko na którym nie czułem się oszukiwany
Podobnie nie zrobiły na mnie wrażenia stoiska ze zdrową żywnością. Zioła – no cóż, wymieszane w rękach wiedźmy może mają swoją magię, jednak posortowane, porozkładane w równiuteńkich woreczkach to już zwykłe ziółka, ot, przypominające te, które dosypujemy do herbatki. Że dzika róża ma takie właściwości, a haber takie – phi, na kimś kto się wkręcił w świat samodzielnie robionych domowych nalewek taka wiedza nie-tajemna raczej nie robi wrażenia.
Starożytne symbole mocy
No tak, ale co tu wybrzydzać, z magią zapoznać się miałem. Na pierwszy rzut poszło uzdrawianie praniczne. Ot, kupisz sobie książeczkę, przyjdziesz do nas na kilkugodzinny kurs za kilkaset złotych (oczywiście, nie mówimy o szkoleniu indywidualnym) i będziesz mógł leczyć rodzinę. Oczywiście tylko słabszą, białą praną, bo kolorową nauczysz się na kolejnym, oczywiście równie drogim kursie. No cóż, mi to raczej wygląda na szybkie zwalczanie choroby portfela, ale może lepiej nie moim kosztem? Na szczęście pani poświęciła chwilę czasu na wytłumaczenie. Generalnie, poprzez czakrę serca kierujemy prośbę do Wszechświata, aby wypełnił nas swą mocą (poprzez czakrę głowy), którą to moc przekierowujemy na chorego. Oczywiście, prana jest formą magii, więc nikt nie powie ci, co to za forma energii, żadnych naukowych wyjaśnień (bo przecież na tym polega magia, czyż nie? :), słowem, zaciągasz manę z powietrza i leczysz wszystkich wokół. Oczywiście, udokumentowanych cudownych uzdrowień są tysiące, ale jakby nie pomagało, to z pewnością nie zaszkodzi, jak pójdziesz do NFZ-towskiego lekarza :) 
No cóż, doświadczony gracz z pewnością od razu zapyta: ale czy takiej magii można użyć nie tylko jako healer, ale także jako zabójczy mag? No, tu już odpowiedź była bardziej pokrętna: niby można, ale wszystko okupisz ogromnym cierpieniem, kara będzie sroga. No, ale jak ktoś cię nie lubi, to ci może zdrowie zepsuć? No nie, kara będzie sroga, okupi to cierpieniem i w ogóle będzie tak źle, że nic złego ci nie zrobi. „Logika pozorna” niestety nie przebija się przez mój pragmatyczny umysł i od razu pada pytanie: jeżeli nic złego mi nie zrobi (bo sroga kara), to za co zostanie pokarany skoro mi nic złego nie zrobił? I nagle niczym mantrę słyszę, że nic nie zrobi, bo spotka go kara. I słuchaj tego w kółko Macieju, widzę że chyba wszedłem w obszar pytań zakazanych, więc formułuję inaczej pytanie: no dobrze, nie robię nic ze złości, po prostu CHCĘ kogoś wyleczyć (więc intencje są dobre), no, ale jestem początkującym i coś schrzanię. Co się wtedy stanie? No i znów słyszę mantrę o srogiej karze, i że przez to nikt mi nic złego nie zrobi, bo ważne są chęci, bo inne takie. Ze stoiska odchodzę z poczuciem braku odpowiedzi, skołatany nie wiedząc, czy po uzdrawianiu pranicznym przez partacza po prostu nie poczuję nic (bo „wielkie duchy kosmosu” po prostu oleją nie umiejącego się z nimi dogadać amatora) czy może jednak przez przypadek leczenie może dać odwrotny efekt? No cóż, powiedzmy, że nie będę ryzykował na swojej skórze...

Tańczący w promieniach UV
Tymczasem coś się dzieje w salce widowiskowej (tak, tak, ledwie salce, bo część główną hali zaanektowano na targi turystyki, a Spotkania z Niezwykłościami zorganizowano tylko w części zewnętrznego korytarza). Okazało się, że w czasie gdy ja słuchałem o pranie i kolorach, tutaj odbywało się nietypowe przedstawienie: taniec przebranych w święcące w ultrafiolecie postaci inspirowanych dawnymi słowiańskimi upiorami. Niestety, trafiłem na samą końcówkę, tylko tyle, żeby stwierdzić, że to coś fajnego i mieć ochotę na więcej.


Mały przegląd końcówek do różdżki
Po krótkiej zabawie z kartami w wykonaniu magika-prestigitadora (i nie pytajcie mnie, jak on to robił, cały czas patrzyłem mu na ręce i nic nie zauważyłem – ale może to nie na ręce trzeba było patrzeć?), robię rozeznanie na kolejnym stanowisku, u różdżkarza. Znów jakaś niepojęta magia, jednak w tym wypadku chociaż od znajomych wiem, że „to działa”, w miejscu gdzie geolodzy nic nie znaleźli, różdżkarz powiedział „tu będzie woda” - i ona tam była. No więc jak to działa? Wystawca zaczął od klasycznej teorii, od wikipediowej wręcz regułki co to jest radiestezja. No więc jest sobie promieniowanie, każda materia wydziela jej inny rodzaj (słowem, jakby mi ktoś tłumaczył działanie spektrometru), no i człowiek posiadający odpowiedni „dar” i wypraktykowane umiejętności potrafi to promieniowanie wyczuć. Było jeszcze o elektronach, promieniowaniu jonizującym, no, takie tam dla fizyków, no i czy Pan zrozumiał? No cóż, zrozumieć zrozumiałem, miałem wrażenie, że słyszę wykłady elektrotechniki z technikum, ale nie, nie, to tylko fizycy potrafią zrozumieć. No, i nie zrozumiałem... ale dopiero w momencie, kiedy okazało się, że to cudowne promieniowanie, mimo iż takie fizyczne, nie daje się jednak zmierzyć żadną dostępną nam techniką. Nie, że zakres częstotliwości nie właściwy, nie że sygnał zbyt słaby, po prostu technika nie da rady, bo nie i już, i to jest po prostu magia. No bo skoro sygnał jest słaby-słaby, to jakim cudem radiestesta potrafi wyczuć źródło wody nie tylko w pobliżu siebie, ale także patrząc na mapę odległego miejsca, włącznie z antypodami. No cóż, nasuwa się pytanie czy mając dokładną mapę Księżyca lub Marsa też potrafiłbym odkryć wodę?
No niech sobie niedowiarkowie nie wierzą, ale zaraz dostaję kartkę sugerującą, że radiestezja to jest nie tylko coś co działa bo „przecież to takie mądre” (że aż się nie daje tego wyczuć techniką – dopisek autora). Radiestesta potrafi nie tylko wykryć żyłę wodną, to jeszcze potrafi określić jej skład chemiczny. Bo każda substancja ma inne widmo częstotliwości, a człowiek to taki czuły spektrometr, że wszystko wyczuje :) I chociaż z treści rozmowy wynika, że różdżkarz potrafi rozpoznać czy woda ma większą domieszkę wapnia czy żelaza, to pobieżna analiza karty finalnego pomiaru raczej rozróżnia tylko kategorie wody mniej lub bardziej zdatnej do picia, bez rozróżnienia na jej dokładny skład.

Różdżki kontra magia Japonii - która silniejsza?
Niestety, do stoiska egzorcysty nie zdążyłem dotrzeć, bo na Spotkania z Niezwykłościami dotarłem dopiero wieczorem, po prawie całodziennej walce z zombiakami. Jeżeli jednak mam podsumować wrażenia, to niestety, wciąż uważam wszelką ezoterykę za wielką ściemę. I nie chodzi o to, czy to działa, czy nie. Raczej o podejście tych, którzy tą ezoterykę prezentują. Bo nawet jeśli jest w tym ziarnko prawdy, to próbując się dowiedzieć czegoś więcej, nagle trafiasz na mur: Bo JA jestem Wielkim Mistrzem, a ty szaraczku masz mnie słuchać i (nie daj Boże) nie zadawać niepotrzebnych pytań. Najlepiej weź sobie tą karteczkę z gotowymi pytaniami, i o to możesz pytać :) Każda próba wyjścia poza rutynowy schemat kończyła się przekręcaniem pytania i naciąganiem go do jednego z gotowych. Chociaż nie próbowałem zadawać pytań sugerujących że to kłamstwo, chociaż zadawałem raczej proste pytania w stylu „a jak to działa, bo ja jestem ciekawy”, „a co się stanie, jak mi nie wyjdzie”, chociaż było to raczej przepytywanie ciekawskiego dziecka niż upierdliwego naukowca na siłę próbującego obalić hipotezę – to wciąż czułem, że trafiam w domenę pytań zakazanych. Więc jeśli nawet coś jest w tej ezoteryce, to niestety jej „sprzedawcy” robią jej czarny PR próbując traktować wszystkich jak ciemną masę którą Wielki Mistrz prowadzi do Jedynej Słusznej Prawdy. No cóż, świat wolę poznawać samodzielnie a nie dając się opanować jakiemuś umysłowemu despocie...

poniedziałek, 10 lutego 2014

Z łukiem wśród zombie

Nieustraszona pogromczyni zombie-drzew w akcji
Po lekturze dwóch kolejnych wrocławskich zombie-apokalips, wypadałoby wrócić do klasyki. Np. do jakiejś fantasy, do wrocławskich pisarzy trochę starszej już daty... słowem, pora wziąć się za świeżo świeżo wydaną 3 część Pomnika Cesarzowej Achai. Ziemiański jak to Ziemiański, od rozważań nad bronią nie ucieka, wręcz odwrotnie, co rusz o jakiejś spluwie pisze, a tu się pojawiają jakieś nieścisłości. No bo jak zrozumiem porucznika odważnie paradującego wśród posiadających broń palną żołnierzy, zwłaszcza gdy posiadają karabiny naprawdę starej daty. No, ale gdy mowa o wyprawie przeciw wyposażonym w łuki prymitywnym bestiom to raczej zwątpiłbym w iluzoryczną moc takiej kamizelki. Bo fakt, broń palna była szybko pokochana przez dowódców wojsk za swoje ogromne zalety: duży zasięg, wielką siłę rażenia, prostotę obsługi (tak, tak, całej tej procedury nabijania dawnych muszkietów można było nauczyć żołnierza w kilka godzin włącznie z praktyką, w czasie gdy przyuczenie jednego porządnego łucznika zajmowało całe lata). Jednak najmniej zauważaną za to chyba jedną z większych przewag broni palnej nad łukiem jest zatrzymanie postrzelonego w biegu. Bo nawet waląc w idącego na nas wroga z łuku, nawet uszkadzając mu ważne aorty, przejdzie on jeszcze kilka kroków zanim zginie. Natomiast potężna siła wystrzału często nawet cofa go do tyłu... no, ale strzała łuku jako jedyna przebije się przez kamizelkę. No, ale wszystko wyjaśnia dogłębna analiza faktów: bo przecież to porucznik sił lądowych był, nie nasz wielki bohater z marynarki, tylko prawie-że-wróg z lądowych. Znaczy się, miał prawo być głupi. Obowiązek zresztą też. 
Zombie-desperat po ostrzale ostrzegawczym
Akurat przy opisie walki z dzikimi, zza okna dawał się posłyszeć jakiś dziwny pomruk. W zasadzie to dawał się on usłyszeć już wcześniej, jednak jego natężenie niezauważalnie powoli narastało, i z pewnością dalej bym go nie usłyszał, gdyby nie doszedł do niego głuchy łomot. Wyglądam za okno i... nie, po prostu nie uwierzę. Bo bomba atomowa od wielu lat żadna nie spadła nigdzie na ziemi, naziści swoich eksperymentów we Wrocławiu zaprzestali wraz z opuszczeniem Breslau w 1945 roku, a tu pod oknem cała chmara zombie. Dryjer się mylił, Lewandowski się mylił, może jak w Zapachu Szkła uruchomili jakiś dziwny generator, zwłaszcza, że tajemniczy okrągły bunkier stoi tuż za blokiem. Kto wie, kto się tam ostatnio wokół niego kręcił?

Chowając się przed zombie w okopach
W poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki

Chociaż w sumie, nie czas rozważać, co jak i dlaczego te zombie powstały, chyba lepiej przeredagować pytanie na: co jak i gdzie znajdę bezpieczne miejsce. Po zeszłorocznych manewrach najbardziej rozsądna wydawała mi się strzelnica łucznicza w lasku osobowickim. No, może nie kapnęli sięz tym porzuconym nieśmiertelnikiem w zeszłym roku i nierozstrzelaja za dezercję? Zresztą, chyba lepiej dać się rozstrzelać niż zostać jakimś żywym trupem mamroczącym ciągle pod nosem „mózg... mózg... mózg”. A więc przez piwnicę, bo oczywiście na schodach od klatki zombie dopadły już jakiegoś bezbronnego sąsiada któremu już raczej nie dałoby się pomóc, zakazanymi bramami które nawet nieumarli omijają, kawałek wzdłuż magicznie umocnionego Autobahnu na Poznań, kawałek wzdłuż Odry i jestem. Co prawda w pośpiechu o mało nie połamałem nóg na licznych tutaj wystających z ziemi resztkach dawnych bunkrów i (dla odmiany) sięgających w głąb ziemi równie dziurach/studzienkach/Bóg wie czym jeszcze, ale jakoś udało się dostać w obręb wałów ziemnych strzelnicy.
Wodzu w akcji
Nie, żeby mnie nie rozpoznali. Miłe powitanie w stylu „patrzcie, dezerter wrócił, ROZSTRZELAĆ” dało wyraźnie do zrozumienia, że chyba jednak poznali się na sztuczce, na szczęście ktoś okazał się na tyle rozsądny, że postanowiono nie zwiększać ilości nieżywych. Zwłaszcza, że w obecnym stanie przyrody nie do końca wiadomo czy taki zabity się nie obrazi i nie przejdzie do oddziałów wroga? Biorąc pod uwagę wygląd naszych przeciwników, taki obrót sprawy wydawał się całkiem prawdopodobny. Baaa, po uratowaniu mi życia nawet chciano mi dać broń w postaci łuku, i prawie by się udało, gdyby nie paniczna reakcja Wodza: Nie, JEMU nie, nie wiadomo, kogo jeszcze trafi. On ma INNE ZADANIA.

Strzał z okopów
No dobra, może to i lepiej, bo fakt, nieumiejętnie używany łuk może napytać więcej szkód temu co trzyma strzałę od strony lotek niż temu, co stoi po stronie grotu (i cięciwa złośliwie strzelająca w twarz jest tu jedną z mniej niemiłych niespodzianek). No, ale jakie będzie moje zadanie? Ech, ta radośnie wyglądająca twarz jednego z dowódców patroli wymawiająca grobowo brzmiące słowa: „będziesz podawał odległość do celu. DOKŁADNIE. Najprościej podejść do celu licząc kroki, i krzyknąć otrzymaną wartość. No, chyba że znasz jakiś lepszy sposób”. No ja rozumiem, że przy łuku znajomość odległości do celu jest podstawą, ale czy na pewno trzeba ją tak desperacko mierzyć? No, ale w niebezpiecznie śmiertelnych sytuacji, umysł jednych zacina się ze strachu, u innych panicznie wchodzi na wyższe obroty, żeby tylko wymyślić jakikolwiek sposób ucieczki od śmierci. Widać zaliczam się do tej drugiej grupy, bo zaraz znalazłem sposób. Gdy wyciągałem aparat z plecaka, to wszyscy gromko wybuchli śmiechem, że niby co, jak podejdę do zombie to co, pstryknę im fleszem w oczy i się wystraszy (a swoją drogą, nie głupie, trzeba zapamiętać, choć mam nadzieję, że nie będę zmuszony sprawdzać)? A może co, zaczną ci pozować do zdjęcia? Szyderczy śmiech powoli zmieniał się w wyraz podziwu gdy zacząłem im nakreślać swój plan. No bo bierzemy takiego zombie w wizjer niczym łodzie podwodne brały na cel okręty transportowe w czasie II WŚ, auto-fokus i... i na pokrętle obiektywu sprawdzamy, na jaką odległość ustawiła nam się ostrość. Proste? Proste. Skuteczne? No, trzeba czasem powtórzyć, jak się aparat na jakąś gałązkę po drodze wyostrzy, ale ogólnie metoda działa. I, skoro już wspomniałem o peryskopie, można się schować w jakimś wykopie i tylko wystawić rękę ponad ziemię, i już mamy rozeznanie w otaczających nas siłach wroga.

Wszystkie w celu, panie komendancie
W samym gnieździe szerszeni

Skupiony na celu
No dobra, koniec końców Dezerter nie taki zły, chociaż bez łuku, to może iść z którąś grupą. No to wynocha na odprawę. Najpierw przedstawienie stanu obecnego. No więc miasto opanowały zombie (o jejku, jaki ten oficerek prowadzący odprawę mądry, jakby nikt bez niego tego nie zauważył). No i te zombie są złe, bo chcą zjeść ludzi (oficerek zaczynał błyskać intelektem). Więc trzeba je zabić (no, wow, on ma wyższe wykształcenie, że taki mądry, czy może to już jaki profesor wojskowy?). Aha, a w ogóle to nasi naukowcy nie znają jeszcze żadnego wytłumaczenia tego zjawiska i podejrzewają że może to być jakaś nieznana do tej pory mutacja organizmu ludzkiego. Chyba mój złośliwy komentarz pod nosem, że raczej to jakaś mutacja choroby, bo się roznosi po mieście szybciej niż grypa, został jednaj dosłyszany przez oficerka, bo wychodząc na swój teren słyszeliśmy, że następnej grupie już chrzanił o nieznanej naukowcom mutacji grypy. No, ale wracając do tematu. Z ważnych rzeczy które miał do przekazania, to były dwie wiadomości. Dobra, że po zeszłorocznej obronie Wrocławia przed obcymi, wszyscy fantastyczny obrońcy miasta instynktownie zebrali się w tym miejscu. Druga, zła, że miejsce zbiórki w tak małej odległości od osobowickiego cmentarza chyba nie jest najlepszym miejscem do skrzykiwania się na obronę przed zombie – chociażby z powodu dużego „garnizonu wroga” pod nosem. Więc mamy szybko zabierać broń (komu pozwolono, oczywiście) i wy... wynosić się na wyznaczony teren, tylko tak po żołniersku, a nie kurtuazyjnie.
Otoczony przez wroga
No to dawaj w teren. Zgodnie z wyznaczoną marszrutą idziemy przez krzaki do jakiegoś betonowego zbiornika wodnego, jakby basenu przeciwpożarowego. W sumie, to nawet z kierunku z którego przyszedłem, nawet znajduję ślady swoich butów po jednej i drugiej stronie basenu, tylko jakoś nie mogę skojarzyć, jakim cudem z jednej strony basenu nagle znalazłem się na drugiej. Po dnie bym nie przeszedł, bo wyraźnie widać, że zalane i ma konsystencję mocno wciągającego bagna. Nawet jakbym przeszedł po nielicznych wystających z błota kamieniach i oponach, to pozostałby mi problem, jak się wydostać po tak skośnych ścianach zbiornika. Czyżby więc jednak strach dodał mi skrzydeł i przeskoczyłem nad całością? Za Chiny wam nie odpowiem, jednak ślady jednoznacznie mówią, że jakoś zbiornik sforsowałem idąc na zbiórkę, zamiast go obejść.
Pod czujnym okiem mistrza
No tak, ja tu nad pierdołami dywaguję, a tu zza drzew wyłażą pierwsze zombie. Namiar, trzask migawki – jest, 37 metrów. Obrońcy naciągają strzały, krótka chwila wsłuchania się w dźwięczny jęk mocno napiętego drzewa, poczekanie, aż dźwięk się ustabilizuje... i nagły świst i 3 strzały szybują przed siebie. Żadna w celu, jedna tylko prześlizgnęła się wrogowi przez włosy. Drugi pomiar: 35 metrów bo oczywiście potwory nie czekają aż je wystrzelamy, łucznicy znów napinają strzały: jedna w celu, dwie znów poleciały górą. Kolejny pomiar, 33 metry, znów część strzał powyżej celu, ale powoli udaje się wytłuc wszystkich przeciwników. To się potem pytam, czemu tak wysoko strzelali, przecież odległości które podawałem są poprawne.
Dowódca grupy tylko wymownie spojrzał na zbiornik, i powiedział:
- Widzisz to bagno? No więc jak tam wpadnie strzała, to już jej nikt stamtąd nie wyciągnie, a przecież to dopiero początek walki. Więc nie możemy się wyzbyć broni.

Odzyskiwanie strzał z ciała ofiary
No w sumie, brzmi rozsądnie. A więc podobnie jak dzikusy opisane w Achai, po każdej potyczce musimy odzyskać wszystkie strzały, aby nie ulec przewadze liczebnej przeciwnika. Ech, w przypadku strzał które trafiły w przeciwnika to nie jest takie trudne, łatwo wychodzą z rozkładającego się ciała, o ironio, ciężej jest, gdy strzała w nic nie trafi. Bo oczywiście wyciągnąć ją spod liści to żaden wysiłek, gorzej ją jednak wcześniej odnaleźć, zwłaszcza gdy ta wcześniej praktycznie pionowo wśliznęła się pod warstwę runa leśnego. Tak więc co jakiś czas ilość strzał nam się powoli zmniejsza, na szczęście pewien zapas ich mamy.

Łuczniczy predator
Jak już wspomniałem, mój dalmierz doskonale się sprawdza także, gdy można się schować w jakimś wykrocie, okopie, itp. Wydawałoby się, że takie naturalne osłony są doskonałe, można się ukryć przed zombie tak, aby nas nie widziały, oprzeć broń na ziemi, wymierzyć i strzelić... tak wspaniale jest, gdy masz pod ręką karabinek. Gorzej, gdy z takiego okopu przyjdzie ci strzelać łukiem. A to okop okazuje się za wąski żeby naciągnąć łuk, a to okazuje się tak głęboki, że w ogóle nie złożysz się do strzału, i ciągle musisz pilnować żeby w trakcie strzału łuk nie uderzył w ceglaną ścianę okopu, bo się rozwali. Aha, i puszczane bardzo nisko i poziomo strzały jeszcze lepiej wbijają się w ściółkę. No cóż, w przypadku walki łukiem chyba jednak się lepiej nie chować. Zwłaszcza, że w jednym z korytarzy dawnych umocnień znaleźliśmy kolejnego zombie. Ot, szedł sobie przed siebie, wywrócił się na schodkach i wpadł do środka – a teraz ze swoimi niezgrabnymi ruchami nie może się wydostać. Niby już niegroźny, ale jeszcze jakiś żywy będzie miał równie dużo pecha i wpadnie do środka? Lepiej tego też od razu rozstrzelać...



Strzał z przyczajki
Nie strzelać do cywili!!!

No i na co tyle strachu? Przecież odbiliśmy z rąk nieumarłych
Oczywiście, na dalszej trasie przyszło nam spotkać niejednego zombie. Jednak mieliśmy okazję się przekonać, że nasza misja nie idzie na marne. To nie tylko pozbywanie się ogromnych hord wroga – to także ratowanie cywili przed atakami. No tak, ten słyszalny z daleka pisk nie mógł się okazać mamroczeniem zombiaka. Co robi młoda niewiasta w szpileczkach w środku lasu? Hmmm, z pewnością rekreacyjnie tak daleko by jej się nie udało dojść, widać w szoku przed bestiami tak daleko udało się jej dobiec. Niestety, widać uciekała wolniej od zombie, bo właśnie ją dopadły. A więc nie ma czasu dojść do niej i uratować – pozostaje ostrzał na odległość.   
Łuczniczka w zombie-przedszkolu
Szybki pomiar odległości – 50metrów, ponownie upewniam się, bo nietrafienie może na dwójnasób okazać się śmiertelne dla blondynki. Z jednej strony, ponowienie strzału to strata czasu, a tego ofiara nie miała już zbyt wiele. Z drugiej – strzała zamiast w zombie może trafić w kobietę, a nie o to chodzi przecież w ratowaniu cywili? Na szczęście, w cel trafiło wystarczająco dużo strzał, a te które nie trafiły poszły w powietrze. No dobra, jedna przeleciała niebezpiecznie blisko szyi, ale na szczęście gdzieś między włosami niedoszłej ofiary wbiła się w samo serce wroga. Co prawda na chwilę zwątpiliśmy w skuteczność akcji odbijania zakładniczki gdy ta osunęła się na ziemię wraz z potworami, na szczęście to tylko utrata przytomności wywołana strachem. Ocucić, skierować na bezpieczny teren, i można dalej radośnie uganiać się za zombiakami. No, ale wcześniej dla pewności dobijam zabitych nieumarłych (bo jak inaczej nazwać zombiaka, którego pozbawiliśmy chęci i sił do łażenia wśród żywych?). A bo się nie pochwaliłem – przed wyjściem zabrałem stary, zardzewiały bagnet, a na miejscu wystrugałem też sobie drewniany kołek. Tak, wbić się takim zardzewiałym ostrzem w ciało, to się potem rany paskudnie paprają, chociaż patrząc na leżące ciała zombiaków to wciąż mam wątpliwości, czy akurat im to jeszcze może zaszkodzić. No, ale drewniany kołek wbijany w serce to chyba raczej może nam pomóc, niż zaszkodzić. No więc przy każdym ubitym upewniam się, czy na pewno nie pozostały w nim resztki życia, chociaż nie podejrzewam ich o inteligencję na tyle dużą, żeby próbować udawać umarłych.
Dżentelmen w obronie niewiasty
W lesie znajdujemy jeszcze kilku cywili, na szczęście to głównie dzieci. Znaczy się, trudniej w nie trafić niż w dorosłą kobietę, mniej zasłaniają cel... no i te misie, które doskonale służą za kamizelkę przeciwstrzałową. Tak, tak, któremuś z naszych łuczników zdarzyło się przypadkowo ustrzelić misia, na szczęście ten w pełni wyhamował lot strzały i udało się nie zabić dziecka.
No dobra, zombie zombiakami, ale to raczej nieuzbrojone formacje. Dlatego kolejny potwór nas zaskoczył. Nie dość że kobieta (a wśród spotykanych zombie nie wiadomo czemu przeważali mężczyźni), to jeszcze z wałkiem. Niejeden żonaty wie, że taki wałek do ciasta to broń potrafiąca dokonać zniszczeń większych niż karabinek snajperski, dlatego wśród walczących to jakoś łucznicy nabierali szczególnej celności widząc tego uzbrojonego potwora.
A potem było najgorsze. Jak już wspominałem, wśród uratowanych ofiar znajdowały się także dzieci. Niestety, część z nich spotkaliśmy później, niż nasi przeciwnicy. I trzeba im przyznać, że instynkt macierzyński mimo swego stanu zachowali. Część z maluchów zgrupowana została w płytkim wąwozie, a nad ich bezpieczeństwem czuwała niańka, kolejna kobieta-zombie. Oczywiście z wałkiem do ciasta. Trzeba przyznać naszym łucznikom i łuczniczkom, że ogromnie targały nimi wyrzuty sumienia. Jednak gdy ze swoim harczeniem zombie-szkraby zaczęły niezgrabnie raczkować w kierunku obrońcom, nagle rozbrzmiał świst strzał i przez dłuższą chwilę nie milkł nawet na moment. Trzeba przyznać, że zombie-przedszkole było mocno przepełnione, i gdyby nie błyskawiczny ostrzał, nie czytalibyście dzisiaj tych słów.
Zombie przedszkole po przejściu łuczników
Na szczęście, zombie-przedszkole okazało się ostatnim punktem na naszej trasie. Niestety, wały strzelnicy tak bardzo rozmokły, że po błocie nie dawało się na nie wejść. Więc zamiast na skróty wejść na zabezpieczony teren strzelnicy, jeszcze kawałek trzeba było iść wzdłuż wałów. Na szczęście chyba nasi poprzednicy wcześniej oczyścili ten teren. Tak więc bez przeszkód dotarliśmy na miejsce zbiórki. Jako ostatni, więc po radosnym przywitaniu się z innymi, trzeba było się stawić do apelu podsumowującego. Podsumowanie było krótkie: brak strat własnych, straty w cywilach – no, to oczywiste, w końcu te zombie nie wylazły sobie z grobów, MIASTO URATOWANE. W kwestii medalów – no, ale wiecie, oficjalnie to nasza organizacja nie istnieje, więc jakby co, nie liczyłbym na żadne świecidełka, chyba że sobie sami z puszek po piwie wytniecie i do piersi przypniecie. Aha, jakby który spotkał jakiegoś wrocławskiego pisarza, to wbić im do głowy, żeby już więcej nie pisali o żadnych zombie, kategorycznie. Jak coś, to niech się za jakieś fantasy wezmą – no wiecie, krasnoludy, elfy, czasem jakieś orki, ogry i trolle, żeby nie było nudno...

No nie wiem, jak coś, za rok biorę siekierę, bo łuku to mi pewnie nikt do ręki znowu nie da, a przy walce na bagnety i osikowe kołki to chyba jednak za blisko trzeba podejść wroga.


niedziela, 26 stycznia 2014

Sanatorium, w którym nikt nie umiera...

Po Sylwestrze Bogów, który odbył się w przeuroczym masywie Śnieżnika, i po niezrealizowanej w końcu wycieczce do Międzygórza, sentyment do tej małej miejscowości wypoczynkowej ciągle zaprzątał mi umysł. A że zawsze mówiąc „Międzylesie” myślę „Międzygórze”, to jakże oczywiste wydawało mi się opowiadanie Konrada Lewandowskiego „Breslau, Mittelwalde 2”.
Oczywiście znaleźć na mapie Wrocławia ulicę Międzygórską jest wręcz niemożliwe. Szukałem na mapach googla, szukałem w wersji papierowej – ulicy Międzygórskiej we Wrocławiu definitywnie nie ma. Czyżby ulica, o której pisze autor jest jedną z tych, które nie zostały odbudowane po zniszczeniach wojennych? Coś mi jednak nie pasowało, bo przecież ja wiedziałem, że kluczowe dla tego opowiadania znajduje się w południowej części Wrocławia. Jeszcze raz wyciągam kserówki opowiadania i... no tak, niemieckie „Mittelwalde” zdecydowanie nie oznacza Międzygórza. I znowu ta sama pomyłka – ulicę Międzyleską odnaleźć dużo łatwiej, trochę gorzej z numerem 2 bo obecnie nie jest on wyodrębniony z kompleksu 2-6.
Oczywiście, punktem charakterystycznym do odnalezienia miejsca w fantastycznym Wrocławiu okazuje się wieża ciśnień. Z jednej strony jest ich całkiem dużo w Mieście Spotkań, z drugiej jednak – obszarów znajdujących się w sporej odległości od takowych jest też całkiem dużo. Więc czemu autorzy fantastyki tak uparcie opisują miejsca zbliżone właśnie do nich? Czyżby to efekt kumulacji wody z Odry, a tym samym także zwiększone natężenie magii tego żywiołu? Zresztą, kto tam zrozumie autorów, często oni sami nie wiedzą, co kazało im pisać o tym, a nie innym miejscu.

Budynek na ul. Bogediana 1 chyba
najbardziej pasuje do treści opowiadania
„Na ulicę Międzyleską dotarł po kwadransie marszu. Odszukał adres Mittelwalde 2. Była to stylowa willa. W oknach od frontu wisiały plakaty reklamujące uzdrowiska Kotliny Kłodzkiej – przedstawiały uśmiechniętych staruszków popijających wody mineralne oraz rześkie, aryjskie dzieci w mundurach Hitlerjugend na tle gór, lasów i słońca. Niestety, spóźnił się. Już na pierwszy rzut oka widać było ślady pośpiesznej, zakończonej niedawno ewakuacji. Furtka i drzwi stały otworem, wszędzie poniewierały się papiery i poprzewracane meble. W ogrodzie płonęła sterta zwalonych na kupę segregatorów z aktami.
Miejsce było dobrze wybrane. Cicha podmiejska uliczka na uboczu, z rzadka zabudowana. W czasie wojny, aby dostać się do sanatorium, trzeba było mieć specjalne skierowanie, więc nie było obawy, że zbłądzi tu jakiś przypadkowy interesant. Oddziały SS celowo dyslokowano w pobliskim Brochowie – źródło odpowiednich trupów pod reką i zakład do ich regeneracji w bezpośrednim zapleczu frontu”
Konrad T. Lewandowski, Breslau, Mittelwalde 2, Nowa Fantastyka 5/2008, str. 47

No cóż, współcześnie gdy odwiedzić adres Międzyleska 2-6, raczej nie znajdziemy tu żadnych banerów sugerujących że gdzieś tu znajduje się biuro podróży. To raczej miejsce nie odpoczynku, a pracy, bo obecnie znajdują się tu raczej dawne betonowe hale, choć ze względu na brak odpowiedniego wykształcenia ciężko mi je ocenić, czy są one przed- czy już powojenne. Prosty, „sześcianikowy” styl budowania raczej jednak kojarzy mi się z socrealizmem, jednak kto wie, może to jednak międzywojenny modernizm?
Gdyby jednak szukać w tym miejscu willi, to skojarzyć się może jedynie budynek z ciemnobrązowej cegły, może nawet i zabytkowy, jednak na willę trochę zbyt wysoki. Dopiero cofając się w ulicę Biskupa Bogediana odnajduje się typowe wille mieszkalne, obecnie zaadoptowane przez Towarzystwo Brata Alberta.

Wrocław, ul. Międzyleska 2-4
Jeżeli chodzi o samo opowiadanie, to trzeba przyznać, że Konrad Lewandowski wymyślił całkiem zgrabną historyjkę na wytłumaczenie nie do końca zrozumiałych działań nazistowskich okupantów tuż przed końcem wojny. Nieumarli walczący mimo iż dawno przekroczyli granicę śmierci wydają się hołdem autora dla obrońców, którzy walczyli do samego końca, nawet dłużej niż cała reszta Niemiec. Z kolei szaleństwo obłąkanych nieumarłych doskonale tłumaczyłoby nie do końca zrozumiałe dla historyków wyburzenia Wrocławia. Oczywiście, część można wytłumaczyć zwiększaniem obronności, jednak wyburzenia na niektórych obszarach podobno nie dają się w ten (ani w żaden inny sposób) obecnie wytłumaczyć.

„- Powiadam ci, Karioluszka, te Giermańce całkiem powariowały! - powiedział generał Sierow, nalewając wódki Świerczewskiemu. - Sami wszystko niszczą, nie trzeba już naszych nalotów! Pół Wrocławia poszło z dymem, a oni tam jeszcze podpalają i wysadzają! Tysiące bomb żeśmy na Berlin zaoszczędzili, towarzysz Stalin bardzo z tego rad, tylko nie wiadomo, komu za to dziękować... - rzucił mimochodem.
Polski generał przepił do niego z kamienną twarzą. Sierow nie doczekawszy się odpowiedzi, podjął przerwany monolog.
- Kiedy jeńców i dezerterów pytamy, zeznają, że te wyburzenia to niby ze względów strategicznych. Podobno linie obrony przeciw nam szykują, tylko nie wiedzieć czemu, nie tam je szykują, gdzie my atakować zamierzamy. A gdyby nawet, to i tak nie sposób pojąć, na co zamierzamy. A gdyby nawet, to i tak nie sposób pojąć na co to wszystko. […] I co na to powiesz, Karioluszka, a?
- Faszystowska głupota i fanatyzm nie mają granic – odrzekł generał Świerczewski, polewając następną kolejkę. - Bo jakby rozum mieli, to by ze Związkiem Radzieckim nie zaczynali”.
Konrad T. Lewandowski, Breslau Mittelwalde 2, Nowa Fantastyka 5/2008, str. 55

Jeżeli chodzi o sam sposób pisania, to trzeba przyznać, że opowiadanie dobrze się czyta. Nie ma tu rozwiązań ala McGyver czy James Bond, jakie znamy chociaż ze „Szklanego Miasta” Marka Dryjera. W zaplanowanej tylko z grubsza akcji co rusz wychodzą jakieś nieprzewidziane problemy, które nie rozwiązują się dzięki jakimś wyjątkowo szczęśliwym przypadkowym zbiegom losu, a bohater musi sam wymyślić, jak sobie poradzić z problemami. Nawet „magiczne artefakty” (w postaci prasłowiańskiego topora czy żydowski sztylet ofiarny używany przez nazistę) są dobrze wkoponowane w całość akcji, i nie ma tu szaleństw typu „idę sobie ulicą, a tu sobie leży porzucony mieczyk +200 siły, bo akurat był potrzebny bohaterowi”.
Także sposób narracji jest całkiem przyjemny. W sytuacjach zagrożenia, czytelnik z pewnością poczuje stres bohatera, i sam zastanawia się, czy uciekać, czy szukać dobrej kryjówki. Gdy opisuje nieumarłą prostytutkę, to wyraźnie widać, że ona zachowuje się tak, jakby po prostu nie zauważyła swojej śmierci, mechanicznie ponawia codziennie wykonywane za życia czynności. Jeszcze ciekawsze okazują się rozmowy z polską generalicją, zarówno z naszym bohaterem, jak i z radzieckim naczalstwem. Choć obydwa kraje były wtedy sojusznikami, to wyraźnie widać było wymuszoną poddańczość ideałom komunistycznym czy szczerą niechęć skutkującą coraz to kolejnymi próbami wbijania przeciwnikowi szpili (i chyba nie muszę dodawać, która z narodowości okazuje się na końcu tą sprytniejszą?).
Centrum hurtu na ul. Międzyleskiej 2-6
Żeby nie było jednak, że wszystko jest cacy, a opowiadanie słodkie jak cukierek, to wypomnieć mu coś muszę. Niestety, autor trochę zbyt mało dokładnie sprawdził jak wyglądał Wrocław w 1945 roku, więc parokrotnie wychodzą nieścisłości rażące nawet dla osoby, która dopiero od kilku lat poznaje Wrocław a swoją znajomością historii raczej nie powinna się szczycić. No bo choć wspomniane jest, że autor potrafi widzieć inne wymiary, a także przemieszczać się (choć nieznacznie) w czasie, to jednak jakoś nie pasuje wizerunek wybudowanej dopiero 3 lata później Iglicy przed Halą Stulecia. Podobnie jak aresztowanie za odprawienie Dziadów, które raczej wydaje mi się ukrytą aluzją do marca 1968. Przypuszczam że i sam adres jest zupełnie przypadkowo wybrany, a autor nie pofatygował się sprawdzić jak wyglądało to miejsce w 1945 – więc może stąd właśnie problemy z dokładnym odszukaniem tego miejsca współcześnie?

„Potem wszedł do willi. Pierwsze pokoje wyglądały na zwykłe, obecnie zdemolowane biuro, jednak w głębi natknął się na pomieszczenie przypominające lokal partyjny NSDAP i kaplicę w jednym. Swastyki i hitlerowskie flagi tworzyły baldachim nad pokrytym runami kamiennym ołtarzem, na którym kopcił się jeszcze znicz. Ze ścian zwisały sztandary SS, pochylając się nad czymś w rodzaju katafalku z zagłówkiem usytuowanym tak, by leżący na nim człowiek miał przed oczami wielki gotycki napis: „Na rozkaz Fuhrera powstań znów germański wojowniku”. Pierwotnie napis musiał otaczać portret Hitlera, który został zdjęty ze ściany i stał teraz na podłodze. Widocznie ktoś w pierwszym odruchu chciał ratować wizerunek Wodza, ale się rozmyślił. Był to jedyny tutaj przejaw nieporządku.
Kęsoń wyobraził sobie podobne miejsce zmartwychwstań urządzone w stylu sowieckim, po czym splunął na germański ołtarz i wyszedł sprawdzić resztę domu. W piwnicy znalazł prosektorium z sześcioma stołami, ale ku swemu zdumieniu stwierdził, ze przynajmniej od kilku dni nie było używane. W szafce z preparatami chemicznymi była świeża pajęczyna. Albo Niemcy nie mieli nowej partii esesmańskich trupów do przeróbki, w co należało wątpić, albo zrezygnowali z produkcji rzemieślniczej. […]
Na tyłach willi był garaż, a w nim karnister z benzyną. Kiedy kapral Kęsoń odchodził w kierunku śródmieścia, willa przy Mittelwalde 2 płonęła od piwnicy po dach.”
Konrad T. Lewandowski, Breslau Mittelwalde 2, Nowa Fantastyka 5/2008, str. 47/48

Dziś w miejscu, gdzie kiedyś prowadzono badania nad nieumieraniem tych, którzy już przecież zginęli, trudno oczywiście doszukać się równie magicznych powiązań ze śmiercią. Nie ma tu prosektorium, nie ma zmarłych ludzi – o dziwo jednak to miejsce wybrało sobie kilka firm mięsnych do prowadzenia swoich hurtowni. Poza tym, ciężko odszukać tu jakichkolwiek nawiązań do opisanych w opowiadaniu badań fanatycznych germańskich szamanów. Chociaż poczekaj – a co powiedzieć o tym górującym nad wszystkimi plakatem tajemniczego doktora w kitlu, wiozącego jakieś tajemnice w metalowym, zabudowanym z każdej strony wózku? Czy to na pewno zbieg okoliczności, czy może nawet dziś w tym miejscu skrywana jest jakaś mroczna tajemnica?



niedziela, 12 stycznia 2014

Wspomnienie z dzieciństwa - Hathor, Hathor, Hathor

Podobno koty wygrywają internety. Sam osobiście nie planowałem iść w tym kierunku, jednak gdy zobaczyłem ten plakat ledwie przecznicę od swego domu, to nie mogłem się oprzeć. W końcu czarny kot trzykrotnie wypowiadający imię egipskiej bogini nieba jak nic kojarzy się z dawnym dzieciństwem. I z jednym chyba z pierwszych filmów/seriali fantastycznych, jakie oglądałem, nie licząc oczywiście bajek dla dzieci.
To kto jeszcze pamięta, jak na imię miał ten kot i gdzie się pojawił?
A może mały filmik dla przypomnienia? A może wam się od tego spełni jakieś życzenie w ten słoneczny dzionek?

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Orszak Trzech Króli, czyli siła nowej tradycji

Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Na Orszak poszedłem z przyzwyczajenia. I z sentymentu – bo przecież od pierwszego po 50 latach dnia wolnego z okazji Epifanii istnieje ten blog. Co prawda z powodu kościoła na Karłowicach odpuściłem sobie pierwszy wrocławskiOrszak Trzech Króli, ale na drugim i trzecim już byłem. Więc nie wypadało by nie być na czwartym...
Do tej pory wrocławskie święto Objawienia Pańskiego zawsze kojarzyło mi się z takim przejmującym ziąbem. Nie, nie jakieś -5°C czy nawet -10°C, bo na takie łatwo się ciepło ubrać. Mówię raczej o tych plus kilku stopniach, połączonych z ogromną wilgotnością, takich, że ciepło od razu przejmuje człowieka na skroś, a na zewnątrz nie wychyli nosa nawet diabeł. Ale nie w tym roku... jeszcze tuż przed wyjściem z domu radośnie świeciło wiosenne słońce (tak, tak, w styczniu wiosenne słońce), któremu chyba jednak głupio się zrobiło z tego powodu i trochę osłabło na sile do samego rozpoczęcia pochodu. Wciąż jednak ciężko by mówić o zimnie, czy nawet chłodzie...

Ciepło, cieplej, gorąco... czyli ładną wiosnę mamy tej zimy

Anioł Zagłady wypatruje wrogów we Wrocławiu
Przyszły Anioł Zagłady
już wyszukuje sobie wrogów
Wydawałoby się, że wyższe temperatury będą sprzyjały jakości samego orszaku. Już nie trzeba tak kombinować, żeby strój był ciepły-ciepły a równocześnie był przebraniem. Na cieńszą kurtkę łatwiej narzucić jakiś klimatyczny płaszcz czy czarny worek jako przebranie diabła. O słodka Naiwności, jakże się myliłem wysuwając tak pochopne wnioski... już czoło Orszaku zapowiadało, że lepiej niż w zeszłym latach nie będzie, raczej wręcz odwrotnie. Już trzej rozpoczynający Orszak heroldowie dawali do zrozumienia, jakiego poziomu spodziewać się po tegorocznej paradzie. Chociaż wszyscy trzej mieli obowiązkowe gwiazdy, to jednak dwaj z nich ubrani w zwykłe, współczesne ubrania codzienne i tylko jeden przebrany był w pasterski kożuszek. Potem nie było lepiej: wśród idących w orszaku przeważały „współczesne tłumy”, które do Orszaku zapewne zostały przyłączone z racji „bycia kimś ważnym w organizacji”. Ledwo gdzieniegdzie przebijały postacie niewiast ubranych w białe, anielskie szaty. I nie, że nie było afrykańskich czy azjatyckich wojowników przynależnych armiom poszczególnych mędrców. Jeżeli ktoś doczekał się końca korowodu, z pewnością zauważył 3 większe grupy młodzieży przebranych w odpowiednie stroje. Szkoda tylko, że organizatorzy chyba dla niepoznaki skutecznie postarali się ich zasłonić kilkoma tabunami ludzi ubranych jak zwykli, szarzy przechodnie...

Herod i jego świta w Orszaku Trzech Króli
Herod i jego świta gotowi na przybycie Dzieciątka


Diabły czarne i kudłate

diabeł czarny i kudłaty
I będę cię wiódł na pokuszenie... 
Tym, co najbardziej bawiło mnie na poprzednich edycjach Orszaku, były diabły. Wesołe, rozradowane, w co raz to nowy sposób przekonujące do zmiany planów. A może to na zakupy do galerii (zapominając że przecież dziś wszystko zamknięte), a może to iść do domu zamiast moknąć na deszczu i mrozie (no właśnie, jakim deszczu, jakim mrozie?), a może pójść do pracy (no, ale jak, skoro w fabryce nie zaczęli jeszcze pracy po Nowym Roku). Słowem, no chociażby człowiek chciał stanąć po ich stronie, to się nie dawało. A czy chciał? Raczej mało przekonywujące tegoroczne diabły były. Od kiedy nauczyły się korzystać z dobrodziejstw wynalazku Gutenberga (czyli od poprzedniej edycji), diabły uparcie ograniczają się do rozdawania ulotek i bardziej symbolicznych niż spektakularnych walk z aniołami. I chociaż teoretycznie bliżej im przez to do Crowleyowskich metod masowych, to w kwestii zaangażowania i siły przekonywania diabły bardziej zbliżyły się do tradycjonalistów Hastura i Ligura. A szkoda, bo właśnie diabły mogły być tym, co dodaje pratchettowskiego smaczku Orszakowi.

Noworoczne postanowienia


Czyżby anioły też przedstawiły swoje postanowienia noworoczne?
A więc to już czwarty Orszak Trzech Króli we Wrocławiu. Tym samym zaczyna się czwarty rok działalności bloga. Obniżający się poziom korowodu natchnął mnie do pewnych przemyśleń. Dał do zrozumienia, że choć liczą się magiczne cyferki popularności, to jednak prowadzą one do niebezpiecznej pułapki. Do pułapki zaniedbania i kreowania coraz gorszego produktu. Choć Orszak Trzech Króli parokrotnie przebił nie tylko zeszłoroczny wynik popularności, ale i oczekiwania organizatorów, to ciężko mi go ocenić za udany pod kątek paradności. Zamiast zmierzać w kierunku brazylijskich karnawałów (tylko trochę bardziej ubranych, bo to przecież orszak kościelny :), raczej przypominał on jakiś więc związkowy, tylko nawet transparentów było mało. Czy to nie takie małe ostrzeżenie, żeby w nowym, 2014 roku, trochę więcej czasu poświęcić jakości wpisów? Zwłaszcza, że z natłoku obowiązków służbowych niestety w tej kwestii zauważam jakieś zaniedbania ze swojej strony w ostatnim roku... miejmy nadzieję, że w tym roku uda się to jednak nadrobić :)

Trzej Królowe na wrocławskim rynku
Pochód zamknęli oczywiście Trzej Królowie zwani także Mędrcami lub Magami