poniedziałek, 1 września 2014

Kolorowy dzień w życiu Szarego Miasta

O tych transportach dowiedziałem się przez przypadek. Zresztą, wszystko co ma związek z Poznaniem odkrywam przez przypadek. No cóż, taka już chyba specyfika wszystkiego co wydawane przez Wydawnictwo Miejskie Posnania – tak, tego samego które wydało książkę Poznań fantastyczny – miasto wyobraźni. W sumie, ot, taki lokalny dziennik z fantastycznego miasta, nie warty nawet wspomnienia, gdyby nie artykuł na stronie 3 - Ogłoszono „dziewiątkę”. Tajemnicze pociągi przyjeżdżały do Poznania z Wrocławia, więc może warto było wziąć się za śledztwo tu, u nas?
Niestety, mało kto wiedział o co chodzi, a ci którzy wiedzieli, nagle zupełnie przestawali się odzywać. Tylko kilku życzliwych delikatnie zasugerował: lepiej to zostaw, chyba że ci problemów w życiu mało. To w sumie jedyny ślad, jaki udało mi się odnaleźć. I gdy już zupełnie straciłem nadzieję na wyjaśnienie sprawy, odezwała się moja komórka. „Chcesz poznać tajemnicę tych składów? To bądź dziś o 17 na Świebodzkim. Załóż jasnoszarą bluzę, żebyśmy cię rozpoznali”. Chciałem jeszcze zadać jakieś pytania, spytać jak ja go rozpoznam – nikt nie odpowiedział, tylko w tle usłyszałem kłótnię: nie, NIE różowy, on by przecież nie zrozumiał o co … W tym momencie telefon się rozłączył. No, właśnie, co to jest ten różowy?




No i skąd wziąć jasnoszarą bluzę? Przecież obowiązującym w tym roku trendem jest szarość na poziomie 65% ciemności, nie znaczna odmiana po zeszłorocznej modzie na ciut jaśniejsze, 62%. Jasnoszare to były chyba ze 3 lata temu, tego już nikt nie nosi, chyba jedynie jakieś menele żyjące na dworcu. No ale fakt, na dworzec idę, to się w razie czego wśród lokalsów zakamufluję, nikt nie rozpozna. Dobrze, że wokół domu mam tyle sklepów z używaną odzieżą, na szybko coś się znalazło i tramwajem w drogę. Oczywiście, wokół wszyscy w ciemnoszarych ciuchach, co prawda co biedniejsi w zeszłorocznych modelach – ale ja, w tej jasnoszarej, dziwnie wyróżniałem się z tłumu w tej jasnoszarej bluzie. Ale cóż, chcesz zdobyć informację – cierp.





[…]
Na Świebodzkim byłem o 16:50, 10 minut przed czasem, na wszelki wypadek. Obok porzuconego wagonu już nerwowo kręciło się dwóch ludzi, jednak wolałem doczekać w ukryciu na swój czas. Bo kto wie, czy to nie jakaś prowokacja nastawiona na złapanie prowodyra? I dobrze, bo za chwilę zza narożnika wypadł patrol milicjantów z krzykiem: Łapać ich! Choć ci dwaj od razu rzucili się do ucieczki, to nasi dzielni stróże prawa ich szybko dopadli, taka wysportowana jest nasza władza. Oczywiście, standardowa procedura w takich sprawach: na ziemię, i skopać: po brzuchu, po nerkach, po głowie... po czym się da, byle przestępca nie miał siły już walczyć, nie miał już siły uciekać, no żeby na nic nie miał siły. A już w szczególności na stwarzanie zagrożenia dla społeczeństwa. Potem już mogą grzecznie zaciągnąć nie stawiającego oporu przestępce do suki i wyrzucić go na najbliższym moście do Odry. 
Wiedziałem, że to była jedyna taka okazja. Póki policjanci skupieni są na tych złapanych i nie patrzą co dzieje się z transportem. Szybki wyskok, krótki bieg, wyszarpanie co popadnie z niedomkniętego wagonu – i na nieużywany dworzec, w jego kręte korytarze, zakręt w lewo, w prawo, kilka metrów prostej, znów w prawo. Jak najszybciej zniknąć funkcjonariuszom z oczu. A jak już wybiegnę z dworca – szybko zmieszać się z szarym tłumem.


Gdy już mam pewność, że nikt za mną nie wybiegł z budynku, staję gdzieś w rogu i delikatnie staram się otworzyć ładunek, za który zginęli tamci dwaj. Jedyne co potem pamiętam, to jakiś gęsty pył, który nagle wydobył się z rozszczelnionego pojemnika i który obsiadł mnie ze wszystkich stron i pchał się do moich płuc. Potem straciłem przytomność...






[…]
Uwaga! Zniknięcie kapsuły z tajnego transportu! Powtarzam! Zniknięcie kapsuły z tajne... 
W wojewódzkim centrum dowodzenia głośno rozwyły się syreny. Niedokończony komunikat zlał się z równocześnie rozpoczynającym się dwoma kolejnymi: „Rozszczelnienie ładunku specjalnego” i „Wykryte skażenie kolorystyczne. Sektor 8B”. Trzy komunikaty w czerwonych ramkach rozpychały się o miejsce na ekranie komputera. Zdecydowanie ten system nie był przewidziany do takiej ilości równocześnie pojawiającym się alarmów. No przecież w naszym idealnie zarządanym kraju jeden zakrawa już na skandal.

  • Sierżancie, proszę podać dokładną lokalizację! - głos kapitana Kuryszowa ledwo przebijał się przez wycie syren.
  • Dworzec Świebodzki – stanowczo odpowiedział sierżant Kuleczka.
  • Iiii, to dobrze, dziś mamy wiatr zachodni, budynek jest tak ustawiony, że wiatr wwieje go w te budynki a my to będziemy mogli spokojnie powyzbierać – mimo tych wszystkich syren, głos kapitana znacząco się uspokoił. Czego nie można było powiedzieć o głosie sierżanta.
  • Ale... panie kapitanie, posłusznie melduję, że do skażenia doszło POZA obrysem budynku.
    Głos kapitana nagle stał się mocno nerwowy.

  • Job twoju mać, toż to zaraz na rynek nam wszystko zwieje, a wiecie ilu tam ludzi jest w sobotę wieczorem, sierżancie Kuleczka?



[…]
Kolooorrrryyy... wszędzie wokół mnie kolooorrryyy... i wszystkie moje: zielony, czerwony, żółty, niebieski, granatowy, fioletowy... moje, moje, moje... aż dziwne, jeszcze wczoraj nie wiedziałem o ich istnieniu, a dziś, na pierwszy kontakt z nimi nawet znam nazwę każdego z nich. Moje szare ciało przyciąga każdy pyłek, jakby czasem nawet wręcz wbrew prawu grawitacji. Czy znacie ten huk gdy w starym, próżniowym kineskopie rozwaliliście ekran i próżnia zasysa do środka otaczające powietrze? Jakby moje szare przez całe życie ciało było taką kolorystyczną próżnią, jakby nastąpiła jakaś kolorystyczna implozja. Z chciwością staram się przyciągnąć każdy kolorowy pyłek, z nienawistną zazdrością spoglądam na każdego innego, na kogo spadnie chociaż drobinka koloru. Kolorrrryyy, kolorrrryyy, kolorrryyy, one są moje, MOJE, MOJE!!! W tym szale nawet nie zwracam uwagi jak sycząco można wymawiać słowo „kolory”, prawie tak samo jak Gollum na widok swojego sssskarbu....


[…]
  • Ale panie kapitanie, co takiego może być strasznego w tych kolorach? Przecież nawet sam pan kapitan przeżył czernobylski wybuch i jakoś pan żyje, to chyba nie może być gorsze?
  • Ech, młodyś, Kuleczka, to i głupiś. Toż to cholerstwo gorsze niż bomba atomowa. Bo na miejscu nie zabija, ale tych, co dopadnie jakimś paskudztwem zaraża, a ono mózg przeżera i się potem ludzie dziwnie zachowują, mordy dziwnie wykrzywiają, z bólu zapewne. A wiesz co jest najgorsze? Że nawet nie wiemy, jak sobie z tym poradzić i na to dziadostwo nawet radziecka nauka nie wymyśliła lekarstwa!!! Jedynym wybawieniem dla cierpiącego jest śmierć, jak kiedyś, za średniowiecza. Chodził taki z nożykiem, to się mizerio-kordon nazywało czy coś takiego, no i dobijało się cierpiących, żeby się nie męczyli znaczy się.


Tymczasem w najciemniejszym narożniku komendy dowodzenia jakby się coś poruszyło. Niesławny narożnik obserwacyjny Szarej Eminencji, tak zamaskowany, że nigdy nie wiadomo, czy ktoś tam jest czy go nie ma. W każdym, dosłownie w każdym zakładzie pracy, nawet wśród największych wrogów zdarzały się kawały polityczne – ale nie tutaj, pod samym okiem najważniejszego urzędnika władzy. Narożnik był tak zamaskowany, że o ile nie było to intencją obserwującego, to nigdy nie było wiadomo czy ktoś tam jest, czy go nie ma. Tym razem jednak z najgłębszych cieni strasznego narożnika wyłoniła się idealnie szara postać. Kolorystyka garnituru idealnie komponowała się z szarą cerą urzędnika i tylko dzięki cieniom na załamującym się materiale ubrania dawało się odróżnić poszczególne części ubrania od reszty ciała.
  • Wezwać generała! Instrukcja numer 9! Wykonać! - choć zupełnie bezemocjonalny, głos Szarej Eminencji nie uznawał najmniejszego prawa do zakwestionowania rozkazu czy nawet wyrażenia wątpliwości.

Sławetne Instrukcje. 10 kopert przygotowanych na największe katastrofy, w których były przygotowane dokładne plany działania. Do tej pory otworzono tylko dwie z nich. Dwójeczka nakazała pełną wymianę władzy. Na gęsto zadrukowanej kartce wymienione były ze stanowiska wszystkie osoby, które trzeba było zabić, włącznie z ówczesnym prezydentem i kanclerzem miasta. Praktycznie pełna wymiana ludzi na kluczowych stanowiskach władzy. Oczywiście Szarej Eminencji nie było na liście. Nie muszę chyba dodawać, że Instrukcja numer 2 została w pełni wykonana?

Z kolei siódemka przewidywała nawet wysadzenie miasta przy pomocy bomby atomowej, ale tylko w ostateczności – a do tej na szczęście nie doszło. Na szczęście znów skończyło się na precyzyjnych niczym chirurgiczny skalpel zabójstwach na wybranych urzędnikach. No, i zatruciu wody dla połowy dzielnicy, tak dla pewności, ale kto by się przejmował takimi detalami. „Przede wszystkim – żywi”, odpowiadali niezmiennie ludzie w mundurach i wzruszali ramionami.


Trudno się więc dziwić nerwowości generała, który właśnie wszedł do pomieszczenia. Drżącymi palcami rozerwał kopertę z przygotowaną na tą okoliczność komendę z kodami. Tylko 3 cyfry – 2, 5, 1 – bo każdy wie, że parzyste cyfry należy stworzyć poprzez dopełnienie do numeru instrukcji – tym razem do 9-ciu. W tym momencie generał kazał się wszystkim obrócić, bo dopiero po zapoznaniu się z treścią instrukcji miał prawo podjąć decyzję o odtajnieniu treści. O ile wymagałaby tego sytuacja, zobligowany był do jej bezwzględnego wykonania bez jej ujawniania postronnym.
Kapitan z sierżantem posłusznie wykonali rozkaz. W ciszy panującej w pomieszczeniu dowodzenia, oprócz jednostajnego szumu wiatraczków komputerów, dawało się słyszeć jedynie ruch mechanizmu szyfrowego sejfu. 2 kliknięcia, 7, 5, 4, 1, 8 – w tym momencie z charakterystycznym metalicznym zgrzytnięciem odsunęły się zasuwy główne drzwiczek sejfu, a potem z cichym psyknięciem otworzyła się właściwa przegródka. Po chwili nerwowego rozrywania koperty i szurania papierem przy wyciąganiu instrukcji, w pomieszczeniu znów odezwało się metalowe puknięcie, a potem pokój wypełnił się hukiem. Wystraszeni hukiem żołnierze szybko obrócili się w kierunku generała, który z łoskotem upadł na podłogę. Palce prawej dłoni wciąż kurczowo zaciśnięte były na spuście służbowego Waltera PPK. W powietrzu opadając wciąż wirowała biała kartka formatu A6 z czarno wypisanymi dwoma słowami: ARMATKI WODNE.

[…]
Kolory wciąż jeszcze wsiąkały w ciało, gdy na ramieniu poczułem kroplę deszczu, chwilę później drugą na nosie. Taki deszcz to nie deszcz, więc w zadumie przeżywałem tą ogromną zmianę. Oczy już dawno przesiąkły kolorowym pyłem, a ja powoli odkrywałem, że nie tylko pył jest kolorowy, ale i cały świat wokół. Że niebo jest niebieskie, że trawa jest zielona a nie szara, że budynki mogą być w każdym z tych kolorów. A jednak asfalt pozostawał czarny, chodniki szare, niektóre budynki były też białe. A więc okłamywali nas, że kolor nie może żyć w harmonii z szarością, że taki świat może istnieć i nie zostać zniszczony... tyle lat życia zmarnowane bez kolorów. I tylu ludzi wokół, którzy poznali prawdę dzięki jednej małej kapsule...





[…]
  • Panie kapitanie, ale wie Pan, z trzema helikopterami to my wiele nie zdziałamy. Pierwszy zrzuca wodę, potem drugi, gdy trzeci skończy, to pierwszy jeszcze do Odry nie dolatuje, a tu już kolejny lać powinien. No, te armatki, to by było rozwiązanie: podłączyłoby się takie do kolejowego hydrantu i lać wodę można bez przerwy.
  • Cichaj być, Kuleczka, przecież sam wiesz, armatki wodne to generał na Ukrainę posłał, naszych wspierać, bo tam ta rebelia się rozwijała, i trzeba było ją uciszać. No, i obsługa wróciła, a armatki nie. No i już prawie naczalstwo odpuściło generałowi, a tu masz, job twoju mać, taka afera, że akurat armatki potrzebne. To się generał odstrzelił, bo w końcu to lepsze, niż oskarżonym o zdradę narodu zostać.
Zza drzwi rozległo się nerwowe pukanie, jakby komuś po tamtej stronie bardzo się spieszyło.
  • Panie sierżancie, to ja, szeregowy Kowalski, ten co się tak mocno spóźnił. No i pan sierżant kazał mi się stawić po 17-tej, to jestem.
  • Szeregowy, tu nam się katastrofa ekologiczna gorsza od Czernobyla kroi, a ty mi tu głowę zawracasz jakimś spóźnieniem?
  • Panie sierżancie, bo ja właśnie w tej sprawie. - Głos, mocno stłumiony i niosący wrażenie jakiejś ogromnej trwogi, chyba jednak przekonał sierżanta, bo ten podszedł do drzwi i wpuścił spóźnialskiego.
  • Bo panie sierżancie, ta straż pożarna, co to mi chałupę dziś zalali...
  • No masz tego, my tu katastrofę ekologiczną, a ten mi z chałupą wyskakuje – choć pod nosem, to kapitan wyraźnie dał upust swojemu zdenerwowaniu.
  • Bo oni powiedzieli, że im się jakiś sprzęt komunikacyjny popsuł, i jak im kto zgłosi pożar, to sprawdzić nie mogą, a i zostawić bez reakcji też nie mogą, bo się okaże, że wezwanie zasadne, to leją jak popadnie.
  • I ty nam przyszedł zgłosić skargę, żeby ich oskarżyć i przed sąd? - nawet sierżant nie krył ironii w głosie.
  • No nie, ale jakby im zgłosić duży duży pożar, to oni wszystkie jednostki będą musieli wysłać, a oni to tam z setkę helikopterów gaśniczych mają. No i jakby im zgłosić pożar na Świebodzkim, to oni to w cholerę zaleją, to i ten straszny pył kolorotwórczy zmyje.
  • Ech, szeregowy Marchewa, wy to dziwni jesteście  – niby takie genialne toto, a do pracy na czas dojechać nie potrafi. Odmaszerować, może do awansu przedstawię – a nie, za takie spóźnienie to nie wypada, bo inni w twoje ślady pójdą, to chociaż nie ukaramy za rażące naruszenie regulaminu. Tak w ramach wdzięczności za uratowanie miasta. A teraz ODMASZEROWAĆ! A pan, sierżancie, już podaje dokładne koordynaty naszego „pożaru” tym strażakom, to może jeszcze i my „awansu” na Sybierię unikniemy!



[…]
Pojedyncze, rzadkie krople powoli przeszły w ulewny deszcz. No cóż, szare chmury zbierały się od rana, to i musiało kiedyś lunąć. Trochę dziwny taki, krople długie jak w matrixie, a tam podobno specjalnie taki robili, żeby niby lepiej wyglądało, a podobno to inaczej pada – zresztą, kto by się nad tym zastanawiał. Strugi deszczu zbierają resztki kolorowego pyłu, którego zbyt dużo się osadziło na całym ciele żeby jeszcze dawało się wchłaniać. Dziwne, zmieszane ze sobą te piękne, wielobarwne pyłki dają w połączeniu taki brzydki, burobrudny kolor, jakby ktoś spierał zaschniętą krew z ubrania. Nowego świata dopiero trzeba będzie się uczyć, pewnie jeszcze niejedna rzecz mnie zaskoczy w tych kolorach. Na szczęście ten kolor, który wchłonęły w siebie tysiące ludzi, pozostanie już w nich na zawsze. Wraz z radością życia w kolorowym świecie. Tak, tak, bo te dziwne miny o których was uczono w szkołach to nie grymas bólu. To się uśmiech nazywa, ale tego fenomenu nie zrozumie zwykły szary Obywatel.

sobota, 23 sierpnia 2014

Parę słów o Fantazjadzie...

Fantazjada - gotowa orczyca
Duma z dobrze zrobionego makijażu - którąż kobietę on nie ucieszy?
Ostatnio dawno nic nie pisałem. Zakopany w zdjęciach z różnych ewentów, zakopany w zwiększonej ostatnio ilości obowiązków służbowych (bo wakacje to czas nie odpoczynku tylko nadrabiania za tych, co na urlopach), niestety trochę się zaniedbałem w kwestii bloga.
Żeby to nadrobić, wrzucam relację z larpa, bo choć pełniąc rolę fotografa ciężko mi cokolwiek o nim pisać, to jednak trzeba wygonić z siebie tendencję do odkładania na potem. A krótki tekst jest do tego lepszym pretekstem.

Fantazjada - ork spoglądający z zadumą w przyszłość


kapłan na fantazjadzieZacznę od miejsca. Aby oddać klimat średniowiecza, akcja Fantazjady dzieje się w Srebrnej Górze. Kamienny fort z czasów napoleońskich doskonale sprawdza się jako otoczone miejskimi murami miasteczko Deszczno. Jako zagorzały turysta jeszcze milej dałem się zaskoczyć otaczającym srebrnogórską twierdzę lasy, bo choć samą twierdzę w Srebrnej Górze znałem już wcześniej, to nigdy nie miałem okazji poznać jej malowniczej okolicy. Kręte drogi i dróżki, gęsty, nieuporządkowany bór i odleglejsze, porzucone forty (wykorzystane w grze jako tereny starej kopalni) są naprawdę piękne i warte odwiedzenia nawet wtedy, gdy nic tam się nie dzieje.
Po drugie, wytłumaczę o co chodzi z tym larpem. Larp to rodzaj gry terenowej, w której wcielasz się w wybraną przez ciebie postać. Oczywiście, postać dostosowana musi dostosowana być do świata gry, więc skoro idziesz na fantazjadę, to raczej nie wybierzesz sobie cyber-hackera rodem z sci-fi. Fantazjada jest światem typowo fantasy, więc oprócz grupy bojowych pretorian bardziej sprawdzi się tu jakiś bard, choć przecież zawsze możesz wybrać „tych złych” i zostać tęgoryjcem czy orkiem. Albo maniakalno-upierdliwym Czarnym Wilkiem :)
radość uczestnictwa w fantazjadzieNo więc dobrze, postać wybrana – teraz musisz się nią stać. Tak, żeby każdy od razu widział, że ty to twoja postać a nie ty. Korzystając z wszelkich możliwych narzędzi (maszyna do szycia, nożyczki, ale także allegro) kompletujesz strój, zapoznajesz się ze scenariuszem i hajda, możesz grać. To co osiągniesz zależy tylko od twojej pomysłowości i umiejętności rozegrania postaci, niejednokrotnie z wykorzystaniem talentów do tworzenia intrygi.
Jednak będąc fotografem na takiej imprezie, ciężko skupić się na tym, co się dzieje, bo przecież twoim zadaniem jest zrobić zdjęcia. Ciężko skupić się na którymkolwiek wątku, skoro dla zdjęć ganiasz pomiędzy rozrzuconymi w przepięknym terenie lokacjami, bo tam cię jeszcze nie było, bo dochodzą cię słuchy, że gdzie indziej akurat ma się dziać coś ciekawego, bo z tego miejsca masz już za dużo zdjęć. Oczywiście, daje się zauważyć talent oratorski domorosłych wieszczy czy prowodyrów, daje się docenić kunszt militarny i odwagę wojowników i poszukiwaczy przygód... jednak dużo trudniej zauważyć intrygę snutą przez pozornie spokojnych i nie wadzących światu sklepikarzy, którzy poza podawaniem zamówionych artykułów czasem szepną jakąś plotkę czy dwie.

niejeden zginął na fantazjadzie... fabularnie
Niejeden zginął na fantazjadzie... fabularnie zginął, znaczy się

fantazjada i jej mroczna łowczyni


Wspomniałem o postaciach. Oczywiście, mnóstwo jest postaci kluczowych które swym zachowaniem mogą pchnąć akcję na właściwe tory albo odwrotnie, ją z tych torów zepchnąć aby pędziła niczym górniczy wózek ku przepaści. Jednak chyba o wiele bardziej wartościowymi postaciami stają się te, które dla fabuły mają śladowe znaczenie, za to z pewnością dodają całości kolorytu. Dlatego wyróżnić tu chyba muszę stracha na wróble i jego (fabularnego) ojca, wariata-druida który pytał każdego napotkanego: a widziałeś mojego fafika, widziałeś gdzieś mojego fafika? Świetnie rozegrana postać ograniczonego umysłowo wioskowego głupka, którego umysł potrafił skoncentrować się tylko na jednym, bieżącym problemie nie zauważając nawet zagrożeń otaczającego świata.

każdy ma swojego stracha... nie tylko wróble
Oczywiście, mówiąc o zagrożeniach, wrócić muszę do wspomnianego stracha. Kolejna postać poza-fabularna, do której uczestnik musiał się nieźle przygotować. Już sama część wizualna pokazuje, że sięga do najgłębszych pokładów strachu skrytego w ludzkim umyśle. To nie straszny potwór z paszczą pełną straasznych zębów – nie, raczej przypomina nic nie znaczącego żebraka z jutowym workiem na głowie. Strach na wróble nie robił też żadnego strasznego ARRRGGGHHH!!! , nie wydaje żadnych strasznych dźwięków i nie rzuca się na ciebie, gdy obok niego przechodzisz. Raczej przeczekuje aż wyjdziesz, aby po cichu wyjść daleko za tobą i cię śledzić. A ty sam, nie wiedzieć czemu, zaczynasz rozmyślać: czego on ode mnie chce, czemu idzie za mną, czy jestem bezpieczny? Miarowo powtarzające się kroki, niby nic w nich niezwykłego, nie słychać w nich pośpiechu, pogoni, a w głowie kotłują się myśli: skąd on się wziął? Czemu idzie za mną? Czy nic mi nie zrobi? Nieznajomość sytuacji tylko napędza strach, a i zasłonięta workiem twarz, która nie wiadomo co kryje, tylko pogłębia sytuację. Więc może ja przyspieszę, dystansując się ode mnie – a on dokładnie powiela twoje tempo. Gdyby chciał mnie zaatakować – biegłby za mną, dogonił, więc czego on chce? Coraz bardziej nerwowo przyspieszasz, on też, powoli zmniejszając dystans, powoli redukując twój bufor bezpieczeństwa. Gdyby od razu zaatakował – nie miałbyś czasu myśleć, nie miałbyś czasu analizować, adrenalina wyparłaby z ciebie wszelkie wątpliwości, wolne miejsce zastępując niespotykaną normalnie siłą i odwagą... on jednak wolał przeczekać, aż ciebie wypełni strach i odbierze wszelkie siły do działania, aż sam sobie wmówisz, jak bardzo straszna jest ta sytuacja i jak bardzo ty jesteś w niej bezsilny. Dopiero wtedy cię dopada, czyniąc z tobą takie rzeczy, że nie chciałbyś ich nawet przeżyć w swoich najgorszych koszmarach sennych, a co tu już mówić o ich rzeczywistym przeżywaniu... nie, nie powiem ci, do czego zdolny jest nasz poczciwy strach na wróble, sam sobie to dopowiesz, gdy On zacznie podążać za tobą. Sam się przekonasz do czego zdolna jest twoja wyobraźnia... i jak to się ma do kreatywności stracha w kwestii zadawania bólu.

ofiara złożona bogom mrocznym bogom fantazjady
Ofiara złożona na ołtarzu Fantazjady
jak żyć bez fantazjady, jak żyć?
Ech, jeszcze rok do kolejnej fantazjady,
Jak żyć, jak z tym żyć? 


Oczywiście, zapraszam do ogromnej galerii zdjęć na Facebooku. Jakże liczną grupę przeciwników tej społecznościówki przepraszam, niestety, po transformacji ogólnodostępnej Picassy w G+, serwis ten ma tendencje do masakrycznego zabijania jakości wrzucanych tam zdjęć. I choć wiele osób narzeka w tej kwestii na FB, to jednak dostosowując się do pewnych zasad, da się wrzucić zdjęcia bez znaczącej utraty jakości. Jeżeli podpowiecie mi jednak jakiś ogólnodostępny (czyt. z możliwością oglądania bez konieczności logowania) serwis przystosowany do wrzucania dużych ilości zdjęć w jakiejś rozsądnej rozdzielczości - to z chęcią się na niego przerzucę.









powrót z fantazjady
Po zakończonej fantazjadzie nawet najstraszniejsze potwory wracają grzecznie do domu

środa, 9 lipca 2014

Dni Fantastyki X: Apokalipsa na gruzach cyberpunku

Kierunek: KONWENT!!!

X Dni Fantastyki... choć gdzieś mi umknęło, że to przecież jubileuszowa edycja, to jednak DFy poprzeczkę u mnie same sobie postawiły wysoko. Miał być steampunk, miał być cyberpunk, słowem: miało być tak bosko i cudownie, że nawet strój sobie zrobię... kolejne wieści które do mnie docierały, powoli zmieniały spojrzenie na świat: oprócz elektrycznych i parowych punków będzie zlot fanów Gry o Tron, będzie Zakon Świętego Płomienia... i nie, żebym miał coś przeciw Zakonowi, wręcz przeciwnie, z każdym spotkaniem z nimi staję się ich coraz większym fanem, ale... ale gdzieś w odmętach zapowiadanych atrakcji gdzieś ginęło to pierwsze, wymarzone, wyidealizowane spojrzenie na kolejną edycję. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna niż zaplanowana, co po trosze wyszło jej na gorsze, po dużej części na lepsze, słowem: DFy mocno mnie zaskoczyły. Dodajmy, że pozytywnie!!!
Ale zamiast od podsumowań, relację zacznę od początku, czyli od przyjścia na konwent.





Trochę starego, trochę nowego

Wśród pradawnych polskich zwyczajów, których resztki przebrzmiewają jeszcze gdzieś w studniówkowych balach, jest i taka: żeby zapewnić sobie dobrobyt na przyszłość, należy przynieść ze sobą zarówno coś nowego, jak i coś starego. Przyznam się, że organizatorzy Dni Fantastyki praktycznie co roku zapewniają mi atrakcję pod hasłem „ale pana nie ma na liście”. Dlatego po organizacji konkursu na darmowe wejściówki, zwycięzcom zapobiegawczo przekazałem też telefon do siebie. Bo przecież gdyby były problemy, zawsze mogą zadzwonić do mnie, ja do pewnych wpływowych osób na zamku – słowem, zamieszanie powinno szybko się naprostować. Gdy więc gdzieś koło 17-tej przyjechałem do leśnickiego zamku, wciąż dręczyły mnie obawy: już ich wpuścili, czy jeszcze nie próbowali? Okazało się jednak, że jak zwykle to szewc bez butów chodzi – i pewnie laureaci konkursu weszli bez problemów, a mnie na liście akredytowanych nie ma. Najpierw odesłano mnie do biura, a zmierzając tam, naszły mnie dziwne skojarzenia: CO TUTAJ TAK PUSTO? Przy takim natłoku atrakcji, to się po prostu NIE DA zrobić małego konwentu – a zamkowe korytarze puste. 

No, ale najpierw trzeba załatwić sprawy naglące – czyli akredytację. Jak wspomniałem, w biurze na liście mnie nie było, odsyłanie do głównych kas konwentowych skwitowałem krótkim: ale to właśnie oni mnie do was skierowali, na szczęście zgodnie z tradycją szybka reakcja ze strony orgów rozwiązała problem. Teraz miałem krótką chwilę ogarnąć temat pustki. Przecież przez kolejne już lata zawsze pomstowałem na te korki w wąskich zamkowych korytarzach – a tu ledwie po kilka osób? Okazało się, że Zamek zdecydował się na zupełnie nowe podejście: wydzielenie strefy sprzedawców poza obrys zamku w połączeniu z zaplanowaniem niektórych atrakcji w jakże przepięknym parkowym otoczeniu rozwiązało naprawdę wiele problemów. Tym samym tradycji stało się zadość, ale i odświeżający powiew nowości też zrobił swoje. Ale szybciutko, szybciutko, bo zakonnych atrakcji odpuścić nie można, i to nie tylko ze strachu przed spaleniem, ale i z miłości do Świętego Płomienia :)

Piątek, czyli postapokalipsy początek



Bo cokolwiek by się nie działo, to na 18-tą pod zamkiem trzeba było być. Maszyny w fabryce już od tygodnia były uświadamiane, że mają być grzeczne (no wiecie, cyberpunk się zbliża – w ramach buntu ludzi przestanę was naprawiać :) i że przemowy o Pielgrzymkach Zakonu Świętego Płomienia nie odpuszczę. Zwłaszcza, że jak na razie wszystkie pielgrzymki o których wiedziałem musiałem jakoś przeboleć, więc pora chociaż z opowiadań dowiedzieć się jak to jest. Trzeba przyznać, że namiot propagandowy był dobrze oznaczony, znajdowało się go wcześniej niż kasy akredytacyjne, więc z trafieniem nie było problemów. A tam już czekała cała brać (i siosterstwo) zakonne, w swych pięknych postapokaliptycznych zbrojach... trzeba przyznać, że i płomienna przemowa do pielgrzymek zachęcała. I co z tego, że nie zapamiętałem prawie żadnego wymienionego miejsca – ważne, że chęć dołączenia do Zakonu wzrosła niepomiernie. Aaaa, i że projektor nigdy nie odda niesamowitego klimatu porzuconych przez Boga i człowieka miejsc – to i z ekranem można się było dogadać, że się pod odpowiednim kątem ustawił i w zakonnym laptopie zdjęcia na bieżąco oglądać można było.


Michał Gołkowski, w tle bracia Strugaccy
Dopiero w programie wypatrzyłem kolejną atrakcję: Michał Gołkowski. Człowiek odpowiedzialny za wszystkie wydane w Polsce książki o tematyce stalkerskiej. Prelekcja zupełnie o czymś zupełnie innym niż zapowiadał autor na początku. Bo przecież miała być odpowiedzią na pytanie: czemu fascynacja tą tematyką nie zamarła po tylu latach. Zamiast tego – był rys historyczny stalkeryzmu. Była przezacna historia o generale z początku XIX wieku, Charlesie Dunsterville'u (i któż by się spodziewał, że tam zaczyna się fascynacja czarnobylską zoną?), o książce Rudyarda Kiplinga „Stalky & Co”. 


Gdzieś tam ukrywa się przygoda - i JA JĄ ODNAJDĘ!!!
Było o Pikniku na skraju drogi i o człowieku, który ucieka od strasznego systemu do „czarnej dziczy”, wypala papierosa i wraca do „normalności systemu”, wraz z jej durnoctwami i depczącą mu po piętach milicją (przynajmniej tak to odebrał Michał Gołkowski – bo osobiście nie dostrzegam tego wątku). Było o Stalkerze Tarkowskiego i gazetce Stalker, jaką założyli studenci-praktykanci badający tereny dawnego Czernobyla. Było o „Zonie – miejscu gdzie umarła cywilizacja i gdzie nie sięga technologia. O miejscu, gdzie człowiek zmuszony jest być tylko samym sobą i... albo AŻ samym sobą” (cytat za autorem). I pozornie autor nie udzielił na pytanie, czemu fascynacja zoną nie wygasa – a jednak gdzieś pomiędzy wierszami poszczególnych wypowiedzi dostrzega się jej zarys. Bo „Zona dana jest nam za grzechy nasze”? (bracia Strugaccy). Bo żeby chcieć być samotnikiem, zawsze musisz mieć grupę, od której chcesz się oderwać? Bo iluś autorów obecnego świata Stalkera nie może się dogadać, kto w końcu zginął, kto żyje, i jak w ogóle ten świat wygląda? A może z tego powodu, z którego naczelny polski stalker po prostu nie chce pojechać do Prypeci? Za odpowiedź niech posłuży zakończenie Pikniku na skraju drogi: 
Wejrzyj w moją duszę – ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci trzeba. Musi być! […] Sama wydobądź ze mnie to, czego chcę – przecież to niemożliwe, żebym chciał zła. Niech wszystko będzie przeklęte, przecież nic nie umiem wymyślić oprócz tych jego słów:
SZCZĘŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIE ODEJDZIE SKRZYWDZONY”
(Arkadij i Borys Strugaccy, Piknik na skraju drogi)



I choć nie chcę odpowiedzi udzielić wprost, jeden z wątków tej układanki muszę wymienić: zagubienie i obawę przed nieznanym. Gdy próbujesz analizować strachy ludzkie, ten wydaje się największym. To właśnie on sprawiał, że tak straszna wydawała się postać kata-oprawcy na jednym z plenerów fotograficznych, to on sprawiał, że choć prosta to tak doskonała okazywała się postać stracha na wróble na fantazjadzie, to wreszcie on dał się odczuć w postaci Slender Mana. No bo wyobraźcie sobie to sami: późny wieczór, tarasy zamkowe tonące w ciemności, a pod jedną z lamp On: człowiek Bez Twarzy. Zupełnie cię ignorując, pozwala przejść obok ciebie – a po chwili słyszysz za sobą nienaturalnie brzmiące kroki. I choć pozornie znając efekt tego zjawiska psychologicznego możesz sobie w pełni zracjonalizować strach – to jednak nie potrafisz do końca nad nim zapanować i gnębi cię jakaś taka głęboko ukryta obawa. Więc może bezpieczniej będzie schować się w bezpiecznych wnętrzach zamku? Zwłaszcza, że powoli zaczyna się prelekcja Janusza Wiśni na temat tych wszystkich odmian punku.





Let's punk, czyli co nie pozwala ci odpłynąć w Matrix?

Człowiek tym nadmiarem systemów umęczony
No cóż, Janusza kojarzę już z kilku prelekcji i zazwyczaj odpowiadał mi jego poziom opowiadania. Niestety, tym razem raczej skojarzyło mi się to z jedną z wypowiedzi wspomnianego już Michała Gołkowskiego. Choć nie wiem, czy to wymyślona anegdota, czy może faktyczna wypowiedź, ale autor wspominał, że kiedyś podszedł do niego jeden z jego fanów i skomentował, że w sumie Piknik na skraju drogi całkiem dobrze oddaje klimat gry Stalker. I choć z pewnością miała to być złośliwa ironia, to niestety ten właśnie obrazek oddaje klimat prelekcji Let's punk. Słuchając jej, miało się wrażenie, że tak naprawdę najpierw były RPGi, a potem z nich powstały kierunki literackie: steampunk, clockpunk*, cyberpunk, wizardpunk, itp. Tymczasem późna pora sprawiła, że głowa opadała na twardy ceglany mur podziemi. Zmęczona szyja ułożyła się między dwoma pozornie przypadkowymi wypustkami starych cegieł, które dokładnie pozycjonowały głowę. Tymczasem na ekranie monitora wciąż wyświetlony był deliryczny obrazek z matrixa z oniryczną wręcz poświatą, zmęczony umysł podsuwał myśl o wbijającej się w plecy igle sprzęgu niczym w filmie braci Wachowskich, choć równocześnie gdzieś na krawędzi powstawała wizja o ceglanym murze powoli pochłaniającym ciało i mającym sprawić, że staniesz się częścią osobowości leśnickiego zamku, a nad ranem obudzisz się, nie pamiętając co się działo przez ostatnich kilka godzin....
ALE NIE, NIE, NIE, cały efekt burzył prelegent, który w ramach omawiania kultury buntu mnożył coraz to kolejne systemy, odrzucał źródłowe wizje światów, zastępował je wyimaginowanymi urojeniami, pokazywał coraz to bardziej absurdalne wizje „punkowych” uniwersów RPG. Wypaczenia uciekały w tak odległe opary absurdu i kiczu, że dawno już zostały przekroczone wszelkie granice, zarówno granice internetu, jak i granice tego, co poznali Zioło i zaprzyjaźnieni kulturoznawcy zTrickstera. Słowem, jedno wielkie ZUO, ZŁO i w ogóle dla własnego zdrowia psychicznego trzeba było się ewakuować do domu.
* (bo przecież kto to widział, żeby w wiktoriańskim świecie wszędzie otaczała nas siła pary – przecież to nie było wszechobecne bóstwo, a raczej para była rodzajem rzadko spotykanego artefaktu, i steampunk się myli – to clockpunk jest odwzorowaniem historii)



Pierwsze przejawy cyberpunku




Następny poranek zaczął się spotkaniem z zaprzyjaźnionym szamanem Voodoo gdzieś na bagnach otaczających leśnicki zamek. Oczywiście chodziło o sesję zdjęciową z jednym z cosplayerów, przy okazji zahaczając o przepiękną muzykę towarzyszącą fantastycznemu śniadaniu zamkowemu (i co z tego, że zjadłem śniadanie w domu – posłuchać pięknej muzyki zawsze warto). A potem można było się wziąć za te nieliczne przejawy cyberpunku, jakie gdzieś tam pojawiły się w tle.
Ze względu na wspomniane śniadanie i sesję zdjęciową udało mi się dotrzeć dopiero na prelekcję Macieja Krysmanna na temat sprzęgu mózgowego.






Maciej Krysmann, czyli opowieści
o protezie sterowanej neuronowym sprzęgiem
 Początkowo drażniło mnie, że autor uparcie skupia się na bezpośrednim sprzęgu elektrycznym z nerwami, notorycznie odrzucając inne formy interakcji pomiędzy maszyną a człowiekiem. Trudna technologia, wymagająca ogromnego wzmocnienia sygnału elektrycznego przy równoczesnym filtrowaniu szumów na zbliżonym do właściwego napięcia poziomie – słowem, wydawałoby się technologia dalekiej-dalekiej przyszłości, więc czemu nie chcemy porozmawiać o śledzeniu gałek ocznych i innych podobnych, stosowanych już od wielu lat systemach? Choć powoli, to jednak systematycznie autor zmierzał do gwoździa programu – stworzonego przez siebie systemu do odczytu podstawowych sygnałów bezpośrednio z mózgu i kontrolowania przy ich pomocy protezy dłoni. Choć na razie mowa dopiero o sterowaniu jednym stopniem swobody (w tym przypadku – zaciśnięcie i rozwarcie dłoni celem kontrolowanego chwycenia i wypuszczenia przedmiotu), to rozwinięcie go do dwóch-trzech stopni swobody nie stanowi podobnego specjalnie większego wyzwania. Dodajmy, że całość stworzona została przez jednego człowieka w laboratoriach Politechniki Wrocławskiej. Szkoda tylko, że prelekcja odbyła się w tym samym czasie, co spotkanie autorskie z Martą Kisiel-Małecką. No cóż, taki już urok konwentów, że choćbyś znalazł sobie mało interesujących atrakcji, to zawsze jakieś się będą pokrywać.


Potem była pora poganiać z aparatem za cosplayerami, jakąś przekąskę w konwentowym barze (który, w przeciwieństwie do zeszłorocznego, całkiem znośnie radził sobie z tempem wydawania posiłków). Gdy już słońce przekroczyło swój zenit, przyszła pora na kolejne spotkanie z Michałem Gołkowskim, a także Krzysztofem Piskorskim i Łukaszem Śmiglem czyli panel dyskusyjny o malowaniu słowem. Tym razem Michał postanowił porzucić stalkeryzm i wziąć się za stalking i trolowanie kolegów po piórze, co nadało panelowi niesamowitej dynamiki i doprowadziło do całkiem zaskakujących wniosków.
Niestety, odezwały się kolejne przejawy cyberpunku. Jak ktoś ze spotkanych na konwencie wspomniał, praca w korpo polega na znalezieniu kompromisu pomiędzy tym, gdzie korpo wykorzystuje ciebie, a tym, gdzie ty wykorzystujesz korpo. Niestety, termin Dni Fantastyki pokrył się z korporacyjnym piknikiem, który odbywał się w tym samym czasie po zupełnie odmiennej stronie Wrocławia, czyli razem jakieś 50 km od leśnickiego zamku. Tak więc jeszcze kilka zdjęć, obiad zjedzony w towarzystwie wspomnianego już Zakonu Świętego Płomienia – i pora było kierować się w kierunku wschodnim (i nie, nie chodziło o Zonę). I tylko gdzieś tam stojąc w tradycyjnym, leśnickim korku, człowiek z lekką nostalgią spoglądał na tą konwentową wrzawę i zgiełk zaaferowanych fantastyką ludzi. Choć dzięki dobrej organizacji udało mi się sfotografować chyba wszystkich startujących w konkursie cosplayu, to ominęła mnie zarówno wspomniany konkurs, jak i gala finałowa Dni Fantastyki.



Dzień bez Stalkera... to dzień stracony?

Piątek z Gołkowskim, sobota z Gołkowskim, to i niedziela musiała się zacząć Gołkowskim. Tym razem spotkanie autorskie. I wiecie co? Michał znów przełamywał wszelkie schematy. Ileż razy słyszeliście od Wielkich Autorów, że żeby wydać książkę, to trzeba ją najpierw napisać (najlepiej poprzedzając opowiadaniami opublikowanym w czasopismach), a potem grzecznie i długotrwale nękać poszczególne redakcje, licząc na jakiś przejaw łaski? Nie, nie tak to robią stalkerzy. Jak to robią stalkerzy?. Stalker robi najpierw listę wszystkich możliwych wydawnictw. Następnie wysyła do wszystkich maila (z wyprzedzeniem, żeby mieli czas zareagować), że ma fajną książkę, w takim i takim klimacie. A właściwie będzie miał, bo na razie ma trzy rozdziały, ale już wkrótce będzie miał ją napisaną, i nic tylko rach-ciach i ją wydać. Aha, no i jeszcze trzeba kupić jakąś licencję, która to tania nie jest, ale jak dadzą kasę to on to załatwi, bo przecież Stalker ma znajomości. 
Michał Gołkowski w swym naturalnym środowisku
Słowem, Michał poszedł po swoje. I to także dosłownie, bo zaraz dostajemy kolejne opowiadanie. Jak to Autor w pełnym stalkerskim szpeju (dla niewtajemniczonych: mundur w stylu komandos) przychodzi sobie do budynku z „typową polską ochroną” , więc wystraszony emeryt z pełnym szacunkiem nie wie co ze sobą zrobić i żeby uniknąć problemów podaje drogę do redakcji. Potem spotkanie z redaktorami – i nie jakieś klasyczne grzeczne fiziu-miziu na kanapce, tylko autor który wygląda jak postać żywcem wyjęta ze swojej książki. No i dział marketingu, który na ten widok aż oniemiał z wrażenia i tylko dyskretnie podpytuje naczelnego, czy ten autor to też tak przyjdzie na premierę swojej książki? Ale na pewno, na pewno, i obiecacie mi, że tak będzie? Nie, nie, żadnego zastanawiania się, CZY wydamy mu książkę – porozmawiajmy o tym, jak będziemy ją sprzedawać, gdy już mu ją wreszcie wydamy. Pamiętacie historię z jajkiem Kolumba? A może ten cytat Alberta Einsteina, że „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajduje się taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi”? To teraz wyobraźcie sobie wielkiego chłopa ubranego w wojskowy mundur z mnóstwem szpeju na sobie, robiącego minę wystraszonego, zagubionego chłopczyka niewinnie tłumaczącego się: No co, nikt mi nie powiedział, że tak się nie robi. Słowem, nasz stalker rympałem wbił się do redakcji, czego efekty w postaci trzech już polskich książek o Stalkerze bardzo sobie chwalę. Było też po raz kolejny o idylli restauracji leżącej gdzieś w cieniu uszkodzonego reaktora jądrowego, o marzeniach, które czasem lepiej żeby pozostały tylko marzeniami, o efekcie „pięciu minut przed” i o sile gry STALKER, polegającej także na jej niedoskonałościach.


Steampunk - naczelny temat
tegorocznych Dni Fantastyki

Następnie (pomijając kolejne sesje zdjeciowe z cosplayerami), dotarłem na prelekcję na temat naturalnych metod leczenia. I chociaż zarówno temat był ciekawy, jak i sposób prezentacji tematu nie należał do złych, to jednak zmęczenie i dobywająca się gdzieś za oknem, grana przez Zakon muzyka sprawia, że postanawiam iść na wagary. No cóż, jak mawiają klasycy komedii: „Zakon uczy, zakon bawi, zakon zawsze cię rozbawi”
Niestety, na zakończenie znów dylemat wyboru: Alicja w Krainie Czarów i wynikające z niej inspiracje w kulturze, czy prowadzona przez znajomych prezentacja mającego się wkrótce otworzyć pubu dla fanów fantastyki „Pijany Krasnal”? Weronika Piątek od Alicji szybko rozwiązała moje wątpliwości, spłycając tematykę swojej prelekcji do zaledwie 15-20 minut, dzięki czemu szybko dołączyłem do wesołej gromadki, radosnym akcentem kończąc swoje spotkanie z tegorocznymi Dniami Fantastyki.




Zlot fanów Gry o tron tylko minimalnie
ustępował steampunkowi w kwestii popularności


Podsumowując, Dni Fantastyki przeszły ogromną transformację. Doskonałym pomysłem okazało się wyjście na zewnątrz zarówno z namiotami wystawców, jak i z częścią atrakcji. Patrząc na zdjęcia z amfiteatru, jakoś nie wyobrażam sobie w zamkowej auli zwłaszcza takich punktów, jak spotkanie autorskie z Sapkowskim, konkurs cosplay czy gala finałowa – a tak wszyscy mogli cieszyć się tymi atrakcjami bez specjalnego ścisku. Jak też wspomniałem, nareszcie w wynikających z zamkowego charakteru budynku wąskich pomieszczeniach swobodnie dało się przejść.
Kolejną zmianą na plus było dotarcie do cosplayerów. Oczywiście, że wielu fanów przyjeżdża tu ze względu na prelekcje, spotkania z autorami, a także spotkania ze znajomymi – jednak mimo tego, zdecydowana większość odwiedzających z radością spoglądała na dobrze przygotowane stroje, a już w szczególności dotyczy to fotografów i tych, co postanowili sobie zrobić sweet focie z cosplayerami.


Cyberpunk, zapowiadany jako trzeci
z tematów głównych,
niestety gdzieś umknął w tym wszystkim




Niestety, serce wciąż drąży łyżka dziegciu i ziarno goryczy, nostalgia za niezrealizowaną wizją cyberpunku. I nie mówię tu o cyberwszczepach, które przedstawiono jedynie w wersji science a pominięto wersję fiction. Mam na myśli tą otoczkę „punk”, która odróżnia cyberpunk od klasycznej SF czy hard SF – walka jednostki z systemem, korporacje przejmujące rolę zarówno państw i mafii.

Więcej tego cyberpunku odnalazłem na wspominkowej przecież Szedariadzie, korporacyjnym pikniku który oderwał mnie od części imprezy czy książce tak dalekiej od fantastyki, jak „Fight club”.

środa, 25 czerwca 2014

Darmowe wejściówki na DF: Ogłoszenie wyników

No, muszę przyznać, że konkurs mnie zaskoczył. Przez długi czas w skrzynce mailowej znajdowała się tylko jedna odpowiedź, na szczęście okazało się, że większość z was czekała na ostatnią chwilę i sprawdzanie wyników zajęło mi trochę czasu.
Trzeba przyznać, że poziom był mocno wyrównany, najsłabsze wyniki to 7 poprawnych odpowiedzi, zdecydowana większość to 8 poprawnych odpowiedzi, natomiast wśród osób które udzieliły 9 poprawnych odpowiedzi, przyszło mi wylosować drugiego ze zwycięzców - pierwszym zwycięzcą okazała się osoba, która wskazała aż 11 miejsc i wszystkie poprawne!!!
Z jednej strony, dobrze, że miejsca geograficznie podobne wpisywaliście dokładnie. W końcu Most Rędziński jest częścią AOW - ale w filmiku pojawiają się zarówno osłony akustyczne na AOW jak i wspomniany Most Rędziński. Dlatego gdy ktoś udzielił tych dwóch odpowiedzi - to traktowane to było jako 2 poprawne lokalizacje (nie wymagałem odpowiedzi, który odcinek AOW - okolice stadionu wydają się najbardziej prawdopodobne choćby ze względu na żółte zabarwienie, ale podobnych znajdziemy kilka na zachodnim odcinku). Jednak stwierdzenie, że chodziło o wschodnią obwodnicę Wrocławia traktowałem jako pomyłkę. 
To samo tyczy się oczywiście placu Grunwaldzkiego/Ronda Reagana. Na filmiku widzimy zarówno Grunwald Center, jak i przystanek autobusowy MPK na samym rondzie. Dlatego znów wiele osób zdobyło 2 punkty.
Za to zdecydowanie ciężko mi zaliczyć odpowiedź "elektrociepłownia Wrocław". Niestety, na filmiku widać fabrykę Cargill na Bielanach (droga 35 na Wałbrzych, kawałek za Ikeą). 
Z miejsc, które jeszcze wymieniliście, warto wspomnieć o:
- budynek SkyTower,
- widok z placu Powstańców Śląskich w kierunku Globis i rynku, 
- Stadion Miejski,
- przejścia podziemne - plac Społeczny, przejście Świdnickie.

A teraz to, co zapewne was najbardziej zainteresuje: ZWYCIĘZCY.
A więc bezpłatne wejściówki wędrują do:
Sylwia Kamińska-Maciąg (9 punktów),
Slonika (11 punktów).

Jeśli chodzi o pytania do autorów, to niestety nie było wielu zgłoszeń, a niektóre z nich sugerowały nawet, że autorzy pytań nawet nie obejrzeli dokładnie filmu - bo przecież w filmie wyraźnie widać, że nie chodzi o jakieś rozwinięcie umysłu ludzkiego a o izotop miedzi, który przewodzi impulsy "z prędkością światła". Miłym zaskoczeniem okazały się pytania Roxany Pydy. Pytanie o twarz pojawiającą się na żółtym tle w 55 sekundzie daje jej ostatnią darmową wejściówkę. Powiem, że ze trzy razy oglądałem filmik w trybie start/stop/start/stop i nie mogłem wyłapać twarzy o którą chodzi, w ten sposób zauważa się tylko normalne aktorki tego klipu. Dopiero puszczenie tego w normalnym tempie sprawia, że rozumie się treść pytania. Czyżby była to aluzja do super-szybkiego umysłu, który jest w stanie zauważyć to krótkie "wtrącenie". Z pewnością postaram się zadać zarówno to pytanie, jak i to dotyczące wspomnianego bożka wojny.

Teraz pozostaje mi wymyślić jakieś fajne hasło, które podam tylko wygranym, a które będzie należało podać przy akredytacji. 

czwartek, 19 czerwca 2014

Dni Fantastyki: ROZDAJEMY BILETY!!!!

Już wkrótce kolejne Dni Fantastyki, największy wrocławski konwent. W tym roku główną ich tematyką ma być steampunk i cyberpunk, choć powoli dochodzą kolejne atrakcje, jak np. zlot fanów Gry o Tron. Pozwolę sobie pozostać jednak przy pierwotnych założeniach i pokazać wam trailer pokazujący jak będzie wyglądać życie we Wrocławiu w roku 2029. Film nakręcony został na konkurs "Kręci cię Wrocław? To kręć Wrocław" i przyniósł autorom, Tomaszowi Wolszczakowi i Tomaszowi Jarząbkowi, wyróżnienie i staż w centrum technologii audiowizualnych we Wrocławiu. Wśród wielu fanów stolicy Dolnego Śląska może wywołać on oburzenie, gdyż przekręca ono główny marketingowy brand, Wroc-love, w coś negatywnego, Worst Love, najgorszą miłość. Mi się jednak podoba sposób wykorzystania głównych kierunków promocji z główną tematyką klipu. Oglądając filmiki w ramach konkursu "Kręć Wrocław" często miałem wrażenie, że kamerzystom dano listę tematów  do pokazania na krótkim promocyjnym materiale, a następnie liczono, ile ich udało się wcisnąć, często na siłę. To, co robią dwaj panowie Tomaszowie to podejście zdecydowanie odwrotne: wyznaczmy temat filmu, a potem przejdźmy się po Wrocławiu i zobaczmy co nam pasuje. Tak więc mamy "narodowościowy tygiel" idealnie pasujący do cyberpunkowego świata bez granic, grupę hackerów w centrum komputerowych (czy nie kojarzy wam się to z siedzibą Googla na placu Bema?), odpowiednio dobrane miejsca pokazujące zarówno mroczne i porzucone korytarze podziemia, jak i splendor i nowoczesność biurowych wieżowców... no właśnie, skoro mowa o miejscach, to właśnie one stanowią istotę konkursu. Jako iż blog wyewoluował z odkrywania miejsc ukazanych w literaturze i filmach fantastycznych, dlatego dziś ja stawiam jedno, tylko jedno pytanie konkursowe: które miejsca we Wrocławiu zostały pokazane we wspomnianym klipie "Worst Love". Za każde rozpoznane miejsce dostajecie 1 punkt, a dwie osoby które zdobędą największą ilość punktów dostaną darmowe wejściówki (3 dniowe karnety) na najbliższe Dni Fantastyki, które odbędą się w dniach 27-29 czerwca w Centrum Kultury Zamek w Leśnicy. Odpowiedzi proszę przysyłać mailem na adres wroclaw.fantastyczny(at)gazeta.pl do dnia 24 czerwca, do godziny 15.


Jeżeli macie też jakieś pytania do twórców filmu, możecie je przysyłać na ten sam adres e-mail. Prowadzę rozmowy na temat przeprowadzenia wywiadu z autorami, więc będzie okazja je zadać. Jeżeli dostanę od was ciekawe pytanie które spodoba się mi lub autorom filmu - kolejna wejściówka jest dla was. W przypadku, gdybym jednak ciekawych pytań nie dostał, zostanie ona przekazana osobie która w konkursie na ilość rozpoznanych miejsc w filmie znajdować się będzie na trzecim miejscu. 

niedziela, 1 czerwca 2014

Dzień Dziecka w kosmosie

R2D2 na Dniu Dziecka w Pasażu Grunwaldzkim
Każde dziecko mogło sobie zrobić
zdjęcie z R2D2
Kosmiczny Dzień Dziecka... zapowiedzi były ogromne. Gwiezdne wojny w Pasażu Grunwaldzkim, „po prostu kosmos” w Hali Stulecia. No i roboty na Bielanach, ale to już był trochę zbyt duży rozrzut.

Zacząłem od Pasażu Grunwaldzkiego, bo najbliżej. Tutaj faktycznie rządziły Gwiezdne Wojny. Wokół sceny zgromadzone atrakcje: wystawa starwarsowych rekwizytów, obszar do zabawy klockami Lego Star Wars, mini-studio fotograficzne, kosmiczna strzelnica no i scena, wokół której rozgrywał się trening rycerzy Jedi.
Wystawa – to kilkadziesiąt figurek z postaciami z Gwiezdnych Wojen, obejmująca także kosmiczne pojazdy. A więc są tu szturmowcy na swych pojazdach, jest transporter klonów chroniony w trakcie desantu przez bojowego drona. No i oczywiście AT-AT, T-wingi, X-wingi, Imperial Star Destroyer - a nad wszystkim góruje popiersie C-3PO. 
Ministudio fotograficzne to z kolei świetna okazja do zrobienia sobie zdjęcia na tle obrazka z gwiezdnych wojen, obok gwiezdnowojennych postaci. Do wyboru było kilka masek, więc można było sobie zrobić zdjęcie udając Chewbakę czy mistrza Yodę. A wszystko w asyście chociażby rycerza Jedi czy Ahsoki. Oczywiście, po odstaniu w kolejce można było dowolnie fotografować przy pomocy własnego sprzętu, jednak o z góry wyznaczonych godzinach były też wykonywane profesjonalne zdjęcia. Jeszcze trochę cierpliwości i gotowe, papierowe zdjęcia można było zupełnie za darmo odebrać pod sceną.
Mistrz Jedi uczy padawanów walki lightsaberem
W ramach szkolenia, mistrzowi Jedi przyszło walczyć
zarówno z przedstawicielami jasnej, jak i ciemnej strony mocy
Tymczasem na scenie odbywał się regularny trening rycerzy Jedi. Każdego padawana czekała nauka walki na świetlne miecze, połączona z równoczesnym wydawaniem okrzyków bojowych mających odstraszyć wroga, a do tego strzelanie na kosmicznej strzelnicy. Przy okazji wyszło, że w kwestii odstraszania wrogów krzykiem o wiele skuteczniejsze okazały się dziewczynki. Pozostaje pytanie: czy to faktycznie większe zaangażowanie w walkę, czy próba wystraszenia przeciwnika żeby nie trzeba się było z nim bić, czy po prostu małe kobietki nawet na czas walki nie potrafiły sobie przerwać rozmowy? Bo w bitewnym zgiełku trzeba przecież krzyczeć głośniej, aby ktoś cię usłyszał – więc może to nie odstraszający krzyk był a próba plotkowania o tym, co robił ostatnio Luke z Leią?
Zabijanie szturmowca przy pomocy Mocy
Szturmowiec podduszany przy pomocy mocy przez padawana
Oczywiście, cóż to byłby za Jedi, który nie umie posłużyć się Mocą? Tak więc na szybko złapany szturmowiec posłużył za pomoc naukową. Każdy z adeptów Mocy próbował poddusić wspomnianego żołnierza Imperium, oczywiście nie zabijając go – bo przecież szturmowiec był tylko jeden, a adeptów wielu. Oczywiście, do prostych to nie należało, bo Moc nie do końca dawała się opanować początkujących kadetom. Tak więc zamiast prób podduszenia, czasem w wyniku działania Mocy szturmowiec próbował zdjąć hełm czy buty, albo przyciągany był w kierunku adepta, że nie wspomnę o napadach przyjazności – i nagle postanawiał przybić piątkę padawanowi, który przecież próbował go udusić.
Lego Star Wars i konkursowe emocje
Prawda, że moje najładniejsze - czyli konkursowe emocje
Oczywiście, zanim padawan stanie się prawdziwym żołnierzem Rebelii, należy złożyć przysięgę. Tak więc każdy, kto przeżył szkolenie, stawał na scenie po czym publicznie przyrzekał, że stać będzie na straży porządku (zarówno w kosmosie, jak i we własnym pokoju), że intensywnie się będzie uczył (zarówno w akademii Jedi, jak i ziemskiej szkole), no i żeby mieć siłę – będzie grzecznie jadł wszystkie posiłki, włącznie z brukselką, groszkiem i innym zielonym zielskiem. No, może z pominięciem zupy mlecznej, bo ta jak się okazuje nie wzbudza wielkiego entuzjazmu wśród Mistrzów Jedi.
Wspomniałem jeszcze o klockach Lego Star Wars. Tak, tak, kolejna atrakcja to układanie figurek i postaci gwiezdnowojennych z klocków. Do dyspozycji dzieci były wspomniane zestawy Lego Star Wars, z których dzieci mogły ułożyć co im się tylko chciało – a co godzinę wybierane były najciekawsze konstrukcje.


Lego star wars w Pasażu Grunwaldzkim
Chaos porozrzucanych klocków niczym chaos bezgranicznych przestrzeni Kosmosu

Wystawa figurek z Gwiezdnych Wojen w Pasażu Grunwaldzkim
Główna atrakcja wystawy figurek - C-3PO
Po zaliczeniu atrakcji w Pasażu Grunwaldzkim, pozostała Hala Stulecia. Niestety, ostatnio ulica Curee-Skłodkowskiej wygląda jak po ostrzale przez Gwiazdę Śmierci, dlatego poruszanie się nią zarówno samochodami, jak i na piechotę nie należy do wielkich atrakcji. Dlatego na parkingu pasażu wypatrzyłem X-winga z kluczykami pozostawionymi w stacyjce. Niestety, to co zobaczyłem przy Hali Stulecia nie napawało mnie entuzjazmem. Kosmiczna architektura która miała się okazać grą plenerową nie dała się odnaleźć nigdzie wokół hali, z kolei w środku też widać było jedynie jakieś zwykłe warsztaty artystyczne dla dzieci, gdzie miał być mały inżynier – tego w ogóle nie wiem. Dodam, że „Zaczarowany autobus” okazał się „piłkowym basenem” od tych w centrach handlowych różniącym się tym, że był zainstalowany w autobusie więc był totalnie mobilny. Słowem, atrakcji kosmicznych brak, pozostało odstawić X-winga na swoje miejsce na parkingu, a następnie wrócić już całkowicie ziemskim tramwajem z zeszłego wieku do domu.