niedziela, 22 marca 2015

Więzienie dla potworów z wszelkich sfer


Więzienie

Jest we Wrocławiu pewne więzienie. Nie, nie mówię o tym na Kleczkowie. Jest więzienie o wiele straszniejsze, bo nikomu nie dane było z niego uciec czy wyjść. Więzienie w którym Pradawni zamknęli najstraszniejsze potwory, potwory które swą obecnością mogłyby zgładzić wszelkie światy. Choć może po prostu informacje o tym zatarły się z biegiem czasu? Bo w sumie nawet o tym więzieniu mało kto wie, mało które podania o nim wspominają. Bo w sumie, czy jest ono we Wrocławiu, czy może jest ono na pustynnej Diunie, na Endorze, na Altairze, a może na więziennej Rura Penthe? Na każdej z nich, lecz równocześnie na żadnej z nich... 

Jako iż trzymają tam najgroźniejsze potwory, to jego lokalizacja nie jest znana. Wiadomo tylko, że jest ona zmienna. Reguła jest jedna: że tam, gdzie ono chwilowo jest, na pewno jest akurat słońce lub inna gwiazda. Odpowiednio wcześniej zaprogramowane, z uwzględnieniem pór dnia we wszystkich uwzględnionych światach, przenosi się między światami gdy tylko gdzieś zapada noc. A wszystko po to, aby upewnić się że najstraszniejsze moce nie zostaną nigdy z niego uwolnione... Tak, tak, Słońce i inne gwiazdy są przecież Ostatecznymi Strażnikami, pilnującymi porządku we Wszechświecie. Potwory karmione są specjalną karmą, która sprawia, że nawet te pochodzące z najjaśniejszych krańców kosmosu nie przeżyją kontaktu ze światłem, a okrucieństwo takiej śmierci przekracza najzmyślniejsze tortury wymyślone przez wszystkie żyjące rasy wszelakich uniwersów.

I wydawałoby się, że przecież tak prosto je odnaleźć, tak prosto dostać się do środka i w jakiś sposób ułatwić skazanym ucieczkę. Wystarczy być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – i oczom podróżnika jawić się powinny stalowe lub betonowe mury z wyzierającymi zewsząd metalowymi zębami krat... a jednak nie, specjalne czary sprawiają, że więzienie to staje się zupełnie niewidoczne w świetle widzialnym i tylko w świetle nocy daje się ono zauważyć. I to jest właśnie drugi powód, dla którego więzienie to ciągle przerzucane jest z jednego wymiaru do drugiego gdy tylko zajdzie słońce – zarówno, aby Ostateczni Strażnicy mogli wypełnić swoje obowiązki, jak i dla zapewnienia kamuflażu.


Kruk

I wydawałoby się, że tak ukrytego więzienia nie da się odkryć. A jednak raz na jakiś czas, czy to za sprawą natury, czy może za sprawą jakichś szatańskich sztuczek – nie ważne, ważne że dzieje się tak, że słońce przestaje świecić także za dnia. W przypadku naszej sfery przyczynia się do tego Księżyc, który ustawiają się w odpowiedniej koniunkcji ze słońcem i z Ziemią zasłania nam światło najbliższej gwiazdy. Wtedy więzienie pozostaje w naszym wymiarze, jednak pozbawione zostaje swego kamuflażu. Jednak cóż z tego, gdy z braku światła nie można go przecież zobaczyć? Pozostaje poszukać pomocnika, który widzi nawet w czarnym świetle, jak chociażby Kruka.
„Cóż to? Jaki ptak powstał i roztacza pióra,
Zasłania wszystkich, okiem mię wzywa.”
A. Mickiewicz, Dziady, cz. II
Lecz gdzież miałby szukać ten Kruk? Zaćmienie nie trwa w nieskończoność, a miejsc do przeszukania mnóstwo. Lecz któreż miejsca mogli wykorzystać Pradawni, aby wykorzystując topografię terenu jeszcze bardziej utrudnić ucieczkę Skazanych, lecz równocześnie być tak blisko granicy pomiędzy poszczególnymi magicznymi światami aby w razie czego szybko się przenieść? Szybki przegląd otpustów Wrocławia i miejsce mogło być tylko jedno... Dawny zamek obronny ze swymi piwnicami zapewne przykrywa więzienie dla Najstraszniejszych... tam więc posłałem Kruka.


Wędrówka

Z jego opowiadań wynika, że nie było mu łatwo. Oczywiście, wejście drzwiami nie wchodziło w rachubę, bo Czarnoptak drzwi sobie nie otworzy. Co prawda otwory w kratach piwnicznych bez problemu pozwalają przejść ptaku pomiędzy nimi, to ciężko znaleźć takie, które równocześnie nie miałoby okiennic. Gdy już wreszcie udało się rozwiązać ten problem, to trzeba było odnaleźć przejście pomiędzy piwnicami zamku a obrzeżami sfery więziennej... nie muszę chyba dodawać, że wejścia pilnował strażnik? A czas ucieka, ucieka... na szczęście Kruk znał lisa, i choć przygody z serem nie wspomina zbyt dobrze, to z pewnością czegoś się przy okazji nauczył. Krakanie perswazyjne to rzadka umiejętność wśród ptaków, ale gdy już się któryś takowej nauczy, to wszystko potrafi sprawić z umysłem antropoidów. Tego na przykład udało się przekonać do zaśnięcia... i teraz wystarczyło rozłożyć szeroko skrzydła aby na prądach różnych rodzajów magii unosić się bezgłośnie w kierunku poszczególnych cel.






A trzeba przyznać że wymagało to nie lada odwagi. Bo jak już wspomniałem, cele zajmowali skazani Najstraszniejsi, najbardziej groźne stworzenia wszelkich wszechświatów. Na pewno chcecie wiedzieć o kim mowa? Które z najstraszniejszych horrorów nie są tylko pradawnymi opowiastkami, za którymi kryją się najprawdziwsze potwory? No cóż, już za późno na decyzję, skoro tu dotarłeś, to musisz poznać Prawdę, także tą najstraszniejszą.











Mroczny Pokerzysta z Illinois

Na początek idzie Bagienny Duch z Illinois. Och, niech nie zwiedzie cię słowo Duch w nazwie – albowiem to jak najbardziej człowiek, jak ja czy ty. Przynajmniej z wyglądu, bo to tylko zewnętrzna otoczka mająca ukryć trawiące go Zło. Otoczka tworząca mu wizerunek eleganta w kapeluszu, a ukryte w kapeluszu karty od razu budzą skojarzenia z czasami wielkich pokerzystów przemierzających parostatkiem wody Illinois. W sumie, skojarzenia z Bertem Maverickiem są nawet poprawne – jednak pamiętaj że nie gra on zwykłymi kartami, lecz kartami Losu. Wyłożenie którejkolwiek karty z kapelusza może przynieść konsekwencje o wiele gorsze niż zagłada galaktyki...








Kapelusznik Smutku
A skoro mowa o kapeluszach, to może pora wspomnieć o Kapeluszniku Smutku? Lustrzany brat Szalonego Kapelusznika z uniwersum Alicji i Białego Królika... Totalne jego zaprzeczenie na skali dobra i zła, szaleństwa i zimnej logiki, i jeszcze paru innych skal spychających go w najgłębsze otchłanie potworności. Bo złośliwość i inne formy zła to zazwyczaj efekt ulegnięcia emocjom, niezapanowania nad temperamentem – lecz jakże straszne może być zło które wynika z celowości i chłodnej logiki? O tym lepiej nie myśleć...




Ogniste zwierzę


Na naszym świecie były i takie czasy, że uznawano że „tylko płomień może nas oczyścić”. Złe to były czasy dla ludzkości, te czasy rządu ognia, jednak co by to było gdyby po świecie zaczęły chodzić płomienne zwierzęta? Idźcie się i rozmnażajcie się - powiedział Pradawny – i one tak właśnie robiły, jednak ogień płynący w ich żyłach zamiast krwi niosła za sobą śmierć i zniszczenie na którejś ze sfer. Właśnie dlatego większość tego gatunku została wybita i tylko jeden osobnik został tu pozostawiony ku przestrodze dla przyszłych twórców światów...






Przesłodka Syrenka

Lecz czym zawiniła Pradawnym przesłodka Syrenka? Czyż można nie pokochać jej kolorowych włosów, jej słodkich usteczek czy jej radosnej miny? 
„Na głowie kraśny ma wianek,
W ręku zielony badylek,
A przed nią bieży baranek,
A nad nią leci motylek.”
A. Mickiewicz, Dziady cz. II
Nic tylko przytulić – a jednak i ona została zamknięta za lodowato zimnymi kratami o temperaturze znacznie poniżej absolutnego zera i śmierć każdemu kto choć spróbuję ich dotknąć. Czy to jej odbicie znajdujemy w „Dziadach” Mickiewicza?

Przebudzenie strażnika
Czym zawiniły postacie w ptasich maskach? Czy to ich historia natchnęła Hitchocka do nakręcenia swego koszmarnego ptasiego horroru? Czy ta wychudła postać na wąskiej szyi to jakaś poprzedniczka Śmierci, o wiele straszniejsza od swej następczyni? A może meksykańskie wizje to odwzorowanie jakiej bogini zagłady gdzieś z pogranicza innego świata? Za co skazany został ten ptak o ludzkich ramionach? Nie czas na poznawanie ich historii... skoro strażnik budzi się ze swego hipnotycznego snu, to znak, że więzienie powoli zaczyna przenosić się do innej sfery. A więc najwyższy czas się stąd wynosić, dopóki jeszcze istnieje droga ucieczki do naszego świata. Kruk, choć czarny, nie musi przecież obawiać się Światła Słońca...

A już wkrótce dowiecie się, gdzie szukać więcej obrazów pokazujących Więzienie widziane okiem Kruka... 

Równie smutna co kolorowa, Salamandra próbuje wypatrzyć, którędy uciekł Kruk... 

wtorek, 3 marca 2015

Bitwa Pięciu Armii... bez hobbitów?


Nie wiem, co te potwory mają do lutego, ale jak zawsze na Nowy Rok Miasto Spotkań wybuchło plotką o zbliżających się do Wrocławia wrogich hordach. Czy to brak śniegu nie pozwalał im przespać w spokoju zimy, czy to głód wynikający z braku pożywienia w okresie zimowym, czy wreszcie Wrocław w lutym dostaje jakiejś magicznej mocy przyciągającej wszelkie tałatajstwo – trudno powiedzieć, wiadomo jednak, że w pierwszych tygodniach lutego miasto nasze nawiedzają watahy paskudnych stworów przybywających z północy i pozbawione ochrony miasto z pewnością znów powróciłoby do stanu zniszczenia przypominającego Festung Breslau tuż po opuszczeniu go przez Niemców. Dlatego jak co roku, mimo wszelkich uzasadnionych nienawiści rasowych do Długouchych, trzeba było stanąć u ich boku w obronie miasta. Dobrze chociaż, że potwory są na tyle miłe, że ZAWSZE atakują w sobotę i nie trzeba się chociaż urywać z pracy żeby stawić im opór.


Ot, taka sytuacja... w samo białko...
No i wszystko byłoby ładnie i pięknie gdyby nie te walenie do drzwi. Mimo iż to jeszcze zima, słonko pojedynczymi promieniami przedzierało się przez minimalnie tylko otwarte powieki. Zapowiadałby się piękny dzień pełen jatki i wrogiej krwi gdyby nie te durne „dzięcioły” pukające do moich drzwi. Wysokie to to jak brzoza, a głupie jak koza – nie mogliby się wreszcie nauczyć używać zegarka, chociażby słonecznego? „Nie budzić zanim słońce nie wzniesie się powyżej budynku Hali Stulecia” na ten przykład to przekracza ich normy rozumowania. A już przyjść po budziku... uuups, szybki rzut oka na budzik dosyć szybko i dobitnie zmienił mój wgląd na całą sytuację. Powiedzmy, że budzik wyglądał tak, jakby jakiś czas temu trochę zbyt dobitnie próbował wytłumaczyć mi że pora wstawania to już-już a może nawet minęła – dosyć wyraźnie widać w nim było odcisk opancerzonej pięści. 
W sumie, radio też nie wyglądało lepiej, a zazwyczaj włączało się kilka minut po budziku... no to co tu się dziwić wkurzonym kłapouchym (no, w zasadzie długouchym, ale z charakteru są podobni do osłów, to i uszy by mogli mieć adekwatne do inteligencji). Wciąż rozespanym krokiem doczłapałem się do drzwi, uchyliłem je lekko żeby powiedzieć że jeszcze tylko zjem śniadanko i będę gotowy uderzyć na orczą armię... Stanowczy uścisk uzbrojonych dłoni dał dosyć wyraźnie do zrozumienia, że coś poszło nie tak. Nie, zdecydowanie nie tak miało to wyglądać, wszystko było tak pięknie zaplanowane i teraz miałoby tak łatwo się spaprać? O, niedoczekanie wasze wy wychudzone pięknisie, zaraz jeden z drugim niosący mnie pod pachy dostali fangę w co tam się napatoczyło – i zaskoczeni upuścili mnie na ziemię. No bo któż by w pojedynkę zadzierał z armią zbrojnych elfów? Musiałoby być na rzeczy coś niepomiernie ważnego... szybko zawróciłem się do łóżka żeby wyciągnąć przygotowaną zawczasu siekierkę po czym z rozbrajającą miną stanąłem z nią naprzeciwko nich oświadczając, że teraz już możemy iść. Przez chwilę zastanawiali się o co chodzi, jednak ich obawy rozwiały moje słowa: no przecież nie pójdę na to orcze ścierwo z byle sznurkiem na kiju, jak się bawić, to chociaż jakąś porządną bronią.

Trzeba przyznać, że atmosfera w samochodzie była grobowa, jednak mimo kilku kuksańców które z radością odwzajemniłem jakoś udało się dojechać na miejsce bezbijatyki. A tu na szczęście pominęło mnie to, co według nich najważniejsze a ja osobiście uważam za nudę niemożebną – przemowę mającą zachęcić tyczkowatych do walki na szczęście mieli już za sobą, a z naprzeciwka leciała już orcza banda...



Gdy już tylko pozostaje patrzeć gdzie trafi strzała...
No to pora się zabawić. Toporek wyciągnięty, rozbieg, rzut toporem do celu, dobiec do dogorywającego ciała i w biegu wyrwać z niego broń (jakże pięknie rozpryskuje się krew gdy gwałtownie wyciągasz z rannego ciała swój topór) i lecimy dalej powtarzając całą tą sekwencję aż do ostatniego trolla. Niczym wielka machina śmierci, niczym rozpędzony kołowrót śmierci, niczym jeżozwierz złożony z toporów a nie igieł pędziłem przez zgniłozieloną chmurę wroga gdy nagle coś mnie ugryzło w nogę... no ki czort, noż niemożliwe żeby który orczy pomiot miał siłę jeszcze odgryzać po tym jak go zdzieliłem swoim toporkiem? Kątem oka zauważyłem jakieś włochate śmierdzące stworzenie na swej nodze, i drugie, trzecie... no żeżby, czyżby idąc z północy orki zabrały spod Poznania te szczury co zeżarły Popiela? Królem to ci ja nie jestem, żreć mnie nie powinny, jednak i im widać zima dała się we znaki i próbowały się posilić czym tylko popadnie.
Prawie mu się udało, temu orkowi...

I wiecie co? Mądrze gadają Wolni Ciut-Ludzie ze Świata Dysku... tym gorszy przeciwnik, im mniejszy – bo trudniej go trafić. Ubić orka siekierą – bułka z masłem, a i mnóstwo krwi w gratisie. Ubić trolla siekierą – to jak ubić orka tylko jeszcze trzeba trochę siły w to włożyć, ale w celowanie mniej wysiłku wkładasz. Ubić szczura siekierą – no nie da się. Utrafić ostrzem nie sposób, walnąć obuchem to się odbije, kopnąć – poleci kawałek i wkurzony zaraz przypędzi z powrotem. No i włazi ci takie bydlę po nogach i żre – no on celować nie musi żeby utrafić, za to ty jego i z celowaniem nie siekniesz. Przydeptać butem też nic nie daje, bo się rozmiękła ziemia trochę pod nim rozejdzie a gdy buta zabierzesz to dalej na ciebie wbiega. Walnąć je pięścią – rozgnieciesz, ale i po trzech takich ciosach ciężką okutą rękawicą we własną nogę to i ciężko od siniaków się ruszać. I jak z takim walczyć? I wiadomo jaką zarazę to ze sobą roznosi? Toż bym wam napisał co to tałatajstwo narobiło we Wrocławiu w 1963, ale nie będę przecież wyprzedzał Roberta Szmidta...




Temu ukrycie się w cieniu też nie pomogło
Kilka strzał które ledwo musnęły me nogi i zrozumiałem po co komu elfy na polu walki – no w kwestiach głównych sił wroga to za dużo nie podziałają, ale od drobnicy bronią cię równie dobrze jak off przed komarami. Szkoda tylko, że tak łatwo giną – ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Zawsze można z którego ściągnąć jego wymuskaną zbroję. Z jednej strony co prawda jeden nagolennik sięga mi od pięty do brzucha skutecznie blokując nogi w kolanie, z drugiej jednak ten ich podły mosiądz to tak lichy materiał, że dobrze puknąć i się rozlatuje – słowem, łatwo skrócić je do odpowiedniego rozmiaru i zakładać na skórzaną zbroję można. No, musiałaby być jakie szczury mutanty żeby się przez to zębami przebić, ale kto wie co to za barachło autobahnem nach Poznań do Wrocławia dotarło? Tylko pozostaje mieć nadzieję, że mi jaki fotopstryk zdjęcia nie trzasnął i gdzie nie opublikuje, bo to wstyd byłby na kopalni jakby mnie w takiej badziewnej improwizowanej puszce zamiast zbroi zobaczyli. I pewnie by się nabijali, że za konserwę mięsną z krasnoluda na wojnie robiłem... ech, niedoczekanie wasze, orki wybite pora zrobić krucjatę wśród reporterów, bo to równie wredne potwory. Tymczasem po raz kolejny udało się uchronić Wrocław Fantastyczny od zagłady...


No, a teraz pora odrzucić cugle fantazji na bok i dać się ponieść rzeczywistości. W tym roku po raz kolejny Centrum Łucznictwa Tradycyjnego zorganizowało turniej łuczniczy „Osobliwości łowieckie zimą”. Tak jak w poprzednich latach tereny lasu osobowickiego opanowały makiety łucznicze o kształtach Obcego, Predatora czy watahy zombie, tak w tym roku utrzymana była koncepcja tolkienowskiej Bitwy Pięciu Armii. Tak więc przeciw trollim czy orczym makietom wystąpili elfi łucznicy próbujący z pełnym zapałem je zabić, w czym uporczywie przeszkadzały im gałęzie entów próbujące złapać strzały, rzeźba terenu, grawitacja i zmęczenie. I chociaż w ciała papierowo-piankowych najeźdźców wystrzelonych zostało łącznie tysiące strzał, trudno mówić o tym, że któraś ze stron przegrała tą wojnę: ilości wojowników po każdej ze stron pozostały nieuszczuplone. Mimo to niekwestionowanymi zwycięzcami okazali się łucznicy, którzy mimo braku trofeów w postaci orczych kłów zyskali mnóstwo dobrej zabawy i humoru. I chociaż do wojny nie dołączyli hobbiccy procarze, to po raz kolejny udało się uchronić zarówno wrocławskie Śródmieście, jak i tolkienowskie Śródziemie przed rozprzestrzenieniem się orczej zarazy. Niestety, napromieniowane szczury rozpierzchły się po Wrocławiu roznosząc epidemię. I chociaż nawet najlepszym elfim tropicielom nie udało się znaleźć najmniejszych śladów ich bytności w mieście, to w prasie powoli pojawiają się pierwsze wzmianki o powrocie chorób dawno zapomnianych. Czy już wkrótce powstanie księga z listą zabitych przez roznoszącą się w powietrzu zarazę?

Pora na odpoczynek

sobota, 31 stycznia 2015

Kto zapewnia bezpieczeństwo w Ząbkowicach?


Ząbkowice Śląskie...
Bezpieczeństwo w mieście zapewnia
dr Frankenstein
Jadąc z Wrocławia drogą ekspresową nr 8 na południe, czy to do w góry, czy do Czech czy do popularnej turystycznie Srebrnej Góry, prędzej czy później przyjdzie nam przejechać koło słupka z dwoma dziwnie kontrastującymi ze sobą tabliczkami: „Miasto bezpieczne” i „dr. Frankenstein”. Doktora Frankensteina większość ludzi błędnie kojarzy z potworem który był raczej jego dziełem niż nim samym, więc jedno nie wyklucza drugiego, ale co mają Ząbkowice Śląskie do Frankensteina? Jak się okazuje, jeszcze do 1945 przy drodze z Wrocławia do Pragi nie leżały Ząbkowice, tylko właśnie niemieckie miasto Frankenstein, które dopiero po wojnie przybrało bardziej słowiańską nazwę. Czy miasto to ma faktycznie jakiś związek ze sławetną już książką Mary Shelley? Jak twierdzi Jan Organiściak, lokalny historyk, gdyby nie Ząbkowice, pisarka nigdy nie wpadła by na pomysły zawarte w książce, jednak czy takie teorie mają swoje podstawy, czy to raczej wyssane z palca banialuki a zbieżność nazw jest przypadkowa? No cóż, postarajmy się cofnąć w czasie do roku 1606, kiedy to miastem rządziła zaraza morowego powietrza czyli dżumy...




Weźmi z trupa trzydniowego oko i w miedzianym moździerzu je roztrzep... weźmi sproszkowane kości szkieletu i wsyp ich dwie garście tamże, a do tego pięć palców zmarłego wykopanych przy księżyca pełni... całość w noc bezgwiezdną nad ogniem podgrzej, w lewą stronę mieszając, a tak przygotowaną miksturę zmieszaj z sosem i zaciekłemu wrogowi swemu podaj, a kres nastanie twoim problemom z nim...
W laboratorium Frankensteina
Miksturę tą alchemiczną z pewnością znali ząbkowiccy grabarze, Wacław Forster i Jerzy Freidiger, którzy z ciał ludzkich sporządzali zatruty proszek, który potem rozsypywali po domach, podwórkach, smarowali nimi klamki i kołatki w drzwiach. I choć powyższa receptura brzmi jak wyciąg z jakiego annału alchemicznego, nie trzeba żadnej magii żeby przy jej pomocy zabić człowieka. Ot, efekt rozkładu, bakterii gnilnych, braku nieznanej ówcześnie higieny i masz, śmiertelne zatrucie gotowe dla każdego kto z taką mieszaniną się spotkał. I chociaż, jak już wspomniałem, pojęcie higieny było wtedy nieznane, to przecież każda, najstarsza nawet religia wie, że kontakt z gnijącym ciałem do niczego dobrego nie prowadzi. Czemuż więc ząbkowiccy grabarze mieliby sypać wszędzie taki śmiercionośny proszek? Zapewne z czystej żądzy zysku, bo przecież każdy zmarły to dla nich źródło zarobku. I choć oburzać by się można na takie działanie, to przecież jeszcze nie tak całkiem dawno temu, w czasach o wiele wyżej stojącej moralności gazety rozpisywały się o łódzkich „łowcach skór” - więc czego wymagać od średniowiecznych grabarzy, nie szkolonych przecież w kwestii filozofii, etyki, itp.?

10 września 1606 roku aresztowano dwóch ząbkowickich grabarzy - Wacława Förstera, grabarza od 28 lat i jego pomocnika Jerzego Freidigera pochodzącego ze Strzegomia, z powodu mieszania i preparowania trucizn. Obaj zostali wydani przez parobka Förstera.
Dnia 14 września został aresztowany niejaki Weiber - były więzień i trzeci grabarz - Kacper Schleiniger, a 16 września aresztowano 87-letniego żebraka Kacpra Schettsa - wszystkich pod zarzutem trucia i rozprzestrzeniania zarazy.

4 października odprowadzono do więzienia Zuzannę Maß - córkę zmarłego urzędnika miejskiego Schuberta, jej matkę - Magdalenę Urszulę, obecnie żonę grabarza Schleinigera oraz Małgorzatę - żonę żebraka Schettsa”
  Kroniki miejskie Annales Francostenenses (1655), Marcin Koblitz

W takich warunkach dr Frankenstein tchnął życie w swego potwora
Zresztą, choć sam wyrok sądowy dosyć dobrze opisują kroniki miasta, to już okoliczności jego podjęcia pozostają większą tajemnicą. W czasach średniowiecznych ciężko było o uczciwy proces sądowy, i choć często oskarżenia potwierdzane były osobiście przez samych oskarżonych to niejednokrotnie ciężko powiedzieć na ile było to przyznanie się do rzeczywistej winy, a na ile była to chęć wybawienia od okrutnych tortur, którym poddawani byli podejrzani w ramach przesłuchania. Dodać należy, że był to przecież okres polowania na czarownice i notorycznego poszukiwania winnych głodu, zarazy i innych zdarzeń losowych – bo przecież gniew boży musiał być zawiniony przez jakiegoś grzesznika którego trzeba było spalić na stosie żeby przebłagać Boga... A dowody zawsze się znajdą, jak nie rzeczowe, to w postaci zeznań zawistnego sąsiada, wścibskiej baby która wszystko widziała, itp.

Potwór stworzony przez dr Frankensteina

„W mieście Frankenstein na Śląsku pojmano ośmiu grabarzy, wśród nich sześciu mężczyzn i dwie kobiety (według „Annales Frankostenenses” pięciu mężczyzn i trzy kobiety). Ci po torturach w śledztwie zeznali, że sporządzali zatruty proszek i tenże kilka razy w domach rozsypywali, progi, kołatki i klamki u drzwi smarowali, przez co wielu ludzi zatruło się i poumierało. Poza tym w domach skradli wiele pieniędzy, a także obdzierali trupy, zabierając im opończe. Rozcinali także brzemienne kobiety i wyjmowali z nich płody, a serca małych dzieci zjadali na surowo. Tamże z kościołów kradli obrusy z ołtarzy, a z ambony ukradli dwa nakręcane zegary. To sproszkowali i używali do swych czarów. Pewien nowy grabarz pochodzący ze Strzegomia zhańbił w kościele ciało młodej dziewicy. Inni jeszcze różnie niesłychane i straszne czyny popełniali (...)”. 
Newe Zeyttung, 1606r.



Śledztwo zazwyczaj ciągnęło się na tyle w czasie, że wszelkie objawy gniewu bożego ustawały, więc łatwo było pokazać, że skazanie oskarżonych (albo chociażby samo ich osadzenie) było miłe Bogu, a nawet jeśli nie – najważniejsze przecież było zadowolenie społeczeństwo, a motłoch szczęśliwy był widząc męczarnie umierających „za swe grzechy”.
Ratusz w Ząbkowicach - niemy świadek wyroku na grabarzach
„Najpierw ich wszystkich oprowadzano po mieście. Potem rozdzierano ich rozżarzonymi obcęgami i oderwano im kciuki. Starszemu grabarzowi oraz jednemu z pomocników mającemu 87 lat obcięto prawe dłonie. Potem obu razem przykuto do słupa, z daleka zapalano ogień i ich upieczono. Nowemu grabarzowi ze Strzegomia rozżarzonymi obcęgami wyrwano członek męski. Potem i jego wraz z innymi przykuto do słupa, gotowano i pieczono. Pozostałe osoby wprowadzono na stos i spalono”. 
Newe Zeyttung, 1606r.


Mroczna nawet w świetle słońca ruina zamku
w Ząbkowicach (dawny Frankenstein)
na okraszenie historii
Tak więc opowiastkę z pogranicza życia i śmierci mamy, wystarczyłoby udowodnić że brytyjska pisarka ją znała – i już mamy zgrabną teorię sugerującą, że to właśnie dolnośląskie Ząbkowice stały się zaczynem do stworzenia literackiego potwora i książki, która uważa się za pierwszą książkę science-fiction na świecie. Czy jednak takie ogniwo istniało? Trudno przecież znaleźć jakiekolwiek chociaż wzmianki o bytności Marii Shelley w Ząbkowicach lub w okolicach, a nawet samym Wrocławiu. Powiadają jednak, że wśród jej znajomych był pewien młodzieniec, który urodził się i wychował właśnie w Ząbkowicach, a później musiał wyemigrować w okolice Renu gdzie poznał się z pisarką. Czy pamiętał ten makabryczny wybryk z historii swego miasta, czy miał okazję przekazać ją pisarce w trakcie któregoś ze swych spotkań? Tego nigdy się nie dowiemy, dlatego wszystkich zainteresowanych zachęcam do sięgnięcia po ten klasyk literatury fantastycznej i ocenienia samemu.

A skoro już go przeczytacie, to zapraszam Was także na XXV Wrocławskie Spotkania z Fantastyką, poświęcone właśnie książce „Frankenstein czyli współczesny Prometeusz” Marii Shelley. Będzie okazja do podzielenia się waszymi wnioskami z innymi, będzie okazja posłuchania co na ten temat mają do powiedzenia inni, a i ja postaram się podać jeszcze kilka informacji rzucających pełniejsze światło na możliwe kulisy powstania książki. Tak więc, kto chętny – zapraszam was 7 lutego do Ośrodka Kultury Fantastycznej na ul. Tadeusza Kościuszki 35F, ostatnie piętro. Światło świec i odgłos wyładowań elektrycznych używanych do powtórzenia dzieła doktora Frankensteina upewnią was, że trafiliście we właściwe miejsce. A tymczasem – życzę wam interesującej lektury!






wtorek, 23 grudnia 2014

Zdrowych, wesołych... no i fantastycznych!!!



Zdrowych, wesołych no i oczywiście fantastycznych świąt Bożego Narodzenia,
a potem także szczęśliwego i fantastycznego Nowego Roku!!!
Oczywiście, w zbliżającym się 2016 roku życzymy:
- cosplayerom jeszcze wspanialszych strojów,
- zaprzyjaźnionym fotografom konwentowym jeszcze lepszych zdjęć,
- larpowcom - jeszcze bardziej szalonych imprez,
- konwentowiczom - jeszcze ciekawszych konwentów i aby zawsze znalazło się miejsce dla was na
    prelekcjach,
 - organizatorom konwentów - nigdy w życiu żadnych dużych wpadek, i szybkiego załatwiania
    problemów wynikłych z tych mniejszych,
- fantastycznym łuczników - równie fantastycznych trofeów,
no i oczywiście wszystkim fanom bloga życzymy jeszcze bardziej fantastycznego miasta spotkań :)

niedziela, 21 grudnia 2014

I ty możesz zostać wrocławskim krasnalem!!!

Święta, święta, coraz bliżej święta... święta już tak blisko, że ucichły nawet wszelkie akcje typu „zostań świętym Mikołajem”. Więc w ramach niedzielnego odpoczynku od zakupowo-przygotowaniowego szału dziś polecam wam raczej grę typu „zostań wrocławskim krasnalem”.
Tak, tak, każdy z was może poczuć się jak prawdziwy wrocławski krasnal. 
Przed wyruszeniem w drogę należy skompletować odzienie
A wszystko to za sprawą androidowej gry Misja Wrocław (Wroclaw Quest), którą można ściągnąć z internetu za darmo. To dzięki niej właśnie możesz stać się wrocławskim krasnalem. A te, jak wiadomo chyba każdemu chociażby z bajek Marii Konopnickiej, pomagają dobrym ludziom w wypełnianiu żmudnych obowiązków. Tak samo i w grze, wcielając się w postać krasnala, musisz pomagać Wrocławianom w ich zadaniach. Oczywiście, zadania są ściśle powiązane z miejscami charakterystycznymi dla Miasta Spotkań: raz musisz pomóc kwiaciarce z placu Solnego w układaniu kwiatów, innym razem biegasz z wywalonym jęzorem zapalając gazowe latarnie na Ostrowie Tumskim mimo iż złośliwe podmuchy wiatru i deszczowe chmury ciągle ci je gaszą. D tego dochodzi obsługa kinowego projektora w trakcie festiwalu „Nowe horyzonty”, obsługa multimedialnej fontanny, strzelanie goli i obrona ramki w ramach Euro 2012, budowanie wieżowca Sky Tower czy uczestnictwo w biciu gitarowego rekordu Guinessa. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, w każdym z tych zadań coś ci przeszkadza: łażący sobie po katedralnych krokwiach i miauczący kot stara się cię zdekoncentrować gdy próbujesz przypomnieć sobie kolejne nuty wybijanego przez dzwony rytmu, chmary nietoperzy uniemożliwiają ci bieganie po Ostrowie a niewychowane pająki ciągle pchają ci się na projektor tworząc teatrzyk cieni na tle wyświetlanego filmu. Słowem, nie jest lekko będąc krasnalem...


Mapka Wrocławia, po której nasz krasnal się porusza
szukając kolejnych zadań do wykonania
Kto wpadł na pomysł takiej gry promującej Wrocław? Pomysłodawcą gdy jest biuro festiwalowe Impart, które w ten sposób promuje wydarzenie jakim ma być ESK2016. Kwota przeznaczona na ten cel może wydawać się ogromna dla przeciętnego mieszkańca miasta, więc zwłaszcza na fali premiery Przygód Ethana Cartera spodziewałem się równie wielkiego dzieła. Jednak z pewnością środowisko twórców gier już na wstępie mogło oszacować, że jest to raczej budżet dobrze rozbudowanej apki na komórkę. Tak więc ściągając grę z internetu (oczywiście za darmo) dostajemy tak naprawdę kombinację 10 mini-gier, dobranych tematycznie do najważniejszych miejsc i wydarzeń naszego miasta. I tak Iglica powiązana jest z grą typu Icy Tower, katedra to gra typu powtarzanie sekwencji, Panorama Racławicka – puzzle z poszczególnych części obrazu, rynek z masowym odgrywaniem utworu Hey Joe to gra typu Guitar Hero. 
Jedna z grafik której towarzyszy opis miejsca do którego dotarliśmy
Każda z lokalizacji okraszona jest też garścią ciekawostek z nią związanych. Z kolei każda z gier ma dwa poziomy, a zaraz tryby gry. Każdą grę zaczynamy od poziomu „questowego”, który w pierwszych etapach pozwala na zapoznanie się z zasadami gry. Jego zaliczenie powoduje zdobycie odznaki wykonania zadania, które trzeba skompletować aby dojść do zakończenia gry. Jest to poziom stosunkowo prosty, choć przy moim talencie do touchpadów zdarzało mi się po kilka razy podchodzić do zadania z Iglicy. Gdy taki poziom ci się znudzi, to równocześnie z zaliczeniem poziomu „questowego” pojawia się tryb rywlizacyjny – a więc już trudniejszy niż poprzedni. W trybie tym nie chodzi już tylko o wykonanie zadania, ale o granie z narastającym stopniowo poziomem, cały czas zdobywając punkty. Punkty te są wykorzystywane do określenia twojej pozycji w rankingu.

Kilka przykładowych gier (Latarnik z Ostrowia Tumskiego, Kino
Nowe Horyzonty, kwiaciarka na Placu Solnym, Fontanna Multimedialna)
Podsumowując, gra „Wroclaw Quest” jest ciekawym, może nawet unikatowym pomysłem na promocję miasta i wydarzeń związanych z Europejską Stolicą Kultury 2016 zarówno wśród jego mieszkańców, jak i wśród potencjalnych turystów. Nie należy spodziewać się po niej jakichś wielkich fajerwerków, jest to raczej aplikacja masowa mająca skłonić jak największą ilość ludzi do zagrania w nią, niż gra określonego typu dla określonej niszy graczy. Jak przystało na grę „komórkową”, jest doskonałym zabijaczem czasu w trakcie jazdy tramwajem, w czasie czekania na spóźniony autobus czy na mający się za chwilę zacząć seans filmowy czy przedstawienie w teatrze. 


Ekran powitalny jednej z mini-gier. Na dole widoczny zwój
z ciekawostkami dotyczącymi danego miejsca - kliknięcie w niego
powoduje pokazanie kolejnej ciekawostki
Z wad wymienić mogę tylko dwie. Po pierwsze, nie zawsze intuicyjny interfejs. Wybierając grę, najpierw należy wybrać lokalizację, a potem... odruchowo chce się kliknąć w rysunek przedstawiający zadanie które należy wykonać w danym miejscu. Okazuje się jednak, że zwłaszcza na początku trzeba wybrać... zlokalizowaną z boku „strzałkę”. Z jednej strony, jestem w stanie zrozumieć że jest to symbolika przycisku play z naniesioną na nią odznaką którą otrzymamy za wykonanie zadania w trybie questowym. Jednak dla osoby która po prostu chce uruchomić swoje pierwsze zadanie i nie wie jeszcze nic o odznakach i ich wyglądzie (bo dowie się dopiero po jego wykonaniu) jest to prostu jakiś przypadkowy znaczek i nie wie, co należy zrobić.

Drugą – jest rozmiar aplikacji. W czasach, gdy wciąż w sprzedaży popularne są smartfony posiadające 4GB pamięci (czyli w praktyce 1,7MB uszczuplone o wszystkie zbędne aplikacje których trzymanie wymuszają na nas producent i operator sieci), 172 MB zabierane przez Wroclaw Quest to jednak trochę dużo, zwłaszcza w porównaniu z typowymi grami androidowymi które zajmują 40-60MB. Oczywiście, nawet starsze telefony mają możliwość rozszerzenia tej pamięci o kartę micro-SD, niestety, aplikacja firmy TK Games w żaden sposób nie dają się na taką kartę przenieść. Tym samym porównanie miejsca zajmowanego w pamięci telefonu wypada jeszcze mniej korzystnie dla naszej krasnalowej aplikacji: 172 MB (Wroclaw Quest) vs 3-10 MB (rozmiar typowej aplikacji po przeniesieniu jej na kartę micro-SD). Tym samym mając ponad 90% wolnego miejsca na karcie (kilkukrotnie większej niż pamięć oferowana przez telefon) ciągle borykam się z komunikatami o przepełnieniu pamięci.  I właśnie dlatego jeszcze tylko kilka print-screenów do zrobienia i aplikacja wylatuje z mojego smartfona. Przecież już wiem gdzie szukać wielkiego skarbu wrocławskich krasnali...

czwartek, 4 grudnia 2014

Co się dzieje w mrocznym Zamczysku???

Jeszcze dwa lata temu Wrocław nie miał żadnej imprezy masowej związanej z horrorami. W zeszłym roku to się zmieniło, i do listy fantastycznych imprez organizowanych przez leśnicki Zamek dołączyło Zamczysko. Widać to wciąż było aby zaspokoić potrzeby fantastycznego miasta, więc dzięki BiblioteceDolnośląskiej liczba ta zwiększyła się do dwóch i powstał Horrorday, z którego relację już zapewne znacie. Więc dziś pora na opis co się działo na drugim już z kolei wrocławskim konwencie grozy Zamczysko.

Powracając do młodości...

Jak przystało na naprawdę straszną imprezę, całość miała być imprezą nocną, a nie dzienną, choć pojęcie to zostało dosyć szeroko zinterpretowane. Tak więc w sobotę już po godzinie 13-tej pojawiłem się na zamku, gdzie na progu gości witał jeden z wrocławskich zombie, być może bohater zapowiadanych na kwiecień Szczurów Wrocławia. Gdy udało się już uciec powitalnym uściskom, obłapywaniom i próbie wymiany się mózgami (na którą oczywiście nie mogłem sobie pozwolić), to bez problemu udało mi się dostać do sali prelekcyjnej, w której Szymon Makuch przedstawiał przedwojenne eksperymenty odmładzające i ich wpływ na literaturę. A metody (oprócz diety mlecznej) polegały głównie na wymianie „zużytych” elementów ludzkiego ciała na nowsze, poczynając od krwi poprzez wycinanie jelita grubego czy wymienianiu jąder starszym ludziom na pochodzące od młodych człekokształtnych. Chociaż efekty kuracji prześmiewczo dawały się skomentować „duże koszty, mało małp”, to próby te nie pozostały niezauważone ani przez ówczesną prasę, ani przez literaturę. A więc było o nadzwyczaj inteligentnej małpie, która obserwuje jak nagle starzeją się małpy podstępem zabierane do tajemniczego budynku, a następnie odkrywa tajemnicę i... po zorganizowaniu w kolonii buntu godnego późniejszej „Planety Małp”, wykonuje podobny zabieg jednak tym razem na miejsce małpich organów nie najmłodszego już osobnika wstawiając organy któregoś z młodych lekarzy. Zauważony został także problem poszukiwania celu życia w przypadku, gdy ono nigdy się nie kończy i o nieprzewidywalnych aspektach odmłodzenia, jak np. utracie przyznanej już renty czy zabraniu do wojska człowieka, który dzięki takiemu zabiegowi odzyskał młodzieńczą sprawność.
Niestety, członek Trickstera miejsca musiał ustąpić Zbigniewowi Woźniakowi, właścicielowi Muzeum Horrorów w Wojnowicach, który przedstawiał swoją książkę. „Oko zła” to zbiór 4 opowiadań, których akcja powiązana jest ze wspomnianym muzeum, niestety, sposób w jaki zaprezentował ją autor sugeruje raczej, że to jakaś sensacyjna bajka dla młodzieży nieudolnie naśladująca przygody Pana Samochodzika. Równocześnie przaśny język autora sprawił, że z listy atrakcji które chciałem zobaczyć na Zamczysku wyleciała także jego prezentacja na temat samego muzeum.

Cthulhuanizm konkurencją dla jedaizmu?

Na konwencie grozy nie mogło obyć się bez okultyzmu...
Tak więc kolejną atrakcją godną zauważenia była prelekcja Mikołaja Kołyszko, przyrównująca dzieło Lovecrafta do... religii. I jak pokazały przeprowadzone przez niego badania, dzieło udającego ateistę twórcy Cthulhu idealnie wpasowuje się w opisane przez Rudolfa Otto wzorce świętości i religijności, z kolei ciężko wyodrębnić jakieś wyraźne różnice. Niestety, tempo mówienia Mikołaja przypominające karabin maszynowy wypluwający łuski od pocisków, połączone z mnóstwem słów trudnych dla przeciętnego czytelnika, włącznie z łacińskim zwrotami religioznawczymi sprawiały, że wystraszony umysł miał poważne problemy z nadążaniem za tokiem wypowiedzi autora... doskonale odprężającą odskocznią okazała się prezentacja katalogu lęków i fobii jakie gnębią współcześnie nasze społeczeństwo. A więc obok znanej chyba każdemu paniki na widok pająków czyli arachnofobii można było się dowiedzieć o ludziach którzy boją się chodzić, jeździć samochodem czy pakować się przed wyjazdem. Okazało się jednak, że taką samą jednostką chorobową jak strach przed pająkami może okazać się... lęk przed chodzeniem do szkoły. I tak jak Toy u Ziemiańskiego wykorzystuje religię aby urwać się z jednostki wojskowej na kilka dni i zdobyć alkohol, tak i sprytny uczeń ma już wspaniałą wymówkę do niechodzenia do szkoły.

Przestępcy na wieczność potępieni

A później przyszła okazja posłuchać o śląskich nieumarłych. Można było się więc dowiedzieć kim był Wiederganger (zmarły odwiedzający krewnych po swej śmierci), Nachzehrer (zmarły pożerający siebie po śmierci, co tłumaczyłoby odgłosy mlaskania na cmentarzu nocą) czy Neuntater, dziecko zmarłe w okresie niemowlęcym i zabierające ze sobą do grobu kolejnych 9 krewnych.
Zastanowić by się można było, skąd się więc tacy nieumarli brali? Zazwyczaj do takich „aktów nieumierania” dochodziło w przypadku śmierci samobójców i dzieciobójczyń, lecz mogło także dotyczyć przestępców zabitych za swe uczynki. Właśnie dlatego szubienicy nadawano magiczną rolę bramy pomiędzy światem żywych a światem zabitych złych, zwanych także demonami. Dodajmy, że problem „powrotników” próbujących przedłużyć swoją egzystencję kosztem żywych traktowano tak poważnie, że ich rozwiązaniem zajmowali się specjalizowani radnicy, a nawet rady miejskie.

Oryginalna zasłona okienna... czy może jednak ukryte przejście na cmentarz?
Człowiek który pozwolił demonowi się opętać...
i obudził się spętany

Mikołaj aż się złapał za głowę jak pomyślał jakie to straszne...
Po kolejnej prezentacji warto byłoby dla odmiany zmienić sposób poznawania straszności tego świata, więc dla odmiany odwiedziłem panel dyskusyjny o powiązaniu religijności z horrorami. Chociaż w panelu uczestniczyły 4 osoby, to większość uwagi skupiał wspomniany wcześniej Mikołaj, człowiek który (jak sam o tym wspomina) pozwolił opętać się przez sen demonowi i obudził się całkowicie sparaliżowany. Po dodaniu faktu, że pierwsze horrory czytała mu do poduszki starsza siostra, którą bawiło jak jej młodszy braciszek się boi, aż dziwne, że w końcu Mikołaj wyrósł na tak wielkiego pasjonata literatury grozy. I choć Mikołaj wiele miał do powiedzenia, to tempo wyrzucania z siebie słów przypominające jak już wspomniałem karabin maszynowy wypluwający puste już łuski sprawiał, że pozostali dyskutanci mieli ograniczone możliwości wypowiedzi.

Jakie menu na kolację,
czyli trup w ciepłym brzuszku czy w zimnej ziemi?

Wesoła rodzinka na konwencie grozy
A żeby dopełnić klimatu grozy, po północy poszedłem posłuchać Beniamina Muszyńskiego opowiadającego o kanibalizmie, jego przyczynach i uwarunkowaniach religijnych. Jak się okazuje, przedstawiane jako ofiara hiszpańskiej kolonizacji plemię Azteków okazało się równie okrutne i ekspansyjne jak europejscy konkwistadorzy, a tempo ich ekspansji wynikało głównie z potrzeby dostarczenia kolejnych ofiar do bestialskich rytuałów religijnych, do których zaliczało się chociażby wyrywanie bijącego jeszcze serca czy używanie zabarwionych na żółto ludzkich skór jako imitacji kwiatów składanych bogom.
Z kolei inne plemiona stosowały kanibalizm zamiast pochówku, jakże dziecinnie tłumacząc to, że przecież zmarłemu będzie lepiej w ciepłym brzuszku niż w ciepłej ziemi. Było także o „zjadaniu tożsamości”, a więc zjadaniu kawałka ciała zmarłego po to, aby zdobyć jego wspomnienia. Z jednej strony było to okazywanie szacunku zmarłym i zapewnienie im nieśmiertelności – z drugiej przejmowanie doświadczeń i umiejętności, które pozwolą zjadającemu na zdobycie lepszej pozycji w stadzie. Dodać należy, że przyzwyczajenia do tego typu „przechowywania wspomnień” są tak silnie zakodowane w przedstawicielach tego typu społeczności, że gdy dotarła do nich europejska kultura i wprowadziła zakaz spożywania zmarłych, to tambylcy potrafili wyczekiwać, aż na ciele pojawią się larwy robaków. Bo przecież z jednej strony zjadając takie larwy nie łamie się przecież zakazu z punktu widzenia Europejczyków, z drugiej jednak strony – skoro larwa żywiła się ciałem zmarłego, to w dużym stopniu jest swoistą „reinkarnacją” zmarłego, a przez to zjadać larwę przejmuje się jego wspomnienia i zapewnia mu nieśmiertelność. Dodać należy, że zwyczaj ten został nawet wypraktykowany przez naszego polskiego podróżnika, Wojciecha Cejrowskiego. Jak się okazuje, jeden z przedstawicieli prymitywnych plemion sam poprosił go o zjedzenia kawałka jego ciała, gdyż tylko w ten sposób zjedzony mógł (oczami naszego celebryty) zobaczyć ocean.
A skoro wspomnieliśmy już o jednym przypadku, to może warto dorzucić pozostałe przedstawione w trakcie zamczyska? Tak więc było o wypadku fregaty Meduza w 1816 roku, samolocie linii Fuerza Aerea Uruguaya który rozbił się wraz z drużyną rugbistów w Andach czy wreszcie o wielkim głodzie na Ukrainie w latach 1932-33. Tym, co łączyło te wszystkie przypadki kanibalizmu była konieczność i głód, czego nie można powiedzieć o dwóch kolejnych przykładach. Pierwszym z nich był Armin Meiwes, do którego dobrowolnie zgłosiła się ofiara kanibalizmu gdy tylko umieścił ogłoszenie w gazecie. Żeby było straszniej, przed ostatecznym zabiciem swojej ofiary, kanibal zaprosił swoją ofiarę na ucztę, na której głównym daniem była ugotowana kończyna ofiary. Ostatecznie Armin Meiwes został złapany i skazany za zabójstwo swojej ofiary gdy tylko umieścił kolejne ogłoszenie w prasie. Zdecydowanie więcej szczęścia miał kanibal japoński Issei Sagawa, który w ramach brutalnej zabawy zabił niespodziewającego się niczego koleżankę ze studiów, a następnie ją zjadł. Dzięki bogactwu rodziców udało mu się niekaranym wrócić do ojczyzny, gdzie wydał książkę ze swoimi wspomnieniami, stał się gwiazdą i prowadzi nawet własny blok... kulinarny.

"Prawdziwy głód zaczyna się wtedy, kiedy patrzysz na drugiego człowieka
jak na obiekt do zjedzenia."
Gustaw Herling-Grudziński




Czy wspominałem już może, że w zamkowej czytelni można było przeczytać straszne książki i komiksy?
A przy okazji spotkać Czerwonego Kapturka, masową morderczynię przeuroczych wilczków? 


Górska zgroza

Wydawało się, że po strasznej nocy poranek okaże się sielankowy. Jako autor także bloga Prawie że góry z radością przyszedłem na prelekcję o przepięknych górach... jednak te okazały się mordercze dla przebywających w nich turystach, bo po raz kolejny trafiłem na prelekcję Szymona Makucha, który rozpatrywał góry w aspekcie horrorów. Jak się jednak okazuje, większość górskich horrorów wykorzystuje góry jedynie jako miejsce akcji, które swobodnie dałoby się zamienić dowolnym innym, traktując je jedynie jako sposób osaczenia bohatera i odizolowania go od świata zewnętrznego i mogącej iść stamtąd pomocy. Co prawda gdzieniegdzie wykorzystywane są piękne landszafciki a równocześnie sielankowy krajobraz ukrywa gdzieś nie znane zagrożenie, jednak bardzo rzadko wykorzystywany jest w pełni dualizm gór. Przykładem jest tu chociażby bestia z nawiedzonej jaskini, którego akcja mogłaby dziać się gdziekolwiek, gdzie znajdzie się jaskinia lub dowolna inna kryjówka w której mógłby się schować nasz potwór. Jednym z nielicznych miłych akcentów jest film Ravenous, który oprócz pięknych bałkańskich gór czerpie także z lokalnego folkloru.
Aby wrócić do rzeczywistości, Zamczysko zamykane było spotkaniem z Maciejem Lewandowskim, które miało być utrzymane gdzieś na granicy pomiędzy horrorem a rzeczywistością. Bo z jednej strony strach i zgroza, a z drugiej ujarzmiona piórem pisarza – czyli o kulisach pisania. Więc z jednej strony było jak powinien wyglądać dobry horror, a więc o podważaniu zasad poznanego świata robienia z człowieka bezwolną marionetkę targaną wiatrem losu, o naturze która ma zawsze rację i bohaterze, który musi dokonać wyborów. I wreszcie o rozdarciu rzeczywistości a odkryciu przez żonę przeterminowanego kefiru...
Z drugiej strony – było o polskich pisarzach, którzy zamiast pisać porządnie zasłaniają się kalkami, schematami i kategoriami, o epatowaniu seksem, przemocą, flakami i krwią w książkach czyli (jak to ładnie ujął prelegent) o „radosnym festiwalu niezrealizowanych fantazji”... słowem, o wszystkim tym, co męczy jednego z autorów horrorów zarówno gdy pisze swe książki, jak i gdy czyta dzieła kolegów po fachu. A ja wciąż mam wątpliwości, czy użycie słowa "straszny" w odniesieniu to komplement sugerujący wzbudzane emocje czy raczej obraźliwy epitet sugerujący jego niski poziom...


Oczywiście, pisząc o imprezach organizowanych przez CK Zamek ciężko nie wspomnieć o warstwie wizualnej. I tym razem nie mogło obejść się bez specjalnego przystrojenia centrum kultury. Jak wspomniałem, odwiedzających Zamczysko witał cieć-zombie, czego nie można powiedzieć o eterycznych upiorach okupujących okna – te raczej mrocznie obserwowały każdego odwiedzającego, jednak na szczęście nie kwapiły się do bliższych kontaktów. Z kolei drzwi do salek prelekcyjnych wyglądały, tak tajemnicze przejścia do świata leśnych koszmarów, zaś w przypadku dekoracji na półpiętrze wciąż nie jestem pewien, czy za dekoracją na pewno stało okno, jak miało to miejsce na Dniach Fantastyki, czy jednak była to brama do mrocznych alejek cmentarnych. I tak jak poziomem przygotowanych ozdób Zamczysko zdecydowanie przebijało Horrorday, to jednak przy tak małej frekwencji mam wrażenie, że ta wcześniejsza impreza ma jednak przed sobą większe wizje rozwojowe...

czwartek, 20 listopada 2014

Hall of Games

W walce z poranną sennością pomagało
wspólnie Mobi Cafe z Erzą Scarlet
Przyznam szczerze, że Hall of Games miałem już sobie odpuścić. Bo oczywiście na takich imprezach najciekawsza jest sobota... a w sobotę kolejną Pielgrzymkę organizował Zakon Świetego Płomienia, i po raz kolejny miało by mi przepaść? Z kolei piątkową konferencję okołogrową musiałem sobie odpuścić z powodu drugiej zmiany w pracy... słowem, być tylko w niedzielę na imprezie i na to wyciągać akredytację medialną? No trochę przesada... co prawda gdzieś tam dochodziły dziwne plotki dające nikłą nadzieję, że może jednak te główne atrakcje ni z gruszki ni z pietruszki odbędą się w niedzielę... no, ale programu imprezy nie było widać do samego końca terminu zgłaszania akredytacji. Pozostała jeszcze jedna nadzieja, kontakt bezpośredni z organizatorami, maila już prawie miałem napisanego, ale potem coś mnie naszło: ale czy ja koniecznie jestem w stanie napisać coś dobrego z imprezy gamingowej? Wydawało mi się, że mail ostatecznie poszedł jednak do kosza...
Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa dni później dostaję odpowiedź od organizatorów: A, to ja pana dopiszę do listy, a pan się zastanowi. Naprawdę? Naprawdę wysłałem tego maila a nie poszedł do kosza? I jeszcze pozytywna odpowiedź po tym, że w sumie coś napiszę, ale może mi się nie uda... a jednak. No i ten program który sugeruje, że jak nie będzie mnie ani w piątek, ani w sobotę to naprawdę nic mądrego nie uda mi się wykrzesać.
Jeszcze raz przemyślałem zakonną Pielgrzymkę i stwierdziłem, że skoro tym razem ma być krajoznawcza a nie jakaś eksploracyjna, to może następnym razem? Do Jaworzyny pojechać mogę sobie sam (choć za Zakonnym pomysłem trzeba poważnie przemyśleć, czy do muzeum kolejnictwa wypada jechać własnym samochodem, czy nie wypadałoby pomyśleć o kolei), a pierwszych Hall of Games więcej nie będzie... słowem, w sobotę pojawiłem się w Hali Stulecia.



Kto czytał moje ostatnie wyzewnętrznienia z Niuconu, zapewne spodziewa się jakichś komentarzy o organizatorach. Jeśli tak – surowo się zawiedzie. Bo o czym tu i pisać – organizacja była, taka jak być powinna – głównie przezroczysta i niezauważalna – więc bez problemów i kolejek odebrałem swoją akredytację i udałem się na zwiedzanie.
Na pierwszy ogień poszedł Maciej Miąsik ze swoim „Jak zrobić swoją pierwszą grę -do's and don't”. Trzeba przyznać, że tematyka prelekcji była ważna, bo zamiast skupiać się na detalach technicznych czy szukaniu taniej sławy, autor pokazał jak istotny jest profesjonalizm i porządne przygotowanie tego, co się robi. Było o tym, że najważniejsze co powinno nas interesować przy robieniu swojej pierwszej gry to nie graficzne gadżety, nie wiadomo jak wysoki poziom zaawansowania technologicznego, a jej zrobienie od początku do końca. I że na początek nie powinno się brać za super-wspaniałe gry które rzucą świat na kolana (bo z pewnością nie rzucą), ale na remaki prostych gier z lat 70-80tych, bo dzięki nim zdobędziemy doświadczenie pozwalające zabrać się nam za poważniejsze produkcje. Niestety, sposób prowadzenia prelekcji sprawiał, że ludzie raczej powoli, małymi grupkami opuszczali salę. Bo przyznajmy szczerze: po tytule „do's and don't” spodziewałbym się raczej sporej ilości drobnych rad, uwzględniających najczęstsze potrzeby i problemy początkujących twórców gier, a nie wielkiej umoralniającej gadki na temat rzadko zauważany przez rozpoczynających swoją karierę. Widząc, że w tak krótkiej prelce autor raczej nie poruszy już innych problemów i za swój cel wziął maniakalną eksploatację tego jednego tematu – postanowiłem przejść się po głównym terenie targów.

Wielka Hala Gier

Bo nie wspomniałem oczywiście, że salka prelekcyjna mieściła się we Wrocławskim Centrum Konferencyjnym, a we właściwej Hali Stulecia wystawione były stoiska targowe oraz sceny: dwie turniejowe i scena główna, na której rozgrywany był m.in. konkurs cosplayu. Poza scenami w głównej części hali porozrzucane były stoiska producentów gier i firm związanych z branżą gamingową oraz, co mnie zupełnie zaskoczyło, stoisko Agarel – Dremel Cosplay project. Stoisko to, oprócz funkcji typowo wystawienniczej, pełniło też funkcję warsztatowo-naprawczą dla cosplayerów, którzy dzięki dostępnym na stoisku narzędziom mogli dokonać napraw i poprawek w swoich strojach, a co bardziej przewidujący – wykonać także drobne prace do przyszłych strojów. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie zakres narzędzi, bo do tej pory markę „Dremel” kojarzyłem tylko z tzw. dremelkiem, małą „modelarską”* szlifierko-wkrętarką z ogromnym wyborem końcówek. Dodać muszę, że sformułowania „modelarska” użyłem tu raczej ze względu na wykonywanie drobnych prac precyzyjnych, bo tego typu dremelki widziałem w użyciu także w fabrykach przy uzupełnianiu szczegółów w kilkudziesięcio-tonowych formach wtryskowych.
Okazuje się jednak, że Dremel to producent także innych narzędzi przydatnych cosplayerom, takich jak chociażby mała wyrzynarka stołowa, pistolet do klejenia na gorąco czy małe lutownice gazowe które równie dobrze można wykorzystać do formowania strojów z pianki. Słowem, moja opinia o uniwersalności marki Dremel jeszcze bardziej urosła.
To mówisz, że kto tu rządzi na scenie?
NO KTO,  NO POWIEDZ GŁOŚNO ŻE JOKER!!!
No oczywiście, na wielkie bieganie to terenie targowym nie było zbyt wiele czasu, potraktowałem je raczej jako wstępne rozpoznanie terenu, bo już zaraz rozpoczynał się pierwszy blok konkursu cosplayowego. Trzeba przyznać, że początek nie zachwycał, bo poza kilkoma osobnikami większość występujących sprawiała wrażenie raczej jakby nie wiedziała co ze sobą zrobić. W sumie z wartych wspomnienia wymienić należy jeden występ taneczny, gdzie faktycznie występująca wcześniej przemyślała sobie choreografię oraz występ... a właściwie napad Jokera ze swoją świtą na prowadzącego. Bo inaczej nie dawało się tego nazwać – prowadzący jeszcze nie zdążył zapowiedzieć kto będzie następnym występującym, a chłopaki (bez zastanowienia czy to na pewno o nich chodzi) wparowali z pistoletami na scenę i siłowo zmusili prowadzącego do poddania się. Słowem, porządna gangsterka jak na Jokera przystało. I nie wiem, na ile prowadzący improwizował, a na ile został siłowo przymuszony do odegrania swojej roli, ale trzeba przyznać, że nie tylko sami cosplayerzy dobrze się wczuli w swoje role, ale i konferansjer stał się częścią tego przedstawienia.



A gdzieś po pierwszym konkursie oczywiście ganianie za cosplayerami i robienie im zdjęć. Chociaż jesień już praktycznie przebrzmiewała, to wciąż zarówno na terenie Pergoli jak i otaczającego Halę Parku Szczytnickiego można było znaleźć ciekawe miejsca. Pogoda też sprzyjała wychodzeniu w plener, bo mimo braku silnego słońca na zewnątrz dawało się wytrwać dłuższy czas w krótkim rękawku. Choć cosplayerów było znacznie mniej niż chociażby na urodzinach CD-Action, to z tego zabiegania przegapiłem nie tylko prelekcję „Wojna się zmienia”, ale i drugi blok konkursu cosplayowego. Do kolejnych atrakcji „konwentowych” wróciłem dopiero koło godziny 15-tej, na blok Michała Oracza na temat projektowania gier i cyklu rozwoju gry od pomysłu do jej premiery.I nie wiem, czy to jakieś fatum ciążące na twórcach gier, czy może po prostu znów trafiło na wzorcowy przykład symptomu informatyka, ale i na tej prelekcji nie dało się wysiedzieć. Już pomijając to, że gdzieś w informatorze umknęła informacja, że chodzi o gry planszowe w czasie gdy większość słuchających oczekiwała raczej branży gier na urządzenia elektroniczne... sposób prowadzenia też nie należał do zachęcających.

Podobnie jak w przypadku Macieja Miąsika była to „prelekcja jednej, niezrozumiałej idei”, która nie szczególnie była zrozumiała dla audytorium. No bo jak zrozumieć pomysł, że grę musisz testować jeszcze zanim wpadniesz na jej pomysł, zanim ustalisz chociażby zarys świata w jakim będzie się dziać? Zamiast naszkicować ideę i szybko przejść do przykładów, prelegent pastwił się nad ważnością testów, nad tym, jak wcześnie trzeba je zacząć. Dopiero gdzieś później rozwinął temat i zwrócił uwagę, żeby przed przejściem do wkładania ogromnego wysiłku w jakąś pracę, najpierw przetestować samą ideę główną gry. Dopiero tutaj podał pierwszy, jakże obrazowy przykład i pokazał, że często lepiej pozwolić sobie na sporą improwizację na początkowym etapie tworzenia. Jak pokazał na swoim przykładzie, kiedyś spędzał mnóstwo czasu na komputerowe przygotowanie gry, po czym w trakcie testów co rusz nanosił poprawki na zaprojektowanych modelach, co i tak po kilku zmianach wymagało zrobienia kolejnych żetonów/plansz/figurek (oczywiście znów na komputerze), a gdy po wielu próbach i tak okazało się, że np. sama koncepcja danej jednostki jest do bani – szkoda było mu ten pomysł wyrzucać bo przecież tyle pracy już w nią włożył. Słowem, pozostawał wielki czyrak na wielkiej grze, „bo przecież już sobie wyrósł”. Jako kontrprzykład Michał Oracz podał swój obecny sposób przygotowania modeli/jednostek/figurek z byle czego, ot, zrobiony na szybko szablon na kartce papieru, który w miarę nadmiernego nagromadzenia się na nim poprawek można szybko odtworzyć od nowa, a w razie niezaakceptowania – zmieść w ręku i wyrzucić do kosza na śmieci, gdzie jego miejsce.
Tak jak wspomniałem, i ta prelekcja prowadzona była dosyć ciężko, więc bez skrupułów dołączyłem do grona opuszczających salę i pokrążyłem się ponownie po hali, aby ostatecznie trafić na trzeci blok konkursowy cosplayu.
Trzeba przyznać, że poziom występów porannych i popołudniowych to jak niebo i ziemia. Tym razem przedstawione zostały porządnie przemyślane scenki rodzajowe, które aż przyjemnie się oglądało. Zaskoczeniem była przygotowana foto-platforma dla mediów, z której spokojnie można było robić zdjęcia nie przeciskając się przed wszystkich. Muszę przyznać, że po wrocławskich konwentach zaskoczyło mnie takie udogodnienie, dlatego i sprzętowo nie przygotowałem się na zdjęcia z teleobiektywem... zobaczymy co z tych zdjęć wyjdzie.
Kolejne krążenie po terenie targów – i kolejne zaskoczenie. Tematy druku 3D jakoś nigdy specjalnie mnie nie interesowały. Ot, jeździ sobie taka mała dyszka, 3 małe silniczki napędzające 3 śruby pociągowe, w przeciwieństwie do porządnej drukarki atramentowej zamiast kilku tysięcy maciupcich dyszek atramentowych mamy jedną rureczkę o dającej się zauważyć ludzkim okiem średnicy... machnąć jakieś ciekawe zdjęcie i można iśc dalej. Plakietka „media” jednak robi swoje – obsługa stoiska Z-Morph sama z siebie pomagała przy zdjęciu (a może lepiej z podniesioną klapką?A może na tej drukarce, bo tu już jest trochę wydrukowane? A w ogóle, to może lepiej te dwa gotowce sfotografować?). 
Zaskoczenie jednak przyszło przy podsuniętych mi do sfotografowania produktach... ale przecież TO JEST DREWNO!!! Podsunięty mi przed obiektyw wisiorek wyglądał trochę jak te figurki składane z płaskich drewnianych szablonów nakładanych jeden na drugi, tyle że tym razem poszczególne warstwy miały mniej niż 1 mm szerokości, ale i sam obiekt był wielkości zaledwie kilku centymetrów. Skojarzyć to można też było z czymś wyfrezowanym przy pomocy mało dokładnego freza, jednak pierwsze skojarzenie – z wieloma nałożonymi na siebie warstwami – było o wiele bardziej poprawne. Bo tak przecież działa drukarka 3D – najpierw drukuje pierwszą warstwę, na niej ciut wyżej drugą, trzecią... Okazało się, że to też wydruk, bo mieszanka drobnego drewnianego pyłu (jakieś 95%) i plastikowego spoiwa sprawia, że tak przygotowanym „peletem” można drukować na drukarkach 3D. Pod wpływem podgrzania materiału, spoiwo się roztapia, jest wtryskiwane na nasz obiekt, po czym zastyga trwale podtrzymując kształt wydrukowanego drewna. Okazuje się, że w podobny sposób ze spoiwem mieszać można także pył miedziany (ok. 85%) tworząc metaliczne wydruki na zwykłej, „plastikowej” drukarce. Kolejne eksponaty były nie mniej zaskakujące – otóż na tych samych drukarkach wydrukować można sobie jakąś fantazyjną tabliczkę czekolady (co jeszcze nie jest zaskoczeniem, bo przecież czekolada łatwo się topi) czy nawet... ciastko w kształcie wiedzmińskiego wisiorka! Tak, tak, okazuje się, że przy pomocy grubszej dyszy drukować można przy pomocy ciasta! Tylko nie polecam jeść takiego świeżego wydruku – surowe ciasto niekoniecznie należy do najzdrowszych i przed zjedzeniem warto je wcześniej wypiec w piekarniku. Ważne, że dzięki wstępnemu podgrzaniu jest już na tyle podsuszone, że spokojnie utrzymuje wydrukowany kształt.

Jak wspominałem, jako osoba mało grająca w popularne gry, nie spodziewałem się jakichś wielkich niespodzianek na gamingowej imprezie. A jednak czekało na mnie kolejne zaskoczenie. Otóż wspominając o trzecim bloku cosplayowym, nie wspomniałem jeszcze o jego najmłodszej uczestniczce. Mała Wiki odegrała scenę mocno zbliżoną do początkowych minut najlepszego chyba filmu tego roku, Maleficient. Trzeba przyznać, że i strój – prosta sukienka połączona ze wspaniale przygotowanymi skrzydłami z prawdziwych piór gęsich, robił ogromne wrażenie. Gdy jednak robiłem zdjęcie małej gwieździe i jedno z pytań skierowałem do jej pełnoletniej opiekunki, nagle usłyszałem: "No tak, bez stroju to mnie nikt nie poznaje". Jak się okazało, mała Wiki to siostra Issabel, jednej z bardziej znanych cosplayerek polskiej sceny. Oczywiście, bez zaangażowania młodej adeptki występ nie wyszedł by tak świetnie, jednak pomoc Issabel tłumaczy, jak tak młodej osobie udało się tak profesjonalnie przygotować do występu – zarówno w kwestii stroju, jak i choreografii o czym wielu początkujących zapomina.

Dzień powoli dobiegał końca, światła powoli gasły... i oto ostatnia atrakcja soboty. Mój ulubiony pokaz wideomappingu. Niestety, całość wyglądała jakby „grana na pół gwizdka”. O dziwo same stoiska nie odbierały efektu tego przedstawienia (zawsze uwielbiam oglądać wideomapping leżąc na scenie – pionowe ścianki stoisk mogłyby jednak zbyt wiele zasłaniać), jednak tym razem oświetlenie było jakby słabsze niż normalnie. I jak jeszcze efekty wizualne można by zwalić na pozostawione oświetlenie samych stoisk i brak porządnej ciemności, tak już w kwestii głośności dźwięku jedyne racjonalne uzasadnienie dla mnie to celowe zmniejszenie mocy. Nie, na videomapping lepiej przejść się na pustej sali...


Jak sama nazwa wskazuje, Hall of Games to gry nie tylko elektroniczne. Dlatego niedzielę zacząłem od odwiedzin części planszówkowo-karcianej. Oczywiście, jak to w niedzielę, nie było już tak wielkich tłumów jak w sobotę, dlatego spokojnie można było przypatrzeć się poszczególnym makietom i figurkom, które jak zwykle zachwycały dokładnością wykonania. 

Oczywiście, nie sposób było nie pokręcić się po samej Hali, po raz kolejny odwiedzając te same stoiska. I chociaż to nie mój pierwszy kontakt z Retrogralnią, to znalazłem ciekawostki których do tej pory nie widziałem. Oczywiście, Atari, Commodorek czy jakaś Amiga ze zwykłym monitorem to żadna atrakcja, podobnie jak joysticki przypominające te stare z firmy Matt. Jednak telewizor zintegrowany z radiem (a właściwie z radio-magnetofonem, bo pomijając kineskop urządzenie to mocno przypominało starego poczciwego Kasprzaka) to ja pierwszy raz w życiu widziałem. Okazuje się, że Retrogralnia dysponuje większą ilością takich dziwadeł, niektórych nawet tak małych, że na ekranie daje się ledwo rozpoznać podstawowe kształty.

Był to także dobry moment aby dowiedzieć się czegoś więcej o najnowszej grze promującej miasto Wrocław. Co prawda jej oficjalny pokaz odbył się w piątek, w bloku konferencyjnym pokrywającym się z moją pracą, to przedstawiciel TK Games ochoczo zaprezentował mi grę i trochę poopowiadał na temat kulisów jej tworzenia. Pozostaje mi ją przetestować i wkrótce może się spodziewać garści informacji na jej temat.
Na koniec zostały mi warsztaty cosplayowe prowadzone przez Shappi. A właściwie, chyba bardziej prelekcja ze współudziałem uczestników, która okazała się jakże miłą odmianą na tle tych prowadzonych przez twórców gier. Prezentacja podstawowych materiałów i narzędzi świetnie okraszona została przykładami, więc nawet ktoś kto pierwszy raz w życiu spotkał się z cosplayem z pewnością bez problemu zrozumiał o co chodzi i kiedy, jak, dlaczego i czego używać aby stworzyć porządny strój.



Podsumowując, organizatorom udało się zrobić naprawdę porządną imprezę. Chociaż wydaje się być mniejsza niż 18-te urodziny CD-action, to dzięki odpowiedniemu rozplanowaniu nie czuło się jakiegoś niedosytu czy pustki, powiem więcej – udało się uniknąć uczucia tłoku, jakie towarzyszyło mi momentami na wspomnianych uridzinach. Chociaż imprezy gamingowe to raczej moja słaba strona, to na Hall of Games udało mi się znaleźć wiele ciekawych atrakcji. Mimo iż to pierwsza edycja tej imprezy, to dołączam ją do listy zdarzeń które w tym roku miło zaskoczyły mnie profesjonalizmem organizacji. Oczywiście, były też świetną okazją do spotkania się ze znajomymi i wszelkich innych atrakcji typu socializing... może tylko trochę szkoda że w kwestii cateringu liczyć można było tylko na drobne przekąski, jednak do Placu Grunwaldzkiego ze swym zapleczem kulinarnym z hali w końcu nie tak daleko.