Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 marca 2015

Więzienie dla potworów z wszelkich sfer


Więzienie

Jest we Wrocławiu pewne więzienie. Nie, nie mówię o tym na Kleczkowie. Jest więzienie o wiele straszniejsze, bo nikomu nie dane było z niego uciec czy wyjść. Więzienie w którym Pradawni zamknęli najstraszniejsze potwory, potwory które swą obecnością mogłyby zgładzić wszelkie światy. Choć może po prostu informacje o tym zatarły się z biegiem czasu? Bo w sumie nawet o tym więzieniu mało kto wie, mało które podania o nim wspominają. Bo w sumie, czy jest ono we Wrocławiu, czy może jest ono na pustynnej Diunie, na Endorze, na Altairze, a może na więziennej Rura Penthe? Na każdej z nich, lecz równocześnie na żadnej z nich... 

Jako iż trzymają tam najgroźniejsze potwory, to jego lokalizacja nie jest znana. Wiadomo tylko, że jest ona zmienna. Reguła jest jedna: że tam, gdzie ono chwilowo jest, na pewno jest akurat słońce lub inna gwiazda. Odpowiednio wcześniej zaprogramowane, z uwzględnieniem pór dnia we wszystkich uwzględnionych światach, przenosi się między światami gdy tylko gdzieś zapada noc. A wszystko po to, aby upewnić się że najstraszniejsze moce nie zostaną nigdy z niego uwolnione... Tak, tak, Słońce i inne gwiazdy są przecież Ostatecznymi Strażnikami, pilnującymi porządku we Wszechświecie. Potwory karmione są specjalną karmą, która sprawia, że nawet te pochodzące z najjaśniejszych krańców kosmosu nie przeżyją kontaktu ze światłem, a okrucieństwo takiej śmierci przekracza najzmyślniejsze tortury wymyślone przez wszystkie żyjące rasy wszelakich uniwersów.

I wydawałoby się, że przecież tak prosto je odnaleźć, tak prosto dostać się do środka i w jakiś sposób ułatwić skazanym ucieczkę. Wystarczy być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – i oczom podróżnika jawić się powinny stalowe lub betonowe mury z wyzierającymi zewsząd metalowymi zębami krat... a jednak nie, specjalne czary sprawiają, że więzienie to staje się zupełnie niewidoczne w świetle widzialnym i tylko w świetle nocy daje się ono zauważyć. I to jest właśnie drugi powód, dla którego więzienie to ciągle przerzucane jest z jednego wymiaru do drugiego gdy tylko zajdzie słońce – zarówno, aby Ostateczni Strażnicy mogli wypełnić swoje obowiązki, jak i dla zapewnienia kamuflażu.


Kruk

I wydawałoby się, że tak ukrytego więzienia nie da się odkryć. A jednak raz na jakiś czas, czy to za sprawą natury, czy może za sprawą jakichś szatańskich sztuczek – nie ważne, ważne że dzieje się tak, że słońce przestaje świecić także za dnia. W przypadku naszej sfery przyczynia się do tego Księżyc, który ustawiają się w odpowiedniej koniunkcji ze słońcem i z Ziemią zasłania nam światło najbliższej gwiazdy. Wtedy więzienie pozostaje w naszym wymiarze, jednak pozbawione zostaje swego kamuflażu. Jednak cóż z tego, gdy z braku światła nie można go przecież zobaczyć? Pozostaje poszukać pomocnika, który widzi nawet w czarnym świetle, jak chociażby Kruka.
„Cóż to? Jaki ptak powstał i roztacza pióra,
Zasłania wszystkich, okiem mię wzywa.”
A. Mickiewicz, Dziady, cz. II
Lecz gdzież miałby szukać ten Kruk? Zaćmienie nie trwa w nieskończoność, a miejsc do przeszukania mnóstwo. Lecz któreż miejsca mogli wykorzystać Pradawni, aby wykorzystując topografię terenu jeszcze bardziej utrudnić ucieczkę Skazanych, lecz równocześnie być tak blisko granicy pomiędzy poszczególnymi magicznymi światami aby w razie czego szybko się przenieść? Szybki przegląd otpustów Wrocławia i miejsce mogło być tylko jedno... Dawny zamek obronny ze swymi piwnicami zapewne przykrywa więzienie dla Najstraszniejszych... tam więc posłałem Kruka.


Wędrówka

Z jego opowiadań wynika, że nie było mu łatwo. Oczywiście, wejście drzwiami nie wchodziło w rachubę, bo Czarnoptak drzwi sobie nie otworzy. Co prawda otwory w kratach piwnicznych bez problemu pozwalają przejść ptaku pomiędzy nimi, to ciężko znaleźć takie, które równocześnie nie miałoby okiennic. Gdy już wreszcie udało się rozwiązać ten problem, to trzeba było odnaleźć przejście pomiędzy piwnicami zamku a obrzeżami sfery więziennej... nie muszę chyba dodawać, że wejścia pilnował strażnik? A czas ucieka, ucieka... na szczęście Kruk znał lisa, i choć przygody z serem nie wspomina zbyt dobrze, to z pewnością czegoś się przy okazji nauczył. Krakanie perswazyjne to rzadka umiejętność wśród ptaków, ale gdy już się któryś takowej nauczy, to wszystko potrafi sprawić z umysłem antropoidów. Tego na przykład udało się przekonać do zaśnięcia... i teraz wystarczyło rozłożyć szeroko skrzydła aby na prądach różnych rodzajów magii unosić się bezgłośnie w kierunku poszczególnych cel.






A trzeba przyznać że wymagało to nie lada odwagi. Bo jak już wspomniałem, cele zajmowali skazani Najstraszniejsi, najbardziej groźne stworzenia wszelkich wszechświatów. Na pewno chcecie wiedzieć o kim mowa? Które z najstraszniejszych horrorów nie są tylko pradawnymi opowiastkami, za którymi kryją się najprawdziwsze potwory? No cóż, już za późno na decyzję, skoro tu dotarłeś, to musisz poznać Prawdę, także tą najstraszniejszą.











Mroczny Pokerzysta z Illinois

Na początek idzie Bagienny Duch z Illinois. Och, niech nie zwiedzie cię słowo Duch w nazwie – albowiem to jak najbardziej człowiek, jak ja czy ty. Przynajmniej z wyglądu, bo to tylko zewnętrzna otoczka mająca ukryć trawiące go Zło. Otoczka tworząca mu wizerunek eleganta w kapeluszu, a ukryte w kapeluszu karty od razu budzą skojarzenia z czasami wielkich pokerzystów przemierzających parostatkiem wody Illinois. W sumie, skojarzenia z Bertem Maverickiem są nawet poprawne – jednak pamiętaj że nie gra on zwykłymi kartami, lecz kartami Losu. Wyłożenie którejkolwiek karty z kapelusza może przynieść konsekwencje o wiele gorsze niż zagłada galaktyki...








Kapelusznik Smutku
A skoro mowa o kapeluszach, to może pora wspomnieć o Kapeluszniku Smutku? Lustrzany brat Szalonego Kapelusznika z uniwersum Alicji i Białego Królika... Totalne jego zaprzeczenie na skali dobra i zła, szaleństwa i zimnej logiki, i jeszcze paru innych skal spychających go w najgłębsze otchłanie potworności. Bo złośliwość i inne formy zła to zazwyczaj efekt ulegnięcia emocjom, niezapanowania nad temperamentem – lecz jakże straszne może być zło które wynika z celowości i chłodnej logiki? O tym lepiej nie myśleć...




Ogniste zwierzę


Na naszym świecie były i takie czasy, że uznawano że „tylko płomień może nas oczyścić”. Złe to były czasy dla ludzkości, te czasy rządu ognia, jednak co by to było gdyby po świecie zaczęły chodzić płomienne zwierzęta? Idźcie się i rozmnażajcie się - powiedział Pradawny – i one tak właśnie robiły, jednak ogień płynący w ich żyłach zamiast krwi niosła za sobą śmierć i zniszczenie na którejś ze sfer. Właśnie dlatego większość tego gatunku została wybita i tylko jeden osobnik został tu pozostawiony ku przestrodze dla przyszłych twórców światów...






Przesłodka Syrenka

Lecz czym zawiniła Pradawnym przesłodka Syrenka? Czyż można nie pokochać jej kolorowych włosów, jej słodkich usteczek czy jej radosnej miny? 
„Na głowie kraśny ma wianek,
W ręku zielony badylek,
A przed nią bieży baranek,
A nad nią leci motylek.”
A. Mickiewicz, Dziady cz. II
Nic tylko przytulić – a jednak i ona została zamknięta za lodowato zimnymi kratami o temperaturze znacznie poniżej absolutnego zera i śmierć każdemu kto choć spróbuję ich dotknąć. Czy to jej odbicie znajdujemy w „Dziadach” Mickiewicza?

Przebudzenie strażnika
Czym zawiniły postacie w ptasich maskach? Czy to ich historia natchnęła Hitchocka do nakręcenia swego koszmarnego ptasiego horroru? Czy ta wychudła postać na wąskiej szyi to jakaś poprzedniczka Śmierci, o wiele straszniejsza od swej następczyni? A może meksykańskie wizje to odwzorowanie jakiej bogini zagłady gdzieś z pogranicza innego świata? Za co skazany został ten ptak o ludzkich ramionach? Nie czas na poznawanie ich historii... skoro strażnik budzi się ze swego hipnotycznego snu, to znak, że więzienie powoli zaczyna przenosić się do innej sfery. A więc najwyższy czas się stąd wynosić, dopóki jeszcze istnieje droga ucieczki do naszego świata. Kruk, choć czarny, nie musi przecież obawiać się Światła Słońca...

A już wkrótce dowiecie się, gdzie szukać więcej obrazów pokazujących Więzienie widziane okiem Kruka... 

Równie smutna co kolorowa, Salamandra próbuje wypatrzyć, którędy uciekł Kruk... 

wtorek, 3 marca 2015

Bitwa Pięciu Armii... bez hobbitów?


Nie wiem, co te potwory mają do lutego, ale jak zawsze na Nowy Rok Miasto Spotkań wybuchło plotką o zbliżających się do Wrocławia wrogich hordach. Czy to brak śniegu nie pozwalał im przespać w spokoju zimy, czy to głód wynikający z braku pożywienia w okresie zimowym, czy wreszcie Wrocław w lutym dostaje jakiejś magicznej mocy przyciągającej wszelkie tałatajstwo – trudno powiedzieć, wiadomo jednak, że w pierwszych tygodniach lutego miasto nasze nawiedzają watahy paskudnych stworów przybywających z północy i pozbawione ochrony miasto z pewnością znów powróciłoby do stanu zniszczenia przypominającego Festung Breslau tuż po opuszczeniu go przez Niemców. Dlatego jak co roku, mimo wszelkich uzasadnionych nienawiści rasowych do Długouchych, trzeba było stanąć u ich boku w obronie miasta. Dobrze chociaż, że potwory są na tyle miłe, że ZAWSZE atakują w sobotę i nie trzeba się chociaż urywać z pracy żeby stawić im opór.


Ot, taka sytuacja... w samo białko...
No i wszystko byłoby ładnie i pięknie gdyby nie te walenie do drzwi. Mimo iż to jeszcze zima, słonko pojedynczymi promieniami przedzierało się przez minimalnie tylko otwarte powieki. Zapowiadałby się piękny dzień pełen jatki i wrogiej krwi gdyby nie te durne „dzięcioły” pukające do moich drzwi. Wysokie to to jak brzoza, a głupie jak koza – nie mogliby się wreszcie nauczyć używać zegarka, chociażby słonecznego? „Nie budzić zanim słońce nie wzniesie się powyżej budynku Hali Stulecia” na ten przykład to przekracza ich normy rozumowania. A już przyjść po budziku... uuups, szybki rzut oka na budzik dosyć szybko i dobitnie zmienił mój wgląd na całą sytuację. Powiedzmy, że budzik wyglądał tak, jakby jakiś czas temu trochę zbyt dobitnie próbował wytłumaczyć mi że pora wstawania to już-już a może nawet minęła – dosyć wyraźnie widać w nim było odcisk opancerzonej pięści. 
W sumie, radio też nie wyglądało lepiej, a zazwyczaj włączało się kilka minut po budziku... no to co tu się dziwić wkurzonym kłapouchym (no, w zasadzie długouchym, ale z charakteru są podobni do osłów, to i uszy by mogli mieć adekwatne do inteligencji). Wciąż rozespanym krokiem doczłapałem się do drzwi, uchyliłem je lekko żeby powiedzieć że jeszcze tylko zjem śniadanko i będę gotowy uderzyć na orczą armię... Stanowczy uścisk uzbrojonych dłoni dał dosyć wyraźnie do zrozumienia, że coś poszło nie tak. Nie, zdecydowanie nie tak miało to wyglądać, wszystko było tak pięknie zaplanowane i teraz miałoby tak łatwo się spaprać? O, niedoczekanie wasze wy wychudzone pięknisie, zaraz jeden z drugim niosący mnie pod pachy dostali fangę w co tam się napatoczyło – i zaskoczeni upuścili mnie na ziemię. No bo któż by w pojedynkę zadzierał z armią zbrojnych elfów? Musiałoby być na rzeczy coś niepomiernie ważnego... szybko zawróciłem się do łóżka żeby wyciągnąć przygotowaną zawczasu siekierkę po czym z rozbrajającą miną stanąłem z nią naprzeciwko nich oświadczając, że teraz już możemy iść. Przez chwilę zastanawiali się o co chodzi, jednak ich obawy rozwiały moje słowa: no przecież nie pójdę na to orcze ścierwo z byle sznurkiem na kiju, jak się bawić, to chociaż jakąś porządną bronią.

Trzeba przyznać, że atmosfera w samochodzie była grobowa, jednak mimo kilku kuksańców które z radością odwzajemniłem jakoś udało się dojechać na miejsce bezbijatyki. A tu na szczęście pominęło mnie to, co według nich najważniejsze a ja osobiście uważam za nudę niemożebną – przemowę mającą zachęcić tyczkowatych do walki na szczęście mieli już za sobą, a z naprzeciwka leciała już orcza banda...



Gdy już tylko pozostaje patrzeć gdzie trafi strzała...
No to pora się zabawić. Toporek wyciągnięty, rozbieg, rzut toporem do celu, dobiec do dogorywającego ciała i w biegu wyrwać z niego broń (jakże pięknie rozpryskuje się krew gdy gwałtownie wyciągasz z rannego ciała swój topór) i lecimy dalej powtarzając całą tą sekwencję aż do ostatniego trolla. Niczym wielka machina śmierci, niczym rozpędzony kołowrót śmierci, niczym jeżozwierz złożony z toporów a nie igieł pędziłem przez zgniłozieloną chmurę wroga gdy nagle coś mnie ugryzło w nogę... no ki czort, noż niemożliwe żeby który orczy pomiot miał siłę jeszcze odgryzać po tym jak go zdzieliłem swoim toporkiem? Kątem oka zauważyłem jakieś włochate śmierdzące stworzenie na swej nodze, i drugie, trzecie... no żeżby, czyżby idąc z północy orki zabrały spod Poznania te szczury co zeżarły Popiela? Królem to ci ja nie jestem, żreć mnie nie powinny, jednak i im widać zima dała się we znaki i próbowały się posilić czym tylko popadnie.
Prawie mu się udało, temu orkowi...

I wiecie co? Mądrze gadają Wolni Ciut-Ludzie ze Świata Dysku... tym gorszy przeciwnik, im mniejszy – bo trudniej go trafić. Ubić orka siekierą – bułka z masłem, a i mnóstwo krwi w gratisie. Ubić trolla siekierą – to jak ubić orka tylko jeszcze trzeba trochę siły w to włożyć, ale w celowanie mniej wysiłku wkładasz. Ubić szczura siekierą – no nie da się. Utrafić ostrzem nie sposób, walnąć obuchem to się odbije, kopnąć – poleci kawałek i wkurzony zaraz przypędzi z powrotem. No i włazi ci takie bydlę po nogach i żre – no on celować nie musi żeby utrafić, za to ty jego i z celowaniem nie siekniesz. Przydeptać butem też nic nie daje, bo się rozmiękła ziemia trochę pod nim rozejdzie a gdy buta zabierzesz to dalej na ciebie wbiega. Walnąć je pięścią – rozgnieciesz, ale i po trzech takich ciosach ciężką okutą rękawicą we własną nogę to i ciężko od siniaków się ruszać. I jak z takim walczyć? I wiadomo jaką zarazę to ze sobą roznosi? Toż bym wam napisał co to tałatajstwo narobiło we Wrocławiu w 1963, ale nie będę przecież wyprzedzał Roberta Szmidta...




Temu ukrycie się w cieniu też nie pomogło
Kilka strzał które ledwo musnęły me nogi i zrozumiałem po co komu elfy na polu walki – no w kwestiach głównych sił wroga to za dużo nie podziałają, ale od drobnicy bronią cię równie dobrze jak off przed komarami. Szkoda tylko, że tak łatwo giną – ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Zawsze można z którego ściągnąć jego wymuskaną zbroję. Z jednej strony co prawda jeden nagolennik sięga mi od pięty do brzucha skutecznie blokując nogi w kolanie, z drugiej jednak ten ich podły mosiądz to tak lichy materiał, że dobrze puknąć i się rozlatuje – słowem, łatwo skrócić je do odpowiedniego rozmiaru i zakładać na skórzaną zbroję można. No, musiałaby być jakie szczury mutanty żeby się przez to zębami przebić, ale kto wie co to za barachło autobahnem nach Poznań do Wrocławia dotarło? Tylko pozostaje mieć nadzieję, że mi jaki fotopstryk zdjęcia nie trzasnął i gdzie nie opublikuje, bo to wstyd byłby na kopalni jakby mnie w takiej badziewnej improwizowanej puszce zamiast zbroi zobaczyli. I pewnie by się nabijali, że za konserwę mięsną z krasnoluda na wojnie robiłem... ech, niedoczekanie wasze, orki wybite pora zrobić krucjatę wśród reporterów, bo to równie wredne potwory. Tymczasem po raz kolejny udało się uchronić Wrocław Fantastyczny od zagłady...


No, a teraz pora odrzucić cugle fantazji na bok i dać się ponieść rzeczywistości. W tym roku po raz kolejny Centrum Łucznictwa Tradycyjnego zorganizowało turniej łuczniczy „Osobliwości łowieckie zimą”. Tak jak w poprzednich latach tereny lasu osobowickiego opanowały makiety łucznicze o kształtach Obcego, Predatora czy watahy zombie, tak w tym roku utrzymana była koncepcja tolkienowskiej Bitwy Pięciu Armii. Tak więc przeciw trollim czy orczym makietom wystąpili elfi łucznicy próbujący z pełnym zapałem je zabić, w czym uporczywie przeszkadzały im gałęzie entów próbujące złapać strzały, rzeźba terenu, grawitacja i zmęczenie. I chociaż w ciała papierowo-piankowych najeźdźców wystrzelonych zostało łącznie tysiące strzał, trudno mówić o tym, że któraś ze stron przegrała tą wojnę: ilości wojowników po każdej ze stron pozostały nieuszczuplone. Mimo to niekwestionowanymi zwycięzcami okazali się łucznicy, którzy mimo braku trofeów w postaci orczych kłów zyskali mnóstwo dobrej zabawy i humoru. I chociaż do wojny nie dołączyli hobbiccy procarze, to po raz kolejny udało się uchronić zarówno wrocławskie Śródmieście, jak i tolkienowskie Śródziemie przed rozprzestrzenieniem się orczej zarazy. Niestety, napromieniowane szczury rozpierzchły się po Wrocławiu roznosząc epidemię. I chociaż nawet najlepszym elfim tropicielom nie udało się znaleźć najmniejszych śladów ich bytności w mieście, to w prasie powoli pojawiają się pierwsze wzmianki o powrocie chorób dawno zapomnianych. Czy już wkrótce powstanie księga z listą zabitych przez roznoszącą się w powietrzu zarazę?

Pora na odpoczynek

niedziela, 21 grudnia 2014

I ty możesz zostać wrocławskim krasnalem!!!

Święta, święta, coraz bliżej święta... święta już tak blisko, że ucichły nawet wszelkie akcje typu „zostań świętym Mikołajem”. Więc w ramach niedzielnego odpoczynku od zakupowo-przygotowaniowego szału dziś polecam wam raczej grę typu „zostań wrocławskim krasnalem”.
Tak, tak, każdy z was może poczuć się jak prawdziwy wrocławski krasnal. 
Przed wyruszeniem w drogę należy skompletować odzienie
A wszystko to za sprawą androidowej gry Misja Wrocław (Wroclaw Quest), którą można ściągnąć z internetu za darmo. To dzięki niej właśnie możesz stać się wrocławskim krasnalem. A te, jak wiadomo chyba każdemu chociażby z bajek Marii Konopnickiej, pomagają dobrym ludziom w wypełnianiu żmudnych obowiązków. Tak samo i w grze, wcielając się w postać krasnala, musisz pomagać Wrocławianom w ich zadaniach. Oczywiście, zadania są ściśle powiązane z miejscami charakterystycznymi dla Miasta Spotkań: raz musisz pomóc kwiaciarce z placu Solnego w układaniu kwiatów, innym razem biegasz z wywalonym jęzorem zapalając gazowe latarnie na Ostrowie Tumskim mimo iż złośliwe podmuchy wiatru i deszczowe chmury ciągle ci je gaszą. D tego dochodzi obsługa kinowego projektora w trakcie festiwalu „Nowe horyzonty”, obsługa multimedialnej fontanny, strzelanie goli i obrona ramki w ramach Euro 2012, budowanie wieżowca Sky Tower czy uczestnictwo w biciu gitarowego rekordu Guinessa. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, w każdym z tych zadań coś ci przeszkadza: łażący sobie po katedralnych krokwiach i miauczący kot stara się cię zdekoncentrować gdy próbujesz przypomnieć sobie kolejne nuty wybijanego przez dzwony rytmu, chmary nietoperzy uniemożliwiają ci bieganie po Ostrowie a niewychowane pająki ciągle pchają ci się na projektor tworząc teatrzyk cieni na tle wyświetlanego filmu. Słowem, nie jest lekko będąc krasnalem...


Mapka Wrocławia, po której nasz krasnal się porusza
szukając kolejnych zadań do wykonania
Kto wpadł na pomysł takiej gry promującej Wrocław? Pomysłodawcą gdy jest biuro festiwalowe Impart, które w ten sposób promuje wydarzenie jakim ma być ESK2016. Kwota przeznaczona na ten cel może wydawać się ogromna dla przeciętnego mieszkańca miasta, więc zwłaszcza na fali premiery Przygód Ethana Cartera spodziewałem się równie wielkiego dzieła. Jednak z pewnością środowisko twórców gier już na wstępie mogło oszacować, że jest to raczej budżet dobrze rozbudowanej apki na komórkę. Tak więc ściągając grę z internetu (oczywiście za darmo) dostajemy tak naprawdę kombinację 10 mini-gier, dobranych tematycznie do najważniejszych miejsc i wydarzeń naszego miasta. I tak Iglica powiązana jest z grą typu Icy Tower, katedra to gra typu powtarzanie sekwencji, Panorama Racławicka – puzzle z poszczególnych części obrazu, rynek z masowym odgrywaniem utworu Hey Joe to gra typu Guitar Hero. 
Jedna z grafik której towarzyszy opis miejsca do którego dotarliśmy
Każda z lokalizacji okraszona jest też garścią ciekawostek z nią związanych. Z kolei każda z gier ma dwa poziomy, a zaraz tryby gry. Każdą grę zaczynamy od poziomu „questowego”, który w pierwszych etapach pozwala na zapoznanie się z zasadami gry. Jego zaliczenie powoduje zdobycie odznaki wykonania zadania, które trzeba skompletować aby dojść do zakończenia gry. Jest to poziom stosunkowo prosty, choć przy moim talencie do touchpadów zdarzało mi się po kilka razy podchodzić do zadania z Iglicy. Gdy taki poziom ci się znudzi, to równocześnie z zaliczeniem poziomu „questowego” pojawia się tryb rywlizacyjny – a więc już trudniejszy niż poprzedni. W trybie tym nie chodzi już tylko o wykonanie zadania, ale o granie z narastającym stopniowo poziomem, cały czas zdobywając punkty. Punkty te są wykorzystywane do określenia twojej pozycji w rankingu.

Kilka przykładowych gier (Latarnik z Ostrowia Tumskiego, Kino
Nowe Horyzonty, kwiaciarka na Placu Solnym, Fontanna Multimedialna)
Podsumowując, gra „Wroclaw Quest” jest ciekawym, może nawet unikatowym pomysłem na promocję miasta i wydarzeń związanych z Europejską Stolicą Kultury 2016 zarówno wśród jego mieszkańców, jak i wśród potencjalnych turystów. Nie należy spodziewać się po niej jakichś wielkich fajerwerków, jest to raczej aplikacja masowa mająca skłonić jak największą ilość ludzi do zagrania w nią, niż gra określonego typu dla określonej niszy graczy. Jak przystało na grę „komórkową”, jest doskonałym zabijaczem czasu w trakcie jazdy tramwajem, w czasie czekania na spóźniony autobus czy na mający się za chwilę zacząć seans filmowy czy przedstawienie w teatrze. 


Ekran powitalny jednej z mini-gier. Na dole widoczny zwój
z ciekawostkami dotyczącymi danego miejsca - kliknięcie w niego
powoduje pokazanie kolejnej ciekawostki
Z wad wymienić mogę tylko dwie. Po pierwsze, nie zawsze intuicyjny interfejs. Wybierając grę, najpierw należy wybrać lokalizację, a potem... odruchowo chce się kliknąć w rysunek przedstawiający zadanie które należy wykonać w danym miejscu. Okazuje się jednak, że zwłaszcza na początku trzeba wybrać... zlokalizowaną z boku „strzałkę”. Z jednej strony, jestem w stanie zrozumieć że jest to symbolika przycisku play z naniesioną na nią odznaką którą otrzymamy za wykonanie zadania w trybie questowym. Jednak dla osoby która po prostu chce uruchomić swoje pierwsze zadanie i nie wie jeszcze nic o odznakach i ich wyglądzie (bo dowie się dopiero po jego wykonaniu) jest to prostu jakiś przypadkowy znaczek i nie wie, co należy zrobić.

Drugą – jest rozmiar aplikacji. W czasach, gdy wciąż w sprzedaży popularne są smartfony posiadające 4GB pamięci (czyli w praktyce 1,7MB uszczuplone o wszystkie zbędne aplikacje których trzymanie wymuszają na nas producent i operator sieci), 172 MB zabierane przez Wroclaw Quest to jednak trochę dużo, zwłaszcza w porównaniu z typowymi grami androidowymi które zajmują 40-60MB. Oczywiście, nawet starsze telefony mają możliwość rozszerzenia tej pamięci o kartę micro-SD, niestety, aplikacja firmy TK Games w żaden sposób nie dają się na taką kartę przenieść. Tym samym porównanie miejsca zajmowanego w pamięci telefonu wypada jeszcze mniej korzystnie dla naszej krasnalowej aplikacji: 172 MB (Wroclaw Quest) vs 3-10 MB (rozmiar typowej aplikacji po przeniesieniu jej na kartę micro-SD). Tym samym mając ponad 90% wolnego miejsca na karcie (kilkukrotnie większej niż pamięć oferowana przez telefon) ciągle borykam się z komunikatami o przepełnieniu pamięci.  I właśnie dlatego jeszcze tylko kilka print-screenów do zrobienia i aplikacja wylatuje z mojego smartfona. Przecież już wiem gdzie szukać wielkiego skarbu wrocławskich krasnali...

piątek, 31 października 2014

Stwory i potwory zakręconego pola kukurydzy

Bo czasem lepiej jechać według mapy
niż zawierzyć GPSowi
To musiało się tak skończyć. Najpierw ześwirował GPS. W sumie to on nigdy nie rozumiał takiego pojęcia jak „prosta trasa”, niezależnie od nastaw. W sumie to nigdy na to nie narzekałem, bo dzięki temu odkrywałem wiele mało znanych atrakcji turystycznych porozrzucanych po Dolnym Śląsku. No, ale żeby pomiędzy Kobierzycami a Wrocławiem wpuścić mnie na jakieś dziurawe drogi to chyba jednak przesada – a ze zmęczenia to i ja dałem mu się wyprowadzić w pole. A potem silnik. Co prawda ostatnio dawał do zrozumienia, że mu się nie chce nigdzie jeździć i zostawało mu się pod domem gdy ja musiałem jechać do pracy. Ale wydawało mi się, że to już historia i mu przeszło. Niestety, teraz odechciało mu się w trakcie jazdy, no i się wyłączył na środku drogi, akurat na jakimś paskudnym zakręcie. Żeby chociaż zdechł i stanął w miejscu – a tu nie, przeszedł sobie w tryb hamowania silnikiem równocześnie odcinając wspomaganie kierownicy.
Pole kukurydzy... tu nigdy nie jest bezpiecznie
Słowem, droga sobie skręciła, samochód nie, a ja wylądowałem w jakimś polu kukurydzy.
No cóż, chyba jedyne z czym kojarzy mi się pole kukurydzy to „znaki” z Melem Gibsonem, więc perspektywa spędzenia ciemnej nocy w takim otoczeniu nie bardzo mi się widziała. W sumie, w oddali słychać drogę, za sobą mam jakąś wieżę ze światłami ostrzegawczymi – słowem, nie powinno być trudno wrócić do cywilizacji mimo że nic nie widać...
No cóż, życie rzadko kiedy pisze proste scenariusze. Choć wydawałoby się że idę wciąż w tym samym kierunku w jakimś korytarzu z kukurydzy, to po jakimś czasie okazuje się że ruch drogowy słyszę raczej po swojej lewej niż z przodu. Tak jakby korytarz szedł po łuku. Gdy jeszcze zobaczyłem że korytarz nagle rozgałęzia się i mogę iść na wprost i w prawo, to domyśliłem się, gdzie jestem. Ech, to ten sławetny labirynt w polu kukurydzy o którym ostatnio pisały media... w sumie, może i fajna atrakcja, ale nie gdy po nocy zależy ci żeby wrócić szybko do domu i walnąć się do łóżka. Informacja o dzikach które podobno buszują po nocy w tej kukurydzy też nie napawała optymizmem, zwłaszcza że już od pewnego czasu słyszałem jakieś pochrumkiwania i dźwięki łamanych łodyg wokół siebie. No więc powoli zaczynam rozumieć w co się wpakowałem. 
Labirynt? Po co błądzić, skoro można na skróty?


No, ale skoro to labirynt, to mogę sobie tu błądzić aż do samego rana... może pora na rozwiązanie alternatywne? Próby forsowania kolejnych ścian kukurydzy spaliły na panewce. W sumie, sama kukurydza nie okazała się zbyt ciężką przeszkodą do przejścia, jednak coś dziwnego się między nią kręciło. A wyglądało zdecydowanie straszniej niż dzik... może nie wyglądałoby tak strasznie w jakimś świetle, jednak latarki nie wożę ze sobą w aucie, więc po labiryncie kręciłem się zupełnie po omacku... więc może lepiej nie ryzykować i lepiej sprawdzić gdzie mnie doprowadzi ten korytarz?

Rozgałęzień było mnóstwo. Choć starałem się wybierać rozgałęzienia bardziej w kierunku zewnętrznym i niż wewnętrznym, to już wkrótce totalnie straciłem poczucie kierunku. Co do swojego zagubienia się byłem absolutnie pewien, gdy odległa wieża znów była przede mną, a śladów samochodu ani rozjechanej kukurydzy nie znalazłem żadnych. A przecież to powinno być gdzieś tu w pobliżu... 
Zagubiony gdzieś pośród kukurydz...



No i te potwory nie ułatwiały sprawy... jak się okazało, nie wszystkie kryły się wśród kukurydzy, nie jednego można było spotkać stojącego na drodze tęsknie wyczekującego na kolację licząc że kiedyś ona do niego przyjdzie. Większość starałem się omijać, a nawet zawracać gdy miałem je przed sobą, nie jeden raz jednak nie było innego wyboru niż przed nimi uciekać. Na szczęście odkryłem jedną zasadę: chociaż potwory doskonale radziły sobie z zauważaniem ludzi na ścieżce, to zupełnie traciły zainteresowanie „chodzącą kolacją” gdy tylko ta wbiegała w ścianę kukurydzy. W takim zagęszczeniu zupełnie nie potrafiły nikogo wyczuć. Niby doskonały sposób na znalezienie schronienia... tylko że w łanie kukurydzy można było natknąć się na inne potwory, więc nikt nie był bezpieczny.

A mówiłem, że spotkałem Czerwonego Kapturka? :)
Ech, wypomniecie mi, że powiedziałem „ludzie”? W sumie, nawet nie wiem, czy ludzie, zwierzęta, czy może duchy... w miarę krążenia coraz częściej słyszałem wokół siebie odgłosy sugerujące że nie jestem jedynym uwięzionym w labiryncie. Najczęściej słychać było kroki. I nie, nie mówię o głuchym dudnieniu kroków potworów czy trzaskom łamanych źdźbeł kukurydzy, głosów charakterystycznych dla bezwładnego ruchu otępiałych potworów. Obok nich coraz częściej dawało się usłyszeć odgłosy ostrożonego skradania się, niejednokrotnie przerywane wrzaskiem strachu i łomotem ucieczki. Próbowałem się odezwać do współtowarzyszy błądzenia, krzyczeć do nich, przejść na szagę w kierunku, z którego zdawało mi się że słyszę ich odgłosy... większość z tych prób spaliła na panewce, gdy docierałem do miejsca z którego wydawało mi się że słyszę odgłosy, nie znajdowałem żadnych śladów bytności kogokolwiek, nawet źdżbła przygiętej trawy czy śladów butów w błocie. Tak jakby nikt tu nie był... tylko raz spotkałem człowieka. Lekko kulejącego młodzieńca, milczącego towarzysza niedoli, który tylko sporadycznie się odzywał. Oczywiście, jego ułomność utrudniała ucieczkę przed potworami, ale wystarczyło dopracować techniki chowania się i unikania ataków i przed każdym straszydłem dawało się uciec.



Ciemność... Czasem pewnych rzeczy lepiej nie widzieć...
Kolejne godziny krążenia, kilometry drogi za nami i wciąż nie widać wyjścia... Nogi już dawno nie chcą się podnosić, jednak resztki nadziei każą iść do przodu. Powoli zaczynam rozróżniać potwory a na podstawie ich rozmieszczenia zaczynam tworzyć w swojej głowie mapę. Tak jak kartografowie oznaczają w terenie każdy charakterystyczny punkt – górę, zakole rzeki, zakręt drogi, tak ja oznaczam miejsca według potworów. Dwa metry od Obamy, na lewo od Putina, 2 minuty ucieczki przed wiejską babą, skręcić koło Stracha na wróble... nadzieja rozbłyska promykiem gdy w którymś momencie przede mną kończy się łan kukurydzy. Dosłownie promykiem, bo na środku słabym promykiem tli się świeca w lampionie, a obok leży mnóstwo zniczy. Choć oczywiście najprościej byłoby wziąć lampion, jednak jakaś mistyczna siła nie pozwala mi tego zrobić. Dlatego odpalam od świecy jeden ze stojących obok zniczy. Nie daje on co prawda silnego światła, jednak to i tak lepiej niż do tej pory. Dopiero teraz zauważam, że chyba dotarłem do zupełnie odwrotnego miejsca niż miałem zamiar. W słabym świetle znicza być może nie widać zbyt daleko, jednak wystarczy aby zauważyć otaczającą mnie kołem ścianę kukurydzy 2 metry dalej. A więc zamiast na zewnątrz dotarłem do środka labiryntu. Wiem gdzie jestem, choć liche to pocieszenie...
A ty się nabijasz z wróbli, że się boją Stracha



Jednak łatwiej idzie się w tym mikrym oświetleniu. Choć wciąż mało widać, to kałuże i błoto dają się zauważyć zanim się w nie wdepnie, a i boczne odnogi łatwiej zauważyć. Co ważniejsze, okazuje się, że potwory panicznie boją się nawet tak małego ognia i zamiast one mnie straszyć, to ja mogę straszyć je. Niektóre co prawda uciekają z daleka, inne jednak z szaleńczą fascynacją mieszaną ze strachem starają się podejść bliżej ognia. Trudno powiedzieć czy to strach i chęć zeżarcia człowieka, czy może niezdrowa fascynacja światłem i obawa przed spłonięciem niczym nocna ćma... ważny jest efekt. Choć potwory co rusz prawie ocierają się o mnie, to wciąż utrzymają minimalną granicę. A ja, przy pomocy znicza, mogę straszyć je i nimi manipulować. Po kilku próbach udaje mi się nimi kierować dzięki czemu dochodzę coraz bardziej na zewnątrz labiryntu...





Niestety, nic co piękne nie trwa wiecznie. Gdy już głosy dobywające się z drogi wydawały się na tyle groźne że wydawało się że już jestem na miejscu, na mej drodze pojawiło się znaczne ugrupowanie potworów. Widać nie spodobało im się moje ze świeczką wędrowanie i postanowiły pójść na skargę do mitycznego Rolnika. Tak, wśród tych wszystkich potworów mojego wzrostu, nad całością góruje o wiele wyższa postać ubrana w ogrodniczki i flanelową kraciastą koszulę. Niczym skrzydła husarii, jego plecy przyozdabiają dwa wysokie źdźbła kukurydzy... Wiele o nim słyszałem, duchu ochronnym pól kukurydzy który w odwecie za każdą ściętą kukurydzę ścina jeden ludzki żywot. Widać to dusze tych nieszczęśników słyszałem błądząc po labiryncie... pozostaje pytanie, kto miał być kolejną ofiarą Rolnika? Ja, czy może ten kuternoga który mi towarzyszy???
W tym momencie gaśnie znicz. Wydawało się, że jestem już tak blisko wyjścia. Że pozostaje mi, niczym w jakiej komputerowej grze, przejść obok wielkiego bossa aby ujrzeć napis „mission accomplished”. Niestety, przypadkowy podmuch wiatru gasi moją świeczkę. Na szczęście zafascynowane ogniem potwory chwilę wcześniej stwierdziły że nie ma sensu mi towarzyszyć, więc i nie miał kto się rzucić na mnie. Znając już drogę do wnętrza, w miarę szybko wracam do lampionu. Widać to ręka Opatrzności kazała mi pozostawić tą świecę aby z kolejni wędrowcy mogli skorzystać z dobrodziejstw zgromadzonych tu zniczy. Więc odpalam kolejny, znaną już sobie drogą wracam do miejsca zgromadzenia... wyciągam ręce przed siebie i próbuję wejść w środek zgromadzenia, jednak potwory same się rozstępują przede mną niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem... 

„a choćbym podążał ciemną doliną
zła się nie ulęknę”

Wielka wiejska trójca: kukurydziany Rolnik husarii, Ponury Żniwiarz i Strach na wróble

- Dzień dobry, komisariat policji Stare Miasto. Proszę przygotować dokumenty do kontroli. Czy kierowca wie jaka jest przyczyna zatrzymania?
No nie no, to znowu Obama?
Stanowczy głos policjanta wyrywa mnie z transu. No tak, pogubiłem się w tej okolicy. Kiedyś, gdy mieszkałem na Zachodniej, nie było tego zakazu skrętu w lewo. Skręciłem w prawo, chciałem zawrócić, okazało się że to droga jednokierunkowa. Z kolei musiałbym skręcić w lewo, przy Świebodzkim pewnie musiałbym jechać na wprost, słowem będąc prawie że w domu musiałbym objechać prawie całe miasto. A tu tylko taki krótki kawałek, w sumie o tej porze i tak nic nie jeździ więc nie ma zagrożenia. W sumie nic nie jeździ poza jakimś zabłąkanym patrolem policji. Zabłąkany, zabłąkany, zmęczony umysł podsuwa obrazy pola kukurydzy w nocy, labiryntu, Rolnika-psychopaty... nie, to chyba zmęczenie, chociaż jak zaraz coś walnę o szalonym rolniku ze skrzydłami z kukurydzy to jak nic będą podejrzewać że mam jakieś zwidy od alkoholu.
- A alkohol jakiś był
- Nie, a co? Jakieś podejrzenia?
- Nie, nic, tylko rutynowo pytam...


To może lepiej siedzieć cicho i poczekać aż panowie zrobią co muszą?

- Panie kierowco, takie postępowanie kosztuje 500 złotych i 5 punktów karnych...
- Ale czy nie można by skończyć na pouczeniu, przecież to ze zmęczenia, a nic nie jechało...
- No to właśnie pana pouczam o szkodliwości pańskiego czynu. A teraz proszę zawrócić, tam pan zakręci w lewo, przed dworcem jeszcze raz w lewo i już pan wróci na to skrzyżowanie, ale od tamtej strony, to pan będzie mógł skręcić w prawo i wrócić do domu.

A więc panowie policjanci nie okazali się potworami i nawet pomogli wyjechać z miejskiego labiryntu. A mnie wciąż w głowie obija się wizja wydarzeń z pola kukurydzy... W sumie, to musiały być zwidy, bo auto całe, jestem w mieście a nie w jakimś polu... tylko niech mi ktoś wytłumaczy, jak mogłem sobie w samochodzie tak buty ubłocić i co robi kolba wysuszonej kukurydzy w kieszeni???

***


A teraz parę słów tytułem wyjaśnienia. Spytacie o co chodzi? A o incepcję chodzi. O zaszczepienie pewnej idei w obcym umyśle. Tak jak w tym filmie z Leonardem DiCaprio. Pamiętacie, jak Dom Cobb testował Ariadne? Narysuj mi labirynt, z którego nie odnajdę wyjścia w ciągu minuty... pierwsza minuta, druga, trzecia... pozbawiona resztek nadziei bohaterka już miała się poddać i nagle jest, genialny pomysł: zróbmy labirynt w kole.
Właściciele pola kukurydzy mieli ten sam pomysł: zaszczepmy w ludziach pomysł sadzenia kukurydzy. Potrzebujemy do tego labiryntu. Najlepiej okrągłego, bo przecież należy myśleć nie szablonowo. Zrobimy rozgłos wokół labiryntu, będzie szum medialny, ludzie zaczną kupować kukurydzę.
Incepcja to pomysł wspaniały, jednak nigdy jej do końca nie upilnujesz. W umyśle jednego z larpowców zakiełkował szalony pomysł. Bo skoro mamy taki fajny labirynt koło Wrocławia, bo skoro zbliża się Halloween i czas się postraszyć... to może połączmy to do kupy i zróbmy sobie łażenie w labiryncie po nocy, wśród straszydeł? I tak oto "Dzieci Kukurydzy" zebrały się w Kobierzycach aby po nocy poganiać się po labiryncie.
Podstawowa zasada: jak w każdym filmie wojennym - nie, nie idź ku światełku...

poniedziałek, 1 września 2014

Kolorowy dzień w życiu Szarego Miasta

O tych transportach dowiedziałem się przez przypadek. Zresztą, wszystko co ma związek z Poznaniem odkrywam przez przypadek. No cóż, taka już chyba specyfika wszystkiego co wydawane przez Wydawnictwo Miejskie Posnania – tak, tego samego które wydało książkę Poznań fantastyczny – miasto wyobraźni. W sumie, ot, taki lokalny dziennik z fantastycznego miasta, nie warty nawet wspomnienia, gdyby nie artykuł na stronie 3 - Ogłoszono „dziewiątkę”. Tajemnicze pociągi przyjeżdżały do Poznania z Wrocławia, więc może warto było wziąć się za śledztwo tu, u nas?
Niestety, mało kto wiedział o co chodzi, a ci którzy wiedzieli, nagle zupełnie przestawali się odzywać. Tylko kilku życzliwych delikatnie zasugerował: lepiej to zostaw, chyba że ci problemów w życiu mało. To w sumie jedyny ślad, jaki udało mi się odnaleźć. I gdy już zupełnie straciłem nadzieję na wyjaśnienie sprawy, odezwała się moja komórka. „Chcesz poznać tajemnicę tych składów? To bądź dziś o 17 na Świebodzkim. Załóż jasnoszarą bluzę, żebyśmy cię rozpoznali”. Chciałem jeszcze zadać jakieś pytania, spytać jak ja go rozpoznam – nikt nie odpowiedział, tylko w tle usłyszałem kłótnię: nie, NIE różowy, on by przecież nie zrozumiał o co … W tym momencie telefon się rozłączył. No, właśnie, co to jest ten różowy?




No i skąd wziąć jasnoszarą bluzę? Przecież obowiązującym w tym roku trendem jest szarość na poziomie 65% ciemności, nie znaczna odmiana po zeszłorocznej modzie na ciut jaśniejsze, 62%. Jasnoszare to były chyba ze 3 lata temu, tego już nikt nie nosi, chyba jedynie jakieś menele żyjące na dworcu. No ale fakt, na dworzec idę, to się w razie czego wśród lokalsów zakamufluję, nikt nie rozpozna. Dobrze, że wokół domu mam tyle sklepów z używaną odzieżą, na szybko coś się znalazło i tramwajem w drogę. Oczywiście, wokół wszyscy w ciemnoszarych ciuchach, co prawda co biedniejsi w zeszłorocznych modelach – ale ja, w tej jasnoszarej, dziwnie wyróżniałem się z tłumu w tej jasnoszarej bluzie. Ale cóż, chcesz zdobyć informację – cierp.





[…]
Na Świebodzkim byłem o 16:50, 10 minut przed czasem, na wszelki wypadek. Obok porzuconego wagonu już nerwowo kręciło się dwóch ludzi, jednak wolałem doczekać w ukryciu na swój czas. Bo kto wie, czy to nie jakaś prowokacja nastawiona na złapanie prowodyra? I dobrze, bo za chwilę zza narożnika wypadł patrol milicjantów z krzykiem: Łapać ich! Choć ci dwaj od razu rzucili się do ucieczki, to nasi dzielni stróże prawa ich szybko dopadli, taka wysportowana jest nasza władza. Oczywiście, standardowa procedura w takich sprawach: na ziemię, i skopać: po brzuchu, po nerkach, po głowie... po czym się da, byle przestępca nie miał siły już walczyć, nie miał już siły uciekać, no żeby na nic nie miał siły. A już w szczególności na stwarzanie zagrożenia dla społeczeństwa. Potem już mogą grzecznie zaciągnąć nie stawiającego oporu przestępce do suki i wyrzucić go na najbliższym moście do Odry. 
Wiedziałem, że to była jedyna taka okazja. Póki policjanci skupieni są na tych złapanych i nie patrzą co dzieje się z transportem. Szybki wyskok, krótki bieg, wyszarpanie co popadnie z niedomkniętego wagonu – i na nieużywany dworzec, w jego kręte korytarze, zakręt w lewo, w prawo, kilka metrów prostej, znów w prawo. Jak najszybciej zniknąć funkcjonariuszom z oczu. A jak już wybiegnę z dworca – szybko zmieszać się z szarym tłumem.


Gdy już mam pewność, że nikt za mną nie wybiegł z budynku, staję gdzieś w rogu i delikatnie staram się otworzyć ładunek, za który zginęli tamci dwaj. Jedyne co potem pamiętam, to jakiś gęsty pył, który nagle wydobył się z rozszczelnionego pojemnika i który obsiadł mnie ze wszystkich stron i pchał się do moich płuc. Potem straciłem przytomność...






[…]
Uwaga! Zniknięcie kapsuły z tajnego transportu! Powtarzam! Zniknięcie kapsuły z tajne... 
W wojewódzkim centrum dowodzenia głośno rozwyły się syreny. Niedokończony komunikat zlał się z równocześnie rozpoczynającym się dwoma kolejnymi: „Rozszczelnienie ładunku specjalnego” i „Wykryte skażenie kolorystyczne. Sektor 8B”. Trzy komunikaty w czerwonych ramkach rozpychały się o miejsce na ekranie komputera. Zdecydowanie ten system nie był przewidziany do takiej ilości równocześnie pojawiającym się alarmów. No przecież w naszym idealnie zarządanym kraju jeden zakrawa już na skandal.

  • Sierżancie, proszę podać dokładną lokalizację! - głos kapitana Kuryszowa ledwo przebijał się przez wycie syren.
  • Dworzec Świebodzki – stanowczo odpowiedział sierżant Kuleczka.
  • Iiii, to dobrze, dziś mamy wiatr zachodni, budynek jest tak ustawiony, że wiatr wwieje go w te budynki a my to będziemy mogli spokojnie powyzbierać – mimo tych wszystkich syren, głos kapitana znacząco się uspokoił. Czego nie można było powiedzieć o głosie sierżanta.
  • Ale... panie kapitanie, posłusznie melduję, że do skażenia doszło POZA obrysem budynku.
    Głos kapitana nagle stał się mocno nerwowy.

  • Job twoju mać, toż to zaraz na rynek nam wszystko zwieje, a wiecie ilu tam ludzi jest w sobotę wieczorem, sierżancie Kuleczka?



[…]
Kolooorrrryyy... wszędzie wokół mnie kolooorrryyy... i wszystkie moje: zielony, czerwony, żółty, niebieski, granatowy, fioletowy... moje, moje, moje... aż dziwne, jeszcze wczoraj nie wiedziałem o ich istnieniu, a dziś, na pierwszy kontakt z nimi nawet znam nazwę każdego z nich. Moje szare ciało przyciąga każdy pyłek, jakby czasem nawet wręcz wbrew prawu grawitacji. Czy znacie ten huk gdy w starym, próżniowym kineskopie rozwaliliście ekran i próżnia zasysa do środka otaczające powietrze? Jakby moje szare przez całe życie ciało było taką kolorystyczną próżnią, jakby nastąpiła jakaś kolorystyczna implozja. Z chciwością staram się przyciągnąć każdy kolorowy pyłek, z nienawistną zazdrością spoglądam na każdego innego, na kogo spadnie chociaż drobinka koloru. Kolorrrryyy, kolorrrryyy, kolorrryyy, one są moje, MOJE, MOJE!!! W tym szale nawet nie zwracam uwagi jak sycząco można wymawiać słowo „kolory”, prawie tak samo jak Gollum na widok swojego sssskarbu....


[…]
  • Ale panie kapitanie, co takiego może być strasznego w tych kolorach? Przecież nawet sam pan kapitan przeżył czernobylski wybuch i jakoś pan żyje, to chyba nie może być gorsze?
  • Ech, młodyś, Kuleczka, to i głupiś. Toż to cholerstwo gorsze niż bomba atomowa. Bo na miejscu nie zabija, ale tych, co dopadnie jakimś paskudztwem zaraża, a ono mózg przeżera i się potem ludzie dziwnie zachowują, mordy dziwnie wykrzywiają, z bólu zapewne. A wiesz co jest najgorsze? Że nawet nie wiemy, jak sobie z tym poradzić i na to dziadostwo nawet radziecka nauka nie wymyśliła lekarstwa!!! Jedynym wybawieniem dla cierpiącego jest śmierć, jak kiedyś, za średniowiecza. Chodził taki z nożykiem, to się mizerio-kordon nazywało czy coś takiego, no i dobijało się cierpiących, żeby się nie męczyli znaczy się.


Tymczasem w najciemniejszym narożniku komendy dowodzenia jakby się coś poruszyło. Niesławny narożnik obserwacyjny Szarej Eminencji, tak zamaskowany, że nigdy nie wiadomo, czy ktoś tam jest czy go nie ma. W każdym, dosłownie w każdym zakładzie pracy, nawet wśród największych wrogów zdarzały się kawały polityczne – ale nie tutaj, pod samym okiem najważniejszego urzędnika władzy. Narożnik był tak zamaskowany, że o ile nie było to intencją obserwującego, to nigdy nie było wiadomo czy ktoś tam jest, czy go nie ma. Tym razem jednak z najgłębszych cieni strasznego narożnika wyłoniła się idealnie szara postać. Kolorystyka garnituru idealnie komponowała się z szarą cerą urzędnika i tylko dzięki cieniom na załamującym się materiale ubrania dawało się odróżnić poszczególne części ubrania od reszty ciała.
  • Wezwać generała! Instrukcja numer 9! Wykonać! - choć zupełnie bezemocjonalny, głos Szarej Eminencji nie uznawał najmniejszego prawa do zakwestionowania rozkazu czy nawet wyrażenia wątpliwości.

Sławetne Instrukcje. 10 kopert przygotowanych na największe katastrofy, w których były przygotowane dokładne plany działania. Do tej pory otworzono tylko dwie z nich. Dwójeczka nakazała pełną wymianę władzy. Na gęsto zadrukowanej kartce wymienione były ze stanowiska wszystkie osoby, które trzeba było zabić, włącznie z ówczesnym prezydentem i kanclerzem miasta. Praktycznie pełna wymiana ludzi na kluczowych stanowiskach władzy. Oczywiście Szarej Eminencji nie było na liście. Nie muszę chyba dodawać, że Instrukcja numer 2 została w pełni wykonana?

Z kolei siódemka przewidywała nawet wysadzenie miasta przy pomocy bomby atomowej, ale tylko w ostateczności – a do tej na szczęście nie doszło. Na szczęście znów skończyło się na precyzyjnych niczym chirurgiczny skalpel zabójstwach na wybranych urzędnikach. No, i zatruciu wody dla połowy dzielnicy, tak dla pewności, ale kto by się przejmował takimi detalami. „Przede wszystkim – żywi”, odpowiadali niezmiennie ludzie w mundurach i wzruszali ramionami.


Trudno się więc dziwić nerwowości generała, który właśnie wszedł do pomieszczenia. Drżącymi palcami rozerwał kopertę z przygotowaną na tą okoliczność komendę z kodami. Tylko 3 cyfry – 2, 5, 1 – bo każdy wie, że parzyste cyfry należy stworzyć poprzez dopełnienie do numeru instrukcji – tym razem do 9-ciu. W tym momencie generał kazał się wszystkim obrócić, bo dopiero po zapoznaniu się z treścią instrukcji miał prawo podjąć decyzję o odtajnieniu treści. O ile wymagałaby tego sytuacja, zobligowany był do jej bezwzględnego wykonania bez jej ujawniania postronnym.
Kapitan z sierżantem posłusznie wykonali rozkaz. W ciszy panującej w pomieszczeniu dowodzenia, oprócz jednostajnego szumu wiatraczków komputerów, dawało się słyszeć jedynie ruch mechanizmu szyfrowego sejfu. 2 kliknięcia, 7, 5, 4, 1, 8 – w tym momencie z charakterystycznym metalicznym zgrzytnięciem odsunęły się zasuwy główne drzwiczek sejfu, a potem z cichym psyknięciem otworzyła się właściwa przegródka. Po chwili nerwowego rozrywania koperty i szurania papierem przy wyciąganiu instrukcji, w pomieszczeniu znów odezwało się metalowe puknięcie, a potem pokój wypełnił się hukiem. Wystraszeni hukiem żołnierze szybko obrócili się w kierunku generała, który z łoskotem upadł na podłogę. Palce prawej dłoni wciąż kurczowo zaciśnięte były na spuście służbowego Waltera PPK. W powietrzu opadając wciąż wirowała biała kartka formatu A6 z czarno wypisanymi dwoma słowami: ARMATKI WODNE.

[…]
Kolory wciąż jeszcze wsiąkały w ciało, gdy na ramieniu poczułem kroplę deszczu, chwilę później drugą na nosie. Taki deszcz to nie deszcz, więc w zadumie przeżywałem tą ogromną zmianę. Oczy już dawno przesiąkły kolorowym pyłem, a ja powoli odkrywałem, że nie tylko pył jest kolorowy, ale i cały świat wokół. Że niebo jest niebieskie, że trawa jest zielona a nie szara, że budynki mogą być w każdym z tych kolorów. A jednak asfalt pozostawał czarny, chodniki szare, niektóre budynki były też białe. A więc okłamywali nas, że kolor nie może żyć w harmonii z szarością, że taki świat może istnieć i nie zostać zniszczony... tyle lat życia zmarnowane bez kolorów. I tylu ludzi wokół, którzy poznali prawdę dzięki jednej małej kapsule...





[…]
  • Panie kapitanie, ale wie Pan, z trzema helikopterami to my wiele nie zdziałamy. Pierwszy zrzuca wodę, potem drugi, gdy trzeci skończy, to pierwszy jeszcze do Odry nie dolatuje, a tu już kolejny lać powinien. No, te armatki, to by było rozwiązanie: podłączyłoby się takie do kolejowego hydrantu i lać wodę można bez przerwy.
  • Cichaj być, Kuleczka, przecież sam wiesz, armatki wodne to generał na Ukrainę posłał, naszych wspierać, bo tam ta rebelia się rozwijała, i trzeba było ją uciszać. No, i obsługa wróciła, a armatki nie. No i już prawie naczalstwo odpuściło generałowi, a tu masz, job twoju mać, taka afera, że akurat armatki potrzebne. To się generał odstrzelił, bo w końcu to lepsze, niż oskarżonym o zdradę narodu zostać.
Zza drzwi rozległo się nerwowe pukanie, jakby komuś po tamtej stronie bardzo się spieszyło.
  • Panie sierżancie, to ja, szeregowy Kowalski, ten co się tak mocno spóźnił. No i pan sierżant kazał mi się stawić po 17-tej, to jestem.
  • Szeregowy, tu nam się katastrofa ekologiczna gorsza od Czernobyla kroi, a ty mi tu głowę zawracasz jakimś spóźnieniem?
  • Panie sierżancie, bo ja właśnie w tej sprawie. - Głos, mocno stłumiony i niosący wrażenie jakiejś ogromnej trwogi, chyba jednak przekonał sierżanta, bo ten podszedł do drzwi i wpuścił spóźnialskiego.
  • Bo panie sierżancie, ta straż pożarna, co to mi chałupę dziś zalali...
  • No masz tego, my tu katastrofę ekologiczną, a ten mi z chałupą wyskakuje – choć pod nosem, to kapitan wyraźnie dał upust swojemu zdenerwowaniu.
  • Bo oni powiedzieli, że im się jakiś sprzęt komunikacyjny popsuł, i jak im kto zgłosi pożar, to sprawdzić nie mogą, a i zostawić bez reakcji też nie mogą, bo się okaże, że wezwanie zasadne, to leją jak popadnie.
  • I ty nam przyszedł zgłosić skargę, żeby ich oskarżyć i przed sąd? - nawet sierżant nie krył ironii w głosie.
  • No nie, ale jakby im zgłosić duży duży pożar, to oni wszystkie jednostki będą musieli wysłać, a oni to tam z setkę helikopterów gaśniczych mają. No i jakby im zgłosić pożar na Świebodzkim, to oni to w cholerę zaleją, to i ten straszny pył kolorotwórczy zmyje.
  • Ech, szeregowy Marchewa, wy to dziwni jesteście  – niby takie genialne toto, a do pracy na czas dojechać nie potrafi. Odmaszerować, może do awansu przedstawię – a nie, za takie spóźnienie to nie wypada, bo inni w twoje ślady pójdą, to chociaż nie ukaramy za rażące naruszenie regulaminu. Tak w ramach wdzięczności za uratowanie miasta. A teraz ODMASZEROWAĆ! A pan, sierżancie, już podaje dokładne koordynaty naszego „pożaru” tym strażakom, to może jeszcze i my „awansu” na Sybierię unikniemy!



[…]
Pojedyncze, rzadkie krople powoli przeszły w ulewny deszcz. No cóż, szare chmury zbierały się od rana, to i musiało kiedyś lunąć. Trochę dziwny taki, krople długie jak w matrixie, a tam podobno specjalnie taki robili, żeby niby lepiej wyglądało, a podobno to inaczej pada – zresztą, kto by się nad tym zastanawiał. Strugi deszczu zbierają resztki kolorowego pyłu, którego zbyt dużo się osadziło na całym ciele żeby jeszcze dawało się wchłaniać. Dziwne, zmieszane ze sobą te piękne, wielobarwne pyłki dają w połączeniu taki brzydki, burobrudny kolor, jakby ktoś spierał zaschniętą krew z ubrania. Nowego świata dopiero trzeba będzie się uczyć, pewnie jeszcze niejedna rzecz mnie zaskoczy w tych kolorach. Na szczęście ten kolor, który wchłonęły w siebie tysiące ludzi, pozostanie już w nich na zawsze. Wraz z radością życia w kolorowym świecie. Tak, tak, bo te dziwne miny o których was uczono w szkołach to nie grymas bólu. To się uśmiech nazywa, ale tego fenomenu nie zrozumie zwykły szary Obywatel.