środa, 9 lipca 2014

Dni Fantastyki X: Apokalipsa na gruzach cyberpunku

Kierunek: KONWENT!!!

X Dni Fantastyki... choć gdzieś mi umknęło, że to przecież jubileuszowa edycja, to jednak DFy poprzeczkę u mnie same sobie postawiły wysoko. Miał być steampunk, miał być cyberpunk, słowem: miało być tak bosko i cudownie, że nawet strój sobie zrobię... kolejne wieści które do mnie docierały, powoli zmieniały spojrzenie na świat: oprócz elektrycznych i parowych punków będzie zlot fanów Gry o Tron, będzie Zakon Świętego Płomienia... i nie, żebym miał coś przeciw Zakonowi, wręcz przeciwnie, z każdym spotkaniem z nimi staję się ich coraz większym fanem, ale... ale gdzieś w odmętach zapowiadanych atrakcji gdzieś ginęło to pierwsze, wymarzone, wyidealizowane spojrzenie na kolejną edycję. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna niż zaplanowana, co po trosze wyszło jej na gorsze, po dużej części na lepsze, słowem: DFy mocno mnie zaskoczyły. Dodajmy, że pozytywnie!!!
Ale zamiast od podsumowań, relację zacznę od początku, czyli od przyjścia na konwent.





Trochę starego, trochę nowego

Wśród pradawnych polskich zwyczajów, których resztki przebrzmiewają jeszcze gdzieś w studniówkowych balach, jest i taka: żeby zapewnić sobie dobrobyt na przyszłość, należy przynieść ze sobą zarówno coś nowego, jak i coś starego. Przyznam się, że organizatorzy Dni Fantastyki praktycznie co roku zapewniają mi atrakcję pod hasłem „ale pana nie ma na liście”. Dlatego po organizacji konkursu na darmowe wejściówki, zwycięzcom zapobiegawczo przekazałem też telefon do siebie. Bo przecież gdyby były problemy, zawsze mogą zadzwonić do mnie, ja do pewnych wpływowych osób na zamku – słowem, zamieszanie powinno szybko się naprostować. Gdy więc gdzieś koło 17-tej przyjechałem do leśnickiego zamku, wciąż dręczyły mnie obawy: już ich wpuścili, czy jeszcze nie próbowali? Okazało się jednak, że jak zwykle to szewc bez butów chodzi – i pewnie laureaci konkursu weszli bez problemów, a mnie na liście akredytowanych nie ma. Najpierw odesłano mnie do biura, a zmierzając tam, naszły mnie dziwne skojarzenia: CO TUTAJ TAK PUSTO? Przy takim natłoku atrakcji, to się po prostu NIE DA zrobić małego konwentu – a zamkowe korytarze puste. 

No, ale najpierw trzeba załatwić sprawy naglące – czyli akredytację. Jak wspomniałem, w biurze na liście mnie nie było, odsyłanie do głównych kas konwentowych skwitowałem krótkim: ale to właśnie oni mnie do was skierowali, na szczęście zgodnie z tradycją szybka reakcja ze strony orgów rozwiązała problem. Teraz miałem krótką chwilę ogarnąć temat pustki. Przecież przez kolejne już lata zawsze pomstowałem na te korki w wąskich zamkowych korytarzach – a tu ledwie po kilka osób? Okazało się, że Zamek zdecydował się na zupełnie nowe podejście: wydzielenie strefy sprzedawców poza obrys zamku w połączeniu z zaplanowaniem niektórych atrakcji w jakże przepięknym parkowym otoczeniu rozwiązało naprawdę wiele problemów. Tym samym tradycji stało się zadość, ale i odświeżający powiew nowości też zrobił swoje. Ale szybciutko, szybciutko, bo zakonnych atrakcji odpuścić nie można, i to nie tylko ze strachu przed spaleniem, ale i z miłości do Świętego Płomienia :)

Piątek, czyli postapokalipsy początek



Bo cokolwiek by się nie działo, to na 18-tą pod zamkiem trzeba było być. Maszyny w fabryce już od tygodnia były uświadamiane, że mają być grzeczne (no wiecie, cyberpunk się zbliża – w ramach buntu ludzi przestanę was naprawiać :) i że przemowy o Pielgrzymkach Zakonu Świętego Płomienia nie odpuszczę. Zwłaszcza, że jak na razie wszystkie pielgrzymki o których wiedziałem musiałem jakoś przeboleć, więc pora chociaż z opowiadań dowiedzieć się jak to jest. Trzeba przyznać, że namiot propagandowy był dobrze oznaczony, znajdowało się go wcześniej niż kasy akredytacyjne, więc z trafieniem nie było problemów. A tam już czekała cała brać (i siosterstwo) zakonne, w swych pięknych postapokaliptycznych zbrojach... trzeba przyznać, że i płomienna przemowa do pielgrzymek zachęcała. I co z tego, że nie zapamiętałem prawie żadnego wymienionego miejsca – ważne, że chęć dołączenia do Zakonu wzrosła niepomiernie. Aaaa, i że projektor nigdy nie odda niesamowitego klimatu porzuconych przez Boga i człowieka miejsc – to i z ekranem można się było dogadać, że się pod odpowiednim kątem ustawił i w zakonnym laptopie zdjęcia na bieżąco oglądać można było.


Michał Gołkowski, w tle bracia Strugaccy
Dopiero w programie wypatrzyłem kolejną atrakcję: Michał Gołkowski. Człowiek odpowiedzialny za wszystkie wydane w Polsce książki o tematyce stalkerskiej. Prelekcja zupełnie o czymś zupełnie innym niż zapowiadał autor na początku. Bo przecież miała być odpowiedzią na pytanie: czemu fascynacja tą tematyką nie zamarła po tylu latach. Zamiast tego – był rys historyczny stalkeryzmu. Była przezacna historia o generale z początku XIX wieku, Charlesie Dunsterville'u (i któż by się spodziewał, że tam zaczyna się fascynacja czarnobylską zoną?), o książce Rudyarda Kiplinga „Stalky & Co”. 


Gdzieś tam ukrywa się przygoda - i JA JĄ ODNAJDĘ!!!
Było o Pikniku na skraju drogi i o człowieku, który ucieka od strasznego systemu do „czarnej dziczy”, wypala papierosa i wraca do „normalności systemu”, wraz z jej durnoctwami i depczącą mu po piętach milicją (przynajmniej tak to odebrał Michał Gołkowski – bo osobiście nie dostrzegam tego wątku). Było o Stalkerze Tarkowskiego i gazetce Stalker, jaką założyli studenci-praktykanci badający tereny dawnego Czernobyla. Było o „Zonie – miejscu gdzie umarła cywilizacja i gdzie nie sięga technologia. O miejscu, gdzie człowiek zmuszony jest być tylko samym sobą i... albo AŻ samym sobą” (cytat za autorem). I pozornie autor nie udzielił na pytanie, czemu fascynacja zoną nie wygasa – a jednak gdzieś pomiędzy wierszami poszczególnych wypowiedzi dostrzega się jej zarys. Bo „Zona dana jest nam za grzechy nasze”? (bracia Strugaccy). Bo żeby chcieć być samotnikiem, zawsze musisz mieć grupę, od której chcesz się oderwać? Bo iluś autorów obecnego świata Stalkera nie może się dogadać, kto w końcu zginął, kto żyje, i jak w ogóle ten świat wygląda? A może z tego powodu, z którego naczelny polski stalker po prostu nie chce pojechać do Prypeci? Za odpowiedź niech posłuży zakończenie Pikniku na skraju drogi: 
Wejrzyj w moją duszę – ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci trzeba. Musi być! […] Sama wydobądź ze mnie to, czego chcę – przecież to niemożliwe, żebym chciał zła. Niech wszystko będzie przeklęte, przecież nic nie umiem wymyślić oprócz tych jego słów:
SZCZĘŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIE ODEJDZIE SKRZYWDZONY”
(Arkadij i Borys Strugaccy, Piknik na skraju drogi)



I choć nie chcę odpowiedzi udzielić wprost, jeden z wątków tej układanki muszę wymienić: zagubienie i obawę przed nieznanym. Gdy próbujesz analizować strachy ludzkie, ten wydaje się największym. To właśnie on sprawiał, że tak straszna wydawała się postać kata-oprawcy na jednym z plenerów fotograficznych, to on sprawiał, że choć prosta to tak doskonała okazywała się postać stracha na wróble na fantazjadzie, to wreszcie on dał się odczuć w postaci Slender Mana. No bo wyobraźcie sobie to sami: późny wieczór, tarasy zamkowe tonące w ciemności, a pod jedną z lamp On: człowiek Bez Twarzy. Zupełnie cię ignorując, pozwala przejść obok ciebie – a po chwili słyszysz za sobą nienaturalnie brzmiące kroki. I choć pozornie znając efekt tego zjawiska psychologicznego możesz sobie w pełni zracjonalizować strach – to jednak nie potrafisz do końca nad nim zapanować i gnębi cię jakaś taka głęboko ukryta obawa. Więc może bezpieczniej będzie schować się w bezpiecznych wnętrzach zamku? Zwłaszcza, że powoli zaczyna się prelekcja Janusza Wiśni na temat tych wszystkich odmian punku.





Let's punk, czyli co nie pozwala ci odpłynąć w Matrix?

Człowiek tym nadmiarem systemów umęczony
No cóż, Janusza kojarzę już z kilku prelekcji i zazwyczaj odpowiadał mi jego poziom opowiadania. Niestety, tym razem raczej skojarzyło mi się to z jedną z wypowiedzi wspomnianego już Michała Gołkowskiego. Choć nie wiem, czy to wymyślona anegdota, czy może faktyczna wypowiedź, ale autor wspominał, że kiedyś podszedł do niego jeden z jego fanów i skomentował, że w sumie Piknik na skraju drogi całkiem dobrze oddaje klimat gry Stalker. I choć z pewnością miała to być złośliwa ironia, to niestety ten właśnie obrazek oddaje klimat prelekcji Let's punk. Słuchając jej, miało się wrażenie, że tak naprawdę najpierw były RPGi, a potem z nich powstały kierunki literackie: steampunk, clockpunk*, cyberpunk, wizardpunk, itp. Tymczasem późna pora sprawiła, że głowa opadała na twardy ceglany mur podziemi. Zmęczona szyja ułożyła się między dwoma pozornie przypadkowymi wypustkami starych cegieł, które dokładnie pozycjonowały głowę. Tymczasem na ekranie monitora wciąż wyświetlony był deliryczny obrazek z matrixa z oniryczną wręcz poświatą, zmęczony umysł podsuwał myśl o wbijającej się w plecy igle sprzęgu niczym w filmie braci Wachowskich, choć równocześnie gdzieś na krawędzi powstawała wizja o ceglanym murze powoli pochłaniającym ciało i mającym sprawić, że staniesz się częścią osobowości leśnickiego zamku, a nad ranem obudzisz się, nie pamiętając co się działo przez ostatnich kilka godzin....
ALE NIE, NIE, NIE, cały efekt burzył prelegent, który w ramach omawiania kultury buntu mnożył coraz to kolejne systemy, odrzucał źródłowe wizje światów, zastępował je wyimaginowanymi urojeniami, pokazywał coraz to bardziej absurdalne wizje „punkowych” uniwersów RPG. Wypaczenia uciekały w tak odległe opary absurdu i kiczu, że dawno już zostały przekroczone wszelkie granice, zarówno granice internetu, jak i granice tego, co poznali Zioło i zaprzyjaźnieni kulturoznawcy zTrickstera. Słowem, jedno wielkie ZUO, ZŁO i w ogóle dla własnego zdrowia psychicznego trzeba było się ewakuować do domu.
* (bo przecież kto to widział, żeby w wiktoriańskim świecie wszędzie otaczała nas siła pary – przecież to nie było wszechobecne bóstwo, a raczej para była rodzajem rzadko spotykanego artefaktu, i steampunk się myli – to clockpunk jest odwzorowaniem historii)



Pierwsze przejawy cyberpunku




Następny poranek zaczął się spotkaniem z zaprzyjaźnionym szamanem Voodoo gdzieś na bagnach otaczających leśnicki zamek. Oczywiście chodziło o sesję zdjęciową z jednym z cosplayerów, przy okazji zahaczając o przepiękną muzykę towarzyszącą fantastycznemu śniadaniu zamkowemu (i co z tego, że zjadłem śniadanie w domu – posłuchać pięknej muzyki zawsze warto). A potem można było się wziąć za te nieliczne przejawy cyberpunku, jakie gdzieś tam pojawiły się w tle.
Ze względu na wspomniane śniadanie i sesję zdjęciową udało mi się dotrzeć dopiero na prelekcję Macieja Krysmanna na temat sprzęgu mózgowego.






Maciej Krysmann, czyli opowieści
o protezie sterowanej neuronowym sprzęgiem
 Początkowo drażniło mnie, że autor uparcie skupia się na bezpośrednim sprzęgu elektrycznym z nerwami, notorycznie odrzucając inne formy interakcji pomiędzy maszyną a człowiekiem. Trudna technologia, wymagająca ogromnego wzmocnienia sygnału elektrycznego przy równoczesnym filtrowaniu szumów na zbliżonym do właściwego napięcia poziomie – słowem, wydawałoby się technologia dalekiej-dalekiej przyszłości, więc czemu nie chcemy porozmawiać o śledzeniu gałek ocznych i innych podobnych, stosowanych już od wielu lat systemach? Choć powoli, to jednak systematycznie autor zmierzał do gwoździa programu – stworzonego przez siebie systemu do odczytu podstawowych sygnałów bezpośrednio z mózgu i kontrolowania przy ich pomocy protezy dłoni. Choć na razie mowa dopiero o sterowaniu jednym stopniem swobody (w tym przypadku – zaciśnięcie i rozwarcie dłoni celem kontrolowanego chwycenia i wypuszczenia przedmiotu), to rozwinięcie go do dwóch-trzech stopni swobody nie stanowi podobnego specjalnie większego wyzwania. Dodajmy, że całość stworzona została przez jednego człowieka w laboratoriach Politechniki Wrocławskiej. Szkoda tylko, że prelekcja odbyła się w tym samym czasie, co spotkanie autorskie z Martą Kisiel-Małecką. No cóż, taki już urok konwentów, że choćbyś znalazł sobie mało interesujących atrakcji, to zawsze jakieś się będą pokrywać.


Potem była pora poganiać z aparatem za cosplayerami, jakąś przekąskę w konwentowym barze (który, w przeciwieństwie do zeszłorocznego, całkiem znośnie radził sobie z tempem wydawania posiłków). Gdy już słońce przekroczyło swój zenit, przyszła pora na kolejne spotkanie z Michałem Gołkowskim, a także Krzysztofem Piskorskim i Łukaszem Śmiglem czyli panel dyskusyjny o malowaniu słowem. Tym razem Michał postanowił porzucić stalkeryzm i wziąć się za stalking i trolowanie kolegów po piórze, co nadało panelowi niesamowitej dynamiki i doprowadziło do całkiem zaskakujących wniosków.
Niestety, odezwały się kolejne przejawy cyberpunku. Jak ktoś ze spotkanych na konwencie wspomniał, praca w korpo polega na znalezieniu kompromisu pomiędzy tym, gdzie korpo wykorzystuje ciebie, a tym, gdzie ty wykorzystujesz korpo. Niestety, termin Dni Fantastyki pokrył się z korporacyjnym piknikiem, który odbywał się w tym samym czasie po zupełnie odmiennej stronie Wrocławia, czyli razem jakieś 50 km od leśnickiego zamku. Tak więc jeszcze kilka zdjęć, obiad zjedzony w towarzystwie wspomnianego już Zakonu Świętego Płomienia – i pora było kierować się w kierunku wschodnim (i nie, nie chodziło o Zonę). I tylko gdzieś tam stojąc w tradycyjnym, leśnickim korku, człowiek z lekką nostalgią spoglądał na tą konwentową wrzawę i zgiełk zaaferowanych fantastyką ludzi. Choć dzięki dobrej organizacji udało mi się sfotografować chyba wszystkich startujących w konkursie cosplayu, to ominęła mnie zarówno wspomniany konkurs, jak i gala finałowa Dni Fantastyki.



Dzień bez Stalkera... to dzień stracony?

Piątek z Gołkowskim, sobota z Gołkowskim, to i niedziela musiała się zacząć Gołkowskim. Tym razem spotkanie autorskie. I wiecie co? Michał znów przełamywał wszelkie schematy. Ileż razy słyszeliście od Wielkich Autorów, że żeby wydać książkę, to trzeba ją najpierw napisać (najlepiej poprzedzając opowiadaniami opublikowanym w czasopismach), a potem grzecznie i długotrwale nękać poszczególne redakcje, licząc na jakiś przejaw łaski? Nie, nie tak to robią stalkerzy. Jak to robią stalkerzy?. Stalker robi najpierw listę wszystkich możliwych wydawnictw. Następnie wysyła do wszystkich maila (z wyprzedzeniem, żeby mieli czas zareagować), że ma fajną książkę, w takim i takim klimacie. A właściwie będzie miał, bo na razie ma trzy rozdziały, ale już wkrótce będzie miał ją napisaną, i nic tylko rach-ciach i ją wydać. Aha, no i jeszcze trzeba kupić jakąś licencję, która to tania nie jest, ale jak dadzą kasę to on to załatwi, bo przecież Stalker ma znajomości. 
Michał Gołkowski w swym naturalnym środowisku
Słowem, Michał poszedł po swoje. I to także dosłownie, bo zaraz dostajemy kolejne opowiadanie. Jak to Autor w pełnym stalkerskim szpeju (dla niewtajemniczonych: mundur w stylu komandos) przychodzi sobie do budynku z „typową polską ochroną” , więc wystraszony emeryt z pełnym szacunkiem nie wie co ze sobą zrobić i żeby uniknąć problemów podaje drogę do redakcji. Potem spotkanie z redaktorami – i nie jakieś klasyczne grzeczne fiziu-miziu na kanapce, tylko autor który wygląda jak postać żywcem wyjęta ze swojej książki. No i dział marketingu, który na ten widok aż oniemiał z wrażenia i tylko dyskretnie podpytuje naczelnego, czy ten autor to też tak przyjdzie na premierę swojej książki? Ale na pewno, na pewno, i obiecacie mi, że tak będzie? Nie, nie, żadnego zastanawiania się, CZY wydamy mu książkę – porozmawiajmy o tym, jak będziemy ją sprzedawać, gdy już mu ją wreszcie wydamy. Pamiętacie historię z jajkiem Kolumba? A może ten cytat Alberta Einsteina, że „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajduje się taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi”? To teraz wyobraźcie sobie wielkiego chłopa ubranego w wojskowy mundur z mnóstwem szpeju na sobie, robiącego minę wystraszonego, zagubionego chłopczyka niewinnie tłumaczącego się: No co, nikt mi nie powiedział, że tak się nie robi. Słowem, nasz stalker rympałem wbił się do redakcji, czego efekty w postaci trzech już polskich książek o Stalkerze bardzo sobie chwalę. Było też po raz kolejny o idylli restauracji leżącej gdzieś w cieniu uszkodzonego reaktora jądrowego, o marzeniach, które czasem lepiej żeby pozostały tylko marzeniami, o efekcie „pięciu minut przed” i o sile gry STALKER, polegającej także na jej niedoskonałościach.


Steampunk - naczelny temat
tegorocznych Dni Fantastyki

Następnie (pomijając kolejne sesje zdjeciowe z cosplayerami), dotarłem na prelekcję na temat naturalnych metod leczenia. I chociaż zarówno temat był ciekawy, jak i sposób prezentacji tematu nie należał do złych, to jednak zmęczenie i dobywająca się gdzieś za oknem, grana przez Zakon muzyka sprawia, że postanawiam iść na wagary. No cóż, jak mawiają klasycy komedii: „Zakon uczy, zakon bawi, zakon zawsze cię rozbawi”
Niestety, na zakończenie znów dylemat wyboru: Alicja w Krainie Czarów i wynikające z niej inspiracje w kulturze, czy prowadzona przez znajomych prezentacja mającego się wkrótce otworzyć pubu dla fanów fantastyki „Pijany Krasnal”? Weronika Piątek od Alicji szybko rozwiązała moje wątpliwości, spłycając tematykę swojej prelekcji do zaledwie 15-20 minut, dzięki czemu szybko dołączyłem do wesołej gromadki, radosnym akcentem kończąc swoje spotkanie z tegorocznymi Dniami Fantastyki.




Zlot fanów Gry o tron tylko minimalnie
ustępował steampunkowi w kwestii popularności


Podsumowując, Dni Fantastyki przeszły ogromną transformację. Doskonałym pomysłem okazało się wyjście na zewnątrz zarówno z namiotami wystawców, jak i z częścią atrakcji. Patrząc na zdjęcia z amfiteatru, jakoś nie wyobrażam sobie w zamkowej auli zwłaszcza takich punktów, jak spotkanie autorskie z Sapkowskim, konkurs cosplay czy gala finałowa – a tak wszyscy mogli cieszyć się tymi atrakcjami bez specjalnego ścisku. Jak też wspomniałem, nareszcie w wynikających z zamkowego charakteru budynku wąskich pomieszczeniach swobodnie dało się przejść.
Kolejną zmianą na plus było dotarcie do cosplayerów. Oczywiście, że wielu fanów przyjeżdża tu ze względu na prelekcje, spotkania z autorami, a także spotkania ze znajomymi – jednak mimo tego, zdecydowana większość odwiedzających z radością spoglądała na dobrze przygotowane stroje, a już w szczególności dotyczy to fotografów i tych, co postanowili sobie zrobić sweet focie z cosplayerami.


Cyberpunk, zapowiadany jako trzeci
z tematów głównych,
niestety gdzieś umknął w tym wszystkim




Niestety, serce wciąż drąży łyżka dziegciu i ziarno goryczy, nostalgia za niezrealizowaną wizją cyberpunku. I nie mówię tu o cyberwszczepach, które przedstawiono jedynie w wersji science a pominięto wersję fiction. Mam na myśli tą otoczkę „punk”, która odróżnia cyberpunk od klasycznej SF czy hard SF – walka jednostki z systemem, korporacje przejmujące rolę zarówno państw i mafii.

Więcej tego cyberpunku odnalazłem na wspominkowej przecież Szedariadzie, korporacyjnym pikniku który oderwał mnie od części imprezy czy książce tak dalekiej od fantastyki, jak „Fight club”.