Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tam gdzie żyją smoki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tam gdzie żyją smoki. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 maja 2015

Pyrkon, pyrkon, i po pyrkonie

Pyrkon, Pyrkon, Pyrkon... Festiwal Fantastyki który z racji swego ogromu już dawno przestał być konwentem. Tegoroczna edycja pod wieloma względami różniła się od zeszłorocznej, inne było też moje podejście i oczekiwania. Pod wieloma względami było gorzej, mniej zobaczyłem – a mimo to, w przeciwieństwie do zeszłego roku, na zbyt wiele zabrakło czasu. Więc skoro czas w ponad 100% był wypełniony atrakcjami to może było lepiej? Trudno powiedzieć, ale na pewno było INACZEJ.

Złe miłego początki
Nie wiem co mnie w tym roku podkusiło żeby jechać już na godzinę 10. Po co się wyspać, skoro można wstać z samego rana i godzinny poranne spędzać w pociągu? Chyba tylko po to żeby się załapać na kolejkon, bo (jak nie doczytałem) wszelkie atrakcje i tak rozpoczynały się o 14-tej.
No więc, wyjście z pociągu i tu dla niektórych mogło być zaskoczenie. W tym roku wejście od strony dworca zostało zamknięte. Pamiętam zeszłoroczne rozmowy pociągowych współpasażerów, grupowe omawianie strategii: jeśli nadmierne tłumy będą od Moskwy, to oni pójdą od Berlina... w tym roku opcji Moskwa w ogóle nie było, co z jednej strony mogło zlikwidować nieuzasadnioną kumulację ludzi od strony najbliższego dworcowi wejścia, z drugiej – na pewno wymuszało zdecydowanie dłuższy spacer z plecakiem. Początkowo pomyślałem jedynie, że chcą żeby kolejkon rozłożył się równomiernie na wejścia: Berlin i Warszawa, jednak później okazało się, że niestety Berlin jest tylko dla uczestników już zaakredytowanych.
No, więc wracając do Warszawy... no cóż, to co się działo przy wejściu północnym to jeden wielki chaos. Kolejka, a właściwie dwie, sięgały aż do Roosevelta. Żeby chociaż grzecznie stały... nie, organizatorzy zadbali o to, żeby nie było stagnacji. Chociaż na miejscu stałem z 10 minut, to zdążyłem usłyszeć trzy różne wersje tego, która kolejka jest dla kogo. W związku z tym kolejkowe głowy smoka co chwila się przeplatały, jednak do bardziej leniwego smoczego ogona nie docierały już informacje o kryteriach podziału i przynajmniej ogony się ze sobą nie plątały. Prowodyrzy zamieszania jakoś nie kwapili się także do odpowiadania na pytania czy w środku jest oddzielne stanowisko dla mediów, wystawców, itp. Wysyłane zwiady wracały ze sprzecznymi informacjami: wszyscy w jednej kolejce, są akredytacje dla wydzielonych grup, są tylko dla organizatorów programów, a już media nie (i, co dziwne, wystawcy finansujący przecież w dużym stopniu te targi też mają stać w kolejce)... nie pozostało nic innego jak wziąć sprawy w swoje ręce. 
No więc stoisko dla mediów było, nawet okazało się, że na liście jestem... tylko jako zwykły uczestnik. Ludzie się mylą, systemy się mylą, zostałem odesłany do zarządcy kas... i tu zaczęło się robić niemiło. Wzmiankowany zarządca chyba sam nie wiedział co ze sobą zrobić, w sumie to nie wiadomo czy to on, czy ktoś inny... chwila zamieszania i okazało się że wszystko się zgadza, że wchodzę jako media (nie trzeba stać 2 godzin w kolejce, nie trzeba stać 2 godzin w kolejce, nie trzeba... ). Radość przerwał krzyk zarządcy. Ok, rozumiem, pomyłka, i w ogóle... ale czy naprawdę trzeba się tak wydzierać na swoich ludzi, zwłaszcza że pewnie zarywali swój czas wolny a robili za darmo? Więc nie dziwię się kasjerce, że tak obcesowo wręczyła mi „pakiet wejściowy”, też bym nie wytrzymał nerwowo po takim publicznym opierdzielu... czy naprawdę tych ludzi trzeba traktować tak chamsko? Zwłaszcza, że to oni mają mieć humor i siły żeby miło witać wszystkich uczestników Pyrkonu, to oni odpowiedzialni są za pierwsze wrażenia z Festiwalu, a tu już na wstępie dobija ich wzmiankowany zarządca. Dodam, że podobne opinie na jego temat słyszałem także od innych uczestników i ciekawym jak miło kasjerzy witali uczestników Pyrkonu po kilku godzinach pracy w takich warunkach?


Tymczasem w środku...

Potem już było przyjemniej. Hala noclegowa powoli się zapełniała, można było się gdzieś rozłożyć, pochwalić trzeba miłą ochronę która jedynie usilnie zapobiegała wszelkim próbom rezerwacji hali i stawiania namiotów w środku (trzeba przyznać, ludzie to mają pomysły :). Baaa, nawet dowiedziałem się, że dla mediów są specjalne wydzielone miejsca na piętrze, ale po krótkiej rozmowie okazało się, że wcale nie są dużo lepsze od parteru, a skoro nie muszę się rozdzielać ze znajomymi to zostaję na dole.
I tak jakoś zszedł czas do oficjalnego rozpoczęcia Pyrkonu. Nie, na szczęście to nie kolejkon, tylko zwykłe rozkładanie się na hali, przepakowanie sprzętu, rozmowy ze znajomymi... słowem, miło czas zleciał i można się było rozejrzeć po terenie. 

Targi poznańskie czyli wystawcy na Pyrkonie

Na pierwszy rzut poszła hala wystawców. Chociaż teoretycznie wystawcom przydzielono o wiele więcej miejsca niż w zeszłym roku, to jednak stoiska wydawały się o wiele bardziej skumulowane. Każdy z wystawców upychał jak się tylko dało swoje wyroby... niestety, ograniczone stoiska nie pozwoliły wystawcom rozwinąć skrzydeł wyobraźni. Tak jak rok wcześniej wiele stoisk dawało się wykorzystać jako tło do zdjęć, tak w tym roku nawet nie było o czym rozmawiać. Płaszcz i suknia co prawda zrobiły dużą przymierzalnię, jednak atrakcyjność fotograficzna tego miejsca okazała się znikoma. Z kolei na tym tle wyróżniało się stoisko Surindustrialle z ogromną miedzianą łapą i paszczą Saurona złowieszczo pilnującą stoiska przed kradzieżami. Niestety, i tu problemem okazała się powierzchnia stoiska przez którą nie dało się rozpiąć materiału na tyle, żeby dać większe pole manewru jeśli chodzi o kadrowanie. Jak na złość, to właśnie to miejsce obrały sobie za miejsce wszystkie kable podłączeniowe, przedłużacze, rozdzielacze – słowem wszystko to, co przeszkadza w kadrze. Podsumowując, nie było łatwo, ale się udało, czego efekty możecie zobaczyć zarówno tutaj, jak i w sukcesywnie uzupełnianej galerii zdjęć na FB.

Jak po zagładzie, czyli postapo króluje wśród wystawców


Powaga wojennych bohaterów vs. ... prosiaki 
Już wkrótce Wrocław zatrudni
pierwszych kontrolerów biletów do metra
Skoro mowa o stoiskach, to ciężko nie wspomnieć o postapo, które było chyba najbardziej wyeksponowane wśród wystawców. Prym wiedli tu wydawcy książkowi. Już przy wejściu uczestników witał wóz opancerzony Fabrycznej Zony, postapokaliptycznego odłamu Fabryki Słów. Były kombinezony przeciwchemiczne, były karabiny i reszta oporządzenia wojskowego... mimo wojskowego wystroju stoiska klimat był raczej piknikowy. A wszystko dzięki Michałowi Gołkowskiemu, naczelnemu tłumaczowi i pisarzowi polskiego uniwersum Stalkera, który z podręcznego boomboxa puszczał rosyjski rap, częstował słonecznikiem i … konserwowanym czonskiem. Powiem szczerze: smak specyficzny, nie poznać tego smaku to nie poznać rosyjskiego postapo, ale... ale jeśli miałbym ponawiać te doznania to tylko w małych ilościach. Nie było to złe, wspaniale wkomponowuje się to w klimat rosyjskiego „pikniku militarnego”, ale z całego cziki briki przygotowanego na stoisku stalkerskim robiło najmniejsze wrażenie. Dodam, że stalowa, surowo wykończona hala targów poznańskich w połączeniu z wozem bojowym zyskiwała w tym miejscu wrażenia hangaru wojskowego... tylko dziwnie kontrastowały z tym wesołe prosiaczki, których stoisko sąsiadowało ze stoiskiem Fabrycznej Zony.
Drugim ogromnym stoiskiem postapo było stoisko Wydawnictwa Insignis, nie tylko monopolisty na polskim rynku uniwersum Metro 2033, ale od niedawna wydawcy kolejnej książki postapo dziejącej się we Wrocławiu, czyli Szczurów Wrocławia. Recenzję tej książki poznacie już wkrótce, na razie skupię się więc na stoisku. Brakowało mi w tym roku kolejowej drezyny z wizerunkiem metra w tle (a tak wyglądało stoisko Insignisu w zeszłym roku), jednak prowizoryczny z wyglądu regał zbity z drewnianych skrzynek też robił dobre wrażenie, zwłaszcza że dzięki temu na stanowisku udało się upchnąć więcej militarnych gadżetów, takich jak manierki, hełmy, itp. Oczywiście, skoro mówimy o uniwersum rdzennie pochodzącym z Rosji nie mogło też zabraknąć starego samowaru. Dodajmy, że stoisko Insignisu sąsiadowało ze stoiskiem Atmatu, firmy zajmującej się drukiem 3D, która w ramach promocji skompletowała kolejnego żołnierza postapo wyposażonego w gadżety częściowo wydrukowane na drukarkach 3D.
Że co pan chciał zgłosić? Aaa, że jakieś zombie chodzą po Pyrkonie?
A coś w tym dziwnego? A, że pan żywy? Może pan podać swój adres?
Zaraz po pana przyjedziemy...
Metro metrem, ale skoro Pyrkon miał być częścią trwającej chyba tydzień premiery Szczurów Wrocławia, to nie mogło się obejść bez reliktów epoki PRLu. Tak więc były pałki milicyjne, kaski z orzełkiem, czy nawet przezroczyste tarcze – a na dodatek przez sporą część czasu na stoisku można było spotkać trójkę zombie-policjantów. Trzeba przyznać, że choć to dopiero wschodzące uniwersum, to Insignis nie potraktował ich po macoszemu i dobrze przygotował się do promocji.



No dobra, jeszcze raz ekipa wojskowa już bez prosiaków w tle



Poza tym, było mnóstwo steampunkowych gadżetów, poczynając od klasycznej steampunkowej biżuterii w wykonaniu chociażby Mad Artisans czy Drobin Czasu poprzez skórzane notatniki i odzież steampunkową kończąc na nowym produkcie w postaci zębatkowego złomu zatopionego w przezroczystej żywicy. Oczywiście, było też trochę biżuterii stylizowanej na średniowieczną i celtycką, mnóstwo gadżetów „do stosowania na codzień” takich jak T-shirty z fantastycznymi bohaterami, słowem, wszystko to co na stoiskach konwentowych można spotkać a nawet coś więcej. Nowością na imprezie fantastycznej były wyroby Szklanej Wieży, poczynając od tak codziennych tematów jak kotki, pieski i inne zwierzątka, poprzez świecznikowe wieże Sarumana czy budki telefoniczne, kończąc na witrażowych herbach z Gry o Tron czy szklanych dice-towerach dla graczy. 

Czteropak atrakcji
No dobra, może pora zostawić wystawców w spokoju? Oczywiście, większość atrakcji rozłożona była w pawilonie zachodnim, zwanym potocznie „czteropakiem”. Podobnie jak w zeszłym roku, to tutaj znajdowała się scena główna, na której odbywała się chociażby Maskarada. Południowa część tego pawilonu została oddana graczom. Po części były to stoiska komputerowe do grania i stoliki do grania w planszówki czy karcianki. Podobnie jak w zeszłym roku, pojawiło się tu studio Alternation oraz … skoro festiwal fantastyki to nie mogło się obejść bez science fiction w postaci stoiska do robienia zdjęć 3D! Kilkadziesiąt rozłożonych po okręgu profesjonalnych lustrzanek miarowo klepało lustrami gdy tylko we wnętrzu magicznego koła pojawiał się jakiś cosplayer... Trzeba przyznać że wrażenie robiła zarówno ilość zgromadzonego sprzętu, jak i miarowość tego trzasku migawek, choć i tak nie umywa się to do efektów ich działania które możemy odnaleźć na profilach wielu cosplayerów.

To, czego w zeszłym roku było najwięcej w budynku głównym to postapo. Oprócz zajęcia wyznaczonych terenów, rozpanoszyli się oni także po korytarzach łączących i w ogóle byli gdzie popadło, dzięki czemu wyraźnie dawały się odróżniać poszczególne frakcje. Niestety, w tym roku zostali zepchnięci do samego końca bloku tematycznych wiosek, na dodatek większość zajęła grupa Oldtownowa – co miało co prawda swoje zalety, ale też spowodowało, że wiele większych atrakcji zostało mocno schowane w tyle. Co prawda flagę Zakonu Świętego Płomienia widać było z każdego zakątka hali równie dobrze, jak łatwo można dojrzeć sylwetkę SkyTowera z każdego miejsca we Wrocławiu... ale szkoda mi, że tak słabo widać było ekipę „plemienną” czy wspaniałe postapokaliptyczne motory. Podobno też bliskość areny nie sprzyjała też klasycznej imprezie ogarnizowanej przez ekipę postapo.
Oczywiście, można narzekać na upchnięcie ekipy postapo, ale i tak w porównaniu do pozostałych wiosek tematycznych zajęli naprawdę spory kawał przestrzeni. Nawet stoisko Gry o Tron, na którym można było sobie zrobić zdjęcia na Żelaznym Tronie, było przy nich malutkie. Trochę więcej miejsca niż stoisko HBO miała liczna ekipa średniowieczna, jednak skupienie wioski steampunkowej do jednego namiotu i kilku stolików to trochę przesada, zwłaszcza że jak pokazały stoiska wystawców jest to jeden z popularniejszych i bardziej atrakcyjnych wizualnie kierunków fantastyki. Do tego gdzieś na środku rozpostarła się wioska fantasy, której uczestnicy sami nie mogli się zdecydować w jakim kierunku się przebrać, obok przycupnęła trochę ściśnięta wystawa makiet z Gwiezdnych Wojen znana także uczestnikom wcześniejszych Pyrkonów. Chociaż makiety alienów wykonane ze stalowego złomu nie są dla mnie nowością, to miło było także zajrzeć i na tą wystawę, a także na pobliską wystawę grafik. Dużo miejsca zajęła wystawa smoków... jednak to tylko mała część tego co zobaczyć można było chociażby w Galerii Dominikańskiej. Smoki mają to do siebie, że potrzebują ogromnej ilości przestrzeni. Z pewnością „smocza wioska” mogła robić ogromne wrażenie na tych, którzy jej wcześniej nie widzieli. Jednak mimo zajętej dużej przestrzeni spory niedosyt mogli poczuć ci, którzy wcześniej widzieli większą część kolekcji.

Prelki, autorzy i inne atrakcje
Pyrkon to oczywiście spotkania z autorami, prelekcje... jakoś niespecjalnie udało mi się znaleźć coś ciekawego w atrakcjach zaplanowanych na początek piątku. No, oczywiście poza prezentacją Szczurów Wrocławia, na którą udało mi się dotrzeć w stroju imitującym zombie. Prelekcja, przygotowania do niej, do tego bieganie z aparatem – tak się złożyło, że ani już późnym piatkowym wieczorem, ani przez całą resztę weekendu nie udało mi się zajrzeć do kalendarium, choć wiem, że parę ciekawych atrakcji było. Z drugiej strony – jak znam Pyrkon, to pewnie nie udało by mi się dostać do środka...
Co do autorów – Roberta Szmidta spotkałem zarówno na prezentacji książki jak i na późniejszym spotkaniu zamkniętym spotkaniu szczurów, Michała Gołkowskiego spotkałem przy wozie opancerzonym Fabrycznej Zony gdzie częstował mniej lub bardziej rosyjskim jedzeniem „piknikowo-wojskowym”, Glukhovsky'ego muszę pochwalić za pasujący do klimatu książki wizerunek gangstera-biznesmena w otoczeniu strażników, dwóch Anonimowych. Do tego oczywiście Rafał Orkan dumnie reprezentujący Zakon Świętego Płomienia... o reszcie nawet nie wspominam, bo jak już pisałem, nawet nie było kiedy przejrzeć listy atrakcji...
Zmęczona Maleficient na dobry sen


Do tego Fantastyczny Plener Fotograficzny zorganizowany przez Studio Zahora, MLC Photo, Photo Czarny i Mindbreakera, kolejna edycja Nursconu czyli zamknięte spotkanie szczurów Wrocławia (pójdę na 2 godziny i wracam na Pyrkon... pomyślała większość obecnych po czym została do późnych godzin nocnych), spotkania ze znajomymi... atrakcji tak wiele, że nie sposób wymienić. Ogrom wrażeń, ogrom atrakcji... chociaż przez cały czas nic nie czułem, wystarczyło wsiąść do pociągu i oddać się równomiernemu stukotowi żelaznych kół o szyny... tak, organizm dostał sygnał że teraz już można odpocząć i przypomniał sobie o takich zjawiskach jak zmęczenie, odpoczynek... prawie momentalnie dorwało mnie zmęczenie, od którego tak skutecznie odgradzał mnie Pyrkon. Pewnie właśnie dlatego miałem wrażenie, że tak szybko znalazłem się we Wrocławiu...


sobota, 31 stycznia 2015

Kto zapewnia bezpieczeństwo w Ząbkowicach?


Ząbkowice Śląskie...
Bezpieczeństwo w mieście zapewnia
dr Frankenstein
Jadąc z Wrocławia drogą ekspresową nr 8 na południe, czy to do w góry, czy do Czech czy do popularnej turystycznie Srebrnej Góry, prędzej czy później przyjdzie nam przejechać koło słupka z dwoma dziwnie kontrastującymi ze sobą tabliczkami: „Miasto bezpieczne” i „dr. Frankenstein”. Doktora Frankensteina większość ludzi błędnie kojarzy z potworem który był raczej jego dziełem niż nim samym, więc jedno nie wyklucza drugiego, ale co mają Ząbkowice Śląskie do Frankensteina? Jak się okazuje, jeszcze do 1945 przy drodze z Wrocławia do Pragi nie leżały Ząbkowice, tylko właśnie niemieckie miasto Frankenstein, które dopiero po wojnie przybrało bardziej słowiańską nazwę. Czy miasto to ma faktycznie jakiś związek ze sławetną już książką Mary Shelley? Jak twierdzi Jan Organiściak, lokalny historyk, gdyby nie Ząbkowice, pisarka nigdy nie wpadła by na pomysły zawarte w książce, jednak czy takie teorie mają swoje podstawy, czy to raczej wyssane z palca banialuki a zbieżność nazw jest przypadkowa? No cóż, postarajmy się cofnąć w czasie do roku 1606, kiedy to miastem rządziła zaraza morowego powietrza czyli dżumy...




Weźmi z trupa trzydniowego oko i w miedzianym moździerzu je roztrzep... weźmi sproszkowane kości szkieletu i wsyp ich dwie garście tamże, a do tego pięć palców zmarłego wykopanych przy księżyca pełni... całość w noc bezgwiezdną nad ogniem podgrzej, w lewą stronę mieszając, a tak przygotowaną miksturę zmieszaj z sosem i zaciekłemu wrogowi swemu podaj, a kres nastanie twoim problemom z nim...
W laboratorium Frankensteina
Miksturę tą alchemiczną z pewnością znali ząbkowiccy grabarze, Wacław Forster i Jerzy Freidiger, którzy z ciał ludzkich sporządzali zatruty proszek, który potem rozsypywali po domach, podwórkach, smarowali nimi klamki i kołatki w drzwiach. I choć powyższa receptura brzmi jak wyciąg z jakiego annału alchemicznego, nie trzeba żadnej magii żeby przy jej pomocy zabić człowieka. Ot, efekt rozkładu, bakterii gnilnych, braku nieznanej ówcześnie higieny i masz, śmiertelne zatrucie gotowe dla każdego kto z taką mieszaniną się spotkał. I chociaż, jak już wspomniałem, pojęcie higieny było wtedy nieznane, to przecież każda, najstarsza nawet religia wie, że kontakt z gnijącym ciałem do niczego dobrego nie prowadzi. Czemuż więc ząbkowiccy grabarze mieliby sypać wszędzie taki śmiercionośny proszek? Zapewne z czystej żądzy zysku, bo przecież każdy zmarły to dla nich źródło zarobku. I choć oburzać by się można na takie działanie, to przecież jeszcze nie tak całkiem dawno temu, w czasach o wiele wyżej stojącej moralności gazety rozpisywały się o łódzkich „łowcach skór” - więc czego wymagać od średniowiecznych grabarzy, nie szkolonych przecież w kwestii filozofii, etyki, itp.?

10 września 1606 roku aresztowano dwóch ząbkowickich grabarzy - Wacława Förstera, grabarza od 28 lat i jego pomocnika Jerzego Freidigera pochodzącego ze Strzegomia, z powodu mieszania i preparowania trucizn. Obaj zostali wydani przez parobka Förstera.
Dnia 14 września został aresztowany niejaki Weiber - były więzień i trzeci grabarz - Kacper Schleiniger, a 16 września aresztowano 87-letniego żebraka Kacpra Schettsa - wszystkich pod zarzutem trucia i rozprzestrzeniania zarazy.

4 października odprowadzono do więzienia Zuzannę Maß - córkę zmarłego urzędnika miejskiego Schuberta, jej matkę - Magdalenę Urszulę, obecnie żonę grabarza Schleinigera oraz Małgorzatę - żonę żebraka Schettsa”
  Kroniki miejskie Annales Francostenenses (1655), Marcin Koblitz

W takich warunkach dr Frankenstein tchnął życie w swego potwora
Zresztą, choć sam wyrok sądowy dosyć dobrze opisują kroniki miasta, to już okoliczności jego podjęcia pozostają większą tajemnicą. W czasach średniowiecznych ciężko było o uczciwy proces sądowy, i choć często oskarżenia potwierdzane były osobiście przez samych oskarżonych to niejednokrotnie ciężko powiedzieć na ile było to przyznanie się do rzeczywistej winy, a na ile była to chęć wybawienia od okrutnych tortur, którym poddawani byli podejrzani w ramach przesłuchania. Dodać należy, że był to przecież okres polowania na czarownice i notorycznego poszukiwania winnych głodu, zarazy i innych zdarzeń losowych – bo przecież gniew boży musiał być zawiniony przez jakiegoś grzesznika którego trzeba było spalić na stosie żeby przebłagać Boga... A dowody zawsze się znajdą, jak nie rzeczowe, to w postaci zeznań zawistnego sąsiada, wścibskiej baby która wszystko widziała, itp.

Potwór stworzony przez dr Frankensteina

„W mieście Frankenstein na Śląsku pojmano ośmiu grabarzy, wśród nich sześciu mężczyzn i dwie kobiety (według „Annales Frankostenenses” pięciu mężczyzn i trzy kobiety). Ci po torturach w śledztwie zeznali, że sporządzali zatruty proszek i tenże kilka razy w domach rozsypywali, progi, kołatki i klamki u drzwi smarowali, przez co wielu ludzi zatruło się i poumierało. Poza tym w domach skradli wiele pieniędzy, a także obdzierali trupy, zabierając im opończe. Rozcinali także brzemienne kobiety i wyjmowali z nich płody, a serca małych dzieci zjadali na surowo. Tamże z kościołów kradli obrusy z ołtarzy, a z ambony ukradli dwa nakręcane zegary. To sproszkowali i używali do swych czarów. Pewien nowy grabarz pochodzący ze Strzegomia zhańbił w kościele ciało młodej dziewicy. Inni jeszcze różnie niesłychane i straszne czyny popełniali (...)”. 
Newe Zeyttung, 1606r.



Śledztwo zazwyczaj ciągnęło się na tyle w czasie, że wszelkie objawy gniewu bożego ustawały, więc łatwo było pokazać, że skazanie oskarżonych (albo chociażby samo ich osadzenie) było miłe Bogu, a nawet jeśli nie – najważniejsze przecież było zadowolenie społeczeństwo, a motłoch szczęśliwy był widząc męczarnie umierających „za swe grzechy”.
Ratusz w Ząbkowicach - niemy świadek wyroku na grabarzach
„Najpierw ich wszystkich oprowadzano po mieście. Potem rozdzierano ich rozżarzonymi obcęgami i oderwano im kciuki. Starszemu grabarzowi oraz jednemu z pomocników mającemu 87 lat obcięto prawe dłonie. Potem obu razem przykuto do słupa, z daleka zapalano ogień i ich upieczono. Nowemu grabarzowi ze Strzegomia rozżarzonymi obcęgami wyrwano członek męski. Potem i jego wraz z innymi przykuto do słupa, gotowano i pieczono. Pozostałe osoby wprowadzono na stos i spalono”. 
Newe Zeyttung, 1606r.


Mroczna nawet w świetle słońca ruina zamku
w Ząbkowicach (dawny Frankenstein)
na okraszenie historii
Tak więc opowiastkę z pogranicza życia i śmierci mamy, wystarczyłoby udowodnić że brytyjska pisarka ją znała – i już mamy zgrabną teorię sugerującą, że to właśnie dolnośląskie Ząbkowice stały się zaczynem do stworzenia literackiego potwora i książki, która uważa się za pierwszą książkę science-fiction na świecie. Czy jednak takie ogniwo istniało? Trudno przecież znaleźć jakiekolwiek chociaż wzmianki o bytności Marii Shelley w Ząbkowicach lub w okolicach, a nawet samym Wrocławiu. Powiadają jednak, że wśród jej znajomych był pewien młodzieniec, który urodził się i wychował właśnie w Ząbkowicach, a później musiał wyemigrować w okolice Renu gdzie poznał się z pisarką. Czy pamiętał ten makabryczny wybryk z historii swego miasta, czy miał okazję przekazać ją pisarce w trakcie któregoś ze swych spotkań? Tego nigdy się nie dowiemy, dlatego wszystkich zainteresowanych zachęcam do sięgnięcia po ten klasyk literatury fantastycznej i ocenienia samemu.

A skoro już go przeczytacie, to zapraszam Was także na XXV Wrocławskie Spotkania z Fantastyką, poświęcone właśnie książce „Frankenstein czyli współczesny Prometeusz” Marii Shelley. Będzie okazja do podzielenia się waszymi wnioskami z innymi, będzie okazja posłuchania co na ten temat mają do powiedzenia inni, a i ja postaram się podać jeszcze kilka informacji rzucających pełniejsze światło na możliwe kulisy powstania książki. Tak więc, kto chętny – zapraszam was 7 lutego do Ośrodka Kultury Fantastycznej na ul. Tadeusza Kościuszki 35F, ostatnie piętro. Światło świec i odgłos wyładowań elektrycznych używanych do powtórzenia dzieła doktora Frankensteina upewnią was, że trafiliście we właściwe miejsce. A tymczasem – życzę wam interesującej lektury!






sobota, 23 sierpnia 2014

Parę słów o Fantazjadzie...

Fantazjada - gotowa orczyca
Duma z dobrze zrobionego makijażu - którąż kobietę on nie ucieszy?
Ostatnio dawno nic nie pisałem. Zakopany w zdjęciach z różnych ewentów, zakopany w zwiększonej ostatnio ilości obowiązków służbowych (bo wakacje to czas nie odpoczynku tylko nadrabiania za tych, co na urlopach), niestety trochę się zaniedbałem w kwestii bloga.
Żeby to nadrobić, wrzucam relację z larpa, bo choć pełniąc rolę fotografa ciężko mi cokolwiek o nim pisać, to jednak trzeba wygonić z siebie tendencję do odkładania na potem. A krótki tekst jest do tego lepszym pretekstem.

Fantazjada - ork spoglądający z zadumą w przyszłość


kapłan na fantazjadzieZacznę od miejsca. Aby oddać klimat średniowiecza, akcja Fantazjady dzieje się w Srebrnej Górze. Kamienny fort z czasów napoleońskich doskonale sprawdza się jako otoczone miejskimi murami miasteczko Deszczno. Jako zagorzały turysta jeszcze milej dałem się zaskoczyć otaczającym srebrnogórską twierdzę lasy, bo choć samą twierdzę w Srebrnej Górze znałem już wcześniej, to nigdy nie miałem okazji poznać jej malowniczej okolicy. Kręte drogi i dróżki, gęsty, nieuporządkowany bór i odleglejsze, porzucone forty (wykorzystane w grze jako tereny starej kopalni) są naprawdę piękne i warte odwiedzenia nawet wtedy, gdy nic tam się nie dzieje.
Po drugie, wytłumaczę o co chodzi z tym larpem. Larp to rodzaj gry terenowej, w której wcielasz się w wybraną przez ciebie postać. Oczywiście, postać dostosowana musi dostosowana być do świata gry, więc skoro idziesz na fantazjadę, to raczej nie wybierzesz sobie cyber-hackera rodem z sci-fi. Fantazjada jest światem typowo fantasy, więc oprócz grupy bojowych pretorian bardziej sprawdzi się tu jakiś bard, choć przecież zawsze możesz wybrać „tych złych” i zostać tęgoryjcem czy orkiem. Albo maniakalno-upierdliwym Czarnym Wilkiem :)
radość uczestnictwa w fantazjadzieNo więc dobrze, postać wybrana – teraz musisz się nią stać. Tak, żeby każdy od razu widział, że ty to twoja postać a nie ty. Korzystając z wszelkich możliwych narzędzi (maszyna do szycia, nożyczki, ale także allegro) kompletujesz strój, zapoznajesz się ze scenariuszem i hajda, możesz grać. To co osiągniesz zależy tylko od twojej pomysłowości i umiejętności rozegrania postaci, niejednokrotnie z wykorzystaniem talentów do tworzenia intrygi.
Jednak będąc fotografem na takiej imprezie, ciężko skupić się na tym, co się dzieje, bo przecież twoim zadaniem jest zrobić zdjęcia. Ciężko skupić się na którymkolwiek wątku, skoro dla zdjęć ganiasz pomiędzy rozrzuconymi w przepięknym terenie lokacjami, bo tam cię jeszcze nie było, bo dochodzą cię słuchy, że gdzie indziej akurat ma się dziać coś ciekawego, bo z tego miejsca masz już za dużo zdjęć. Oczywiście, daje się zauważyć talent oratorski domorosłych wieszczy czy prowodyrów, daje się docenić kunszt militarny i odwagę wojowników i poszukiwaczy przygód... jednak dużo trudniej zauważyć intrygę snutą przez pozornie spokojnych i nie wadzących światu sklepikarzy, którzy poza podawaniem zamówionych artykułów czasem szepną jakąś plotkę czy dwie.

niejeden zginął na fantazjadzie... fabularnie
Niejeden zginął na fantazjadzie... fabularnie zginął, znaczy się

fantazjada i jej mroczna łowczyni


Wspomniałem o postaciach. Oczywiście, mnóstwo jest postaci kluczowych które swym zachowaniem mogą pchnąć akcję na właściwe tory albo odwrotnie, ją z tych torów zepchnąć aby pędziła niczym górniczy wózek ku przepaści. Jednak chyba o wiele bardziej wartościowymi postaciami stają się te, które dla fabuły mają śladowe znaczenie, za to z pewnością dodają całości kolorytu. Dlatego wyróżnić tu chyba muszę stracha na wróble i jego (fabularnego) ojca, wariata-druida który pytał każdego napotkanego: a widziałeś mojego fafika, widziałeś gdzieś mojego fafika? Świetnie rozegrana postać ograniczonego umysłowo wioskowego głupka, którego umysł potrafił skoncentrować się tylko na jednym, bieżącym problemie nie zauważając nawet zagrożeń otaczającego świata.

każdy ma swojego stracha... nie tylko wróble
Oczywiście, mówiąc o zagrożeniach, wrócić muszę do wspomnianego stracha. Kolejna postać poza-fabularna, do której uczestnik musiał się nieźle przygotować. Już sama część wizualna pokazuje, że sięga do najgłębszych pokładów strachu skrytego w ludzkim umyśle. To nie straszny potwór z paszczą pełną straasznych zębów – nie, raczej przypomina nic nie znaczącego żebraka z jutowym workiem na głowie. Strach na wróble nie robił też żadnego strasznego ARRRGGGHHH!!! , nie wydaje żadnych strasznych dźwięków i nie rzuca się na ciebie, gdy obok niego przechodzisz. Raczej przeczekuje aż wyjdziesz, aby po cichu wyjść daleko za tobą i cię śledzić. A ty sam, nie wiedzieć czemu, zaczynasz rozmyślać: czego on ode mnie chce, czemu idzie za mną, czy jestem bezpieczny? Miarowo powtarzające się kroki, niby nic w nich niezwykłego, nie słychać w nich pośpiechu, pogoni, a w głowie kotłują się myśli: skąd on się wziął? Czemu idzie za mną? Czy nic mi nie zrobi? Nieznajomość sytuacji tylko napędza strach, a i zasłonięta workiem twarz, która nie wiadomo co kryje, tylko pogłębia sytuację. Więc może ja przyspieszę, dystansując się ode mnie – a on dokładnie powiela twoje tempo. Gdyby chciał mnie zaatakować – biegłby za mną, dogonił, więc czego on chce? Coraz bardziej nerwowo przyspieszasz, on też, powoli zmniejszając dystans, powoli redukując twój bufor bezpieczeństwa. Gdyby od razu zaatakował – nie miałbyś czasu myśleć, nie miałbyś czasu analizować, adrenalina wyparłaby z ciebie wszelkie wątpliwości, wolne miejsce zastępując niespotykaną normalnie siłą i odwagą... on jednak wolał przeczekać, aż ciebie wypełni strach i odbierze wszelkie siły do działania, aż sam sobie wmówisz, jak bardzo straszna jest ta sytuacja i jak bardzo ty jesteś w niej bezsilny. Dopiero wtedy cię dopada, czyniąc z tobą takie rzeczy, że nie chciałbyś ich nawet przeżyć w swoich najgorszych koszmarach sennych, a co tu już mówić o ich rzeczywistym przeżywaniu... nie, nie powiem ci, do czego zdolny jest nasz poczciwy strach na wróble, sam sobie to dopowiesz, gdy On zacznie podążać za tobą. Sam się przekonasz do czego zdolna jest twoja wyobraźnia... i jak to się ma do kreatywności stracha w kwestii zadawania bólu.

ofiara złożona bogom mrocznym bogom fantazjady
Ofiara złożona na ołtarzu Fantazjady
jak żyć bez fantazjady, jak żyć?
Ech, jeszcze rok do kolejnej fantazjady,
Jak żyć, jak z tym żyć? 


Oczywiście, zapraszam do ogromnej galerii zdjęć na Facebooku. Jakże liczną grupę przeciwników tej społecznościówki przepraszam, niestety, po transformacji ogólnodostępnej Picassy w G+, serwis ten ma tendencje do masakrycznego zabijania jakości wrzucanych tam zdjęć. I choć wiele osób narzeka w tej kwestii na FB, to jednak dostosowując się do pewnych zasad, da się wrzucić zdjęcia bez znaczącej utraty jakości. Jeżeli podpowiecie mi jednak jakiś ogólnodostępny (czyt. z możliwością oglądania bez konieczności logowania) serwis przystosowany do wrzucania dużych ilości zdjęć w jakiejś rozsądnej rozdzielczości - to z chęcią się na niego przerzucę.









powrót z fantazjady
Po zakończonej fantazjadzie nawet najstraszniejsze potwory wracają grzecznie do domu

niedziela, 6 kwietnia 2014

Pyrkon, czyli fantastyka niedogotowanego ziemniaka

GO WEST, GO WEST śpiewali... ale przecież Pyrkon to na północ?


Pyrkon... największy konwent fantastyczny w Polsce, a właściwie jedyny polski Festiwal Fantastyki. 4 hale MTP, tysiące ludzi... liczby same w sobie nic mi nie mówiące (poza tym, że to więcej miejsca niż na zapchanym przy każdym konwencie Zamku w Leśnicy - choć jak się okazało, oznacza to niedużo więcej wolnej przestrzeni) więc trzeba było odwiedzić.




Bo Pyrkon zaczyna się we Wrocławiu

Pyrkon: Wejście.
Ochroniarz na bramce robi selekcję - mugole zostają na zewnątrz
Oczywiście, chociaż Pyrkon to impreza zdecydowanie poznańska, to swym zasięgiem zahacza chyba wszystkie kasy kolejowe w kraju. To właśnie tu spotyka się pierwszych, kojarzonych z widzenia z innych konwentów, fanów fantastyki, to tu słyszy się rozognione dyskusje początkujących konwentowiczów „czy będzie Pilipiuk? Czy będzie Sapkowski?”, w pociągu zaczynają się pierwsze wspólne dyskusje. I nawet nie wiedzieć kiedy mijają te trzy godziny w pociągu, teraz tylko pędzić zająć dobre miejsce w sławetnym kolejkonie.
Kolejkon to pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Miało być tak pięknie, miało być tak cudnie... chociaż po zeszłorocznej wpadce Drugiej Ery w pociągu omawiane były szczegółowe założenia wojny o bilety, włącznie z taktyką atakowania od strony Berlina a nie od Moskwy, to jednak organizacja miło zaskoczyła chyba wszystkich uczestników. Chociaż obiecana kasa od akredytacji medialnych okupowana była takim samym kolejkonem jak pozostałe, to na szczęście czas stania w kolejce nie przekroczył 10 minut, a może i 5-ciu. Jeszcze tylko zająć strategiczne miejsca w sleeproomie i można atakować właściwą imprezę.
Pyrkon – Rozpoczęcie

Na początek szybkie zapoznanie z cztero-pawilonem (bo zgodnie z nomenklaturą MTP główny pawilon, w którym odbywał się Pyrkon oficjalnie podzielony jest na 4 mniejsze – więc potem to ładnie brzmi, że Pyrkon zajmuje 7 pawilonów :) i zgodnie z oficjalnym programem można rozpocząć Festiwal oficjalnym rozpoczęciem. Tak, tak, nawet byłem na otwarciu, spodziewając się jakiejś gali, jakichś pokazów – skończyło się na nudnej pogadance, że witamy, co nowego i takie tam. Wiem, z samych opowiadań powinienem wiedzieć, że na otwarcie się nie chodzi – no, ale przebaczcie mi, to był mój pierwszy Pyrkon i nie wiedziałem, na co się piszę. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie dosiedziałem do końca. Lepiej pobiegać było po terenie cztero-pawilonu i poobserwować co się dzieje.





Rozeznanie w terenie

Dziewczynka z obrazka już trochę podrosła i nauczyła się radzić z potworami
I przyznać trzeba, że działo się dużo. Tuż przy wejściu, obok sceny, umościły się wystawy. A więc były ilustracje z cudownego bestiariusza słowiańskiego (w tym także takie, których nie widziałem wcześniej na wrocławskich DF-ach), była wystawa zdjęciowa grupy Golemarium, była wystawa rysunków wolfsungowych postaci i grafik fantasy. Gwiezdno-wojnowcy przywieźli nawet ze sobą całe makiety kosmicznych statków istacji, jak chociażby tatooiński schron. I całkiem ciekawe stoisko Rextorn Metalworks, ze swymi głowami smoczą, wiedźmińską i innymi pracami z gatunku metaloplastyki.
Kapitan Ameryka na stoisku Yatta
Oczywiście, nie obyło się bez wystawców, którzy zajęli kolejny kwartał czteropawilonu. Była możliwość zakupu zarówno elementów, jak i całych strojów, można było kupić fanowskie gadżety w postaci koszulek, kubeczków, przypinek i innej drobnicy. Nie zabrakło oczywiście wystawców, wśród których największą fantazją wykazał się Insignis. Trzeba przyznać, że stoisko w formie blokady wojskowej na tle plakatu prezentującego metro robił tak wielkie wrażenie, że z tego szoku dopiero następnego dnia dotarło mnie, że ten pojazd to nie samochód terenowy, a raczej uformowana z niego drezyna stojąca na autentycznych podkładach kolejowych. Choć i tak nic nie przebije wystawy figurek na stoisku Yatta...
Oczywiście, oprócz znalezienia ofert kilku obozów larpowych dla kuzyna, co rusz oglądałem się po wystawach stoisk szukając ciekawego tła do zdjęć, ale o tych na razie sza, wszystko za chwilę.
W zasadzie ład i porządek skończył się po tych dwóch pawilonach, bo było ich zdecydowanie mniej niż grup zainteresowań, którym przydzielać trzeba było odpowiednią przestrzeń. Dlatego karcianko-planszówki podzielić się musiały miejscem nie tylko z areną, ale z wioską post-apo. Że jednak większość wizji post-apo w kulturze współczesnej kojarzy się z siłowym przejmowaniem terenu, to na szczęście ich było pełno wszędzie i najgłośniej i najdobitniej ogłaszali swą obecność, ku ogromnej radości fandomowej gawiedzi.
Trzeba przyznać, że wioska post-apo została trochę wypchnięta z części pawilonowej i zmuszona została do zaanektowania także części „korytarzowej”, co jeszcze dobitniej wpisywało się w klimat post-apokaliptycznego chaosu. Wioska fantasy okazała się jednak bardziej zdyscyplinowana i posłuszna rozkazów swych władców, a także Bogów-Organizatorów Pyrkonu, dlatego mimo iż większą cześć ostatniego kwartału czteropawilonu zajęła komputerowa sekcja gamingowa, to jednak wojowie jakoś upchnęli się w pozostawionej im części terenu.



Prelki tylko dla wybranych, czyli festiwal a nie konwent

Do Pyrkonu podszedłem jak do klasycznego konwentu, tylko trochę większego. I początek w tej kwestii był dobry – dwie pierwsze prelekcje udało się zaliczyć. Choć przed samym Pyrkonem dochodziły mnie plotki o niedostępności tego typu atrakcji w poprzednim roku to stwierdziłem, że może i ciasno, ale nie jest źle. Tak więc zaczęło się od zdobywania wiedzy o pradawnych bóstwach naszych sąsiadów zza wschodniej granicy. Prelekcja okazała się doskonała okazją do wysłuchania dawnych pieśni żmudzkich, zarówno monotonnego zawodzenia mającego wprowadzić w trans, jak i ciekawych rytmicznie wielogłosów. Było też o tym, dlaczego Litwini lubię się bujać, co wspólnego mają Litwa i Pocahontas, oraz o co chodzi z tymi batonikami z krwi. Trzeba też przyznać, że prowadząca, Sue Waniliowa, miała wielki, choć chyba nieuświadomiony, talent do rozbawiania ludzi.
Potem szybkie przeskakiwanie do stojącego na uboczu pawilonu 15 na prelkę o charakternikach i wowkułakach, czyli znów wierzenia naszych wschodnich, choć tym razem bardziej trochę bardziej na południe pomieszkujących (wciąż jeszcze pomieszkujących, póki całego ich kraju nie zaanektuje Wielki Brat) sąsiadów. Było o klasyce literatury z Gogolem na czele, było też czemu wiedźmy są złe (no bo nie chodzą do cerkwi co niedzielę, bo mają ogon, bo doją nieswoje krowy... NA ODLEGŁOŚĆ!!!) oraz co zrobić gdy wiedźma umrze. Pokazany był ukraiński stosunek do wiedźmy, jakże odmienny od tego europejskiego. Było też o tym, jak polityka wpływa na wizerunek diabła i co się dzieje, gdy diabłowi kończy się pieprz w pieprzniczce. Trzeba przyznać, że ukraińskie postrzeganie biesów i wiedźm jest dużo bardziej pozytywne i humorystyczne w przeciwieństwie do znanego nam wzorca europejskiego. Trzeba przyznać, że prowadzący, Władimir Arieniew świetnie prowadził swój panel, po bijących z głosu emocjach widać było, że wręcz żyje tematyką o której opowiadał. Niestety, moja znajomość języków naszych wschodnich sąsiadów jest zbyt uboga, żeby samodzielnie słuchać najprostszych nawet prelekcji, niestety, tłumaczka nie potrafiła oddać tego zaangażowania i treść przekazana po polsku gdzieś gubiła to, co w niej najważniejsze. Na pocieszenie pozostała mi rekomendacja opowiadania Koroliva Stariya, Nechista Sila, w którym to zlot czartów, wiedźm i czarownic nie wygląda jak zwykły sabat na łysej górze, ale jak … zwykły festiwal fantastyki (porównanie prowadzącego), na który (nie do końca) przez przypadek jeden z diabłów przyprowadza człowieka – konkretniej dziennikarza. Ten co rusz notuje wszystko, co według opowieści diabłów zrobiły one ludziom, ten jednak niewzruszony komentuje to stwierdzeniem, że gorsze rzeczy widział w Związku Radzieckim.

Potem planowo miałem 3 godziny przerwy, gdyż mimo ogromnego wyboru, jakoś nie udało mi się wybrać nic ciekawego. To znów było ganianie po wystawcach, focenie przebranych fanów fantastyki wszelakiej, wyłapywanie znajomych (co w takim tłumie nie należało do rzeczy prostych). Gdy po upływie tego czasu próbowałem zajrzeć na pokaz Amadiego, którego kojarzę chociażby z sesji zdjęciowych PRF-ów, to poczułem, jak wygląda prawdziwa pyrkonowa atrakcja. Podobnie jak większośc prelek, tak i w tym przypadku okazało się, że sala jest pełna, nie ma miejsc, i choćby nawet ubijać tłum niczym robi się to w japońskim metrze, to najbliższe wolne miejsce znajduje się jakieś 2 metry za drzwiami, oczywiście po stronie zewnętrznej. Z relacji tych, co potrafili odstać w kolejce do danej prelekcji nawet pół godzin wynikało, że często siedząc pod salką wystarczyło wstać – i już cała sala była zapchana. Niestety, taki sam klimat miał towarzyszyć większości atrakcji także przez cały kolejny dzień.



No cóż, jak sama nazwa wskazuje, Pyrkon to nie konwent, a festiwal. A skoro festiwal – to musi być zjawiskowo, widowiskowo, i w ogóle kolorowo. Nawet najbardziej ciekawe prelekcje chyba jednak stoją bliżej studenckich wykładów niż muzyczne koncerty. Dlatego wszystkie przerwy, zarówno te planowe, jak i wymuszone (czyt. po raz kolejny nie udało się wejść do salki) postanowiłem wykorzystać na warsztaty fotograficzne. No bo co jest największą atrakcją Pyrkonu? Oczywiście, że cosplayerzy i inne strojoroby, jak ładnie to ujęła zeszłoroczna zwyciężczyni polskich eliminacji eurcosplayu. No więc wyłapywałem coraz to kolejne ciekawsze kreacje, dobierałem im ciekawe tło i pstryk!!! Kreacje utrwalone po wieki, a przynajmniej tak długo jak nie padną obydwa, facebook (gdzie znajdziecie szeroką, choć wciąż jeszcze nie pełną galerię zdjęciową) i mój dysk twardy. I trzeba przyznać, że oprócz jakże typowych skilli „technicznych” w postaci kompozycji zdjęcia, naświetlenia, czy nawet doboru tła, festiwalowe focenie wymaga dodatkowych umiejętności. Zdecydowanie wymienić tu trzeba nie tylko umiejętność wyodrębnienia z kadru ludzi tak nerdowych, żeby przyjść na Pyrkon, ale tak nie-nerdowych, żeby się za kogoś przebrać. Zdecydowanie ważniejsza okazuje się CIERPLIWOŚĆ. 

Metro w Poznaniu? Czemu nie, jestem za - ale czy musimy czekać do roku 2033?


Smoczyca ze stoiska Rextorn Metalworks,
najtrudniejsze przejście na miejsce sesji
zdjęciowej, za to przy okazji zgarnąłem Violet 

No bo wyobraźcie sobie taką sytuację: znajdujesz sobie modela/modelkę, znajdujesz ciekawe tło, od którego znajdujesz się (zaledwie?) 100 metrów. Przekonanie danej osoby ograniczało się do rzucenia propozycji, przejście tych 100 metrów wymagało jednak cierpliwości i doskonałej umiejętności pilnowania osoby w tłumie. Niby musisz iść przodem, słowem, „wodzu prowadź w to magiczne miejsce, w którym powstają cudowne foty”. Jednak co dwa kroki okazuje się, że prowadzona przez ciebie osoba na zdjęcia została upatrzona przez dzikie tłumy pragnące sobie zrobić kolejną pyrkonową sweet-focię o temacie „ja i fajna osóbka na tle tych tłumów”. Taaaa, cierpliwość, opanowanie i pusty magazynek karabinu są czasem jedyną szansą żeby nikomu nie zrobić nic złego. To ostatnie jakoś nie do końca pasuje do zdarzających się wizji wypraszania prawowitych właścicieli lokalizacji idealnie pasującej do zdjęcia, więc trzeba czasem trzeba było nadrabiać resztkami nabytego braku uroku osobistego. Na szczęście większość wizji udało się mniej lub bardziej udolnie wykonać. Dodam, że po takiej dozie kreatywności na samą myśl o Maskaradzie moje skojarzenia były:


Where's Willy? They caught him...

  • po co tam iść, skoro mam już chyba prawie wszystkich występujących (co akurat okazało się błędem, ale nie znośnym do przełknięcia), na ciekawym tle, z możliwością ustawienia parametrów zdjęcia, a tam będzie kiepskie jednolite tło i trudne oświetlenie,
  • TAM SIĘ NIE DA DOSTAĆ NA TYLE BLISKO, ŻEBY ROBIĆ ZDJĘCIA.
Kolejność wbrew pozorom taka jak podana, co do drugiego punktu – gdzieś w przelocie zajrzałem z zewnątrz jak wygląda scena w trakcie maskarady. Pomyliłem się, tam było jeszcze więcej widzów, niż byłem sobie w stanie wyobrazić...

Parasolka - metodą na pozbycie się tłumów z tła 

Pyrkon się dzieje...

Można czytać setki relacji, można oglądać kolejne filmiki z Pyrkon Dancem włącznie, a wciąż słuchając opowiadań znajomych słyszy się jakąś ukrytą tajemnicę. No bo są cosplayerzy i strojoroby, są wystawcy, są prelekcje, pokazy tańców, turnieje juggerowe, itp. Biorąc pod uwagę, że na co bardziej spektakularne atrakcje się nie dostałem, wydawałoby się, że gdzie ten zachwyt, gdzie ta tajemnica? Jednak największa atrakcja zawiera się w tajemniczej, magicznej formule „Pyrkon się dzieje”. Nic nie odda szalonej atmosfery Pyrkon-Runu po kalambury, zorganiowanego przez zaprzyjaźnioną fantazjadowo-teomachijną grupkę larpowców, która i tak jest niczym przy imprezie zorganizowanej przez Brotherhoods of Beer imprezie przy jeepie. Nie trzeba specjalistycznego sprzętu nagłaśniającego, nie trzeba wielkiej sceny czy reflektorów scenicznych. Wystarczy wspomniany jeep, 6 sekund saksofonowego rytmu zapętlonego w nieskończoność i bandy oczadziałych wyobraźnią fanów fantastyki a powstaje klimat, którego z pewnością pozazdrościłby niejeden transowy festiwal światowy. I ten totalny mindfuck, gdy do tej pory stateczny, zdziwaczały garniturowiec zachwycający się swoją pyrą nagle wskakuje na maskę, zakłada nogę na głowę i na tym nierównym przecież terenie śmiało wymachuje rękami w rytm muzyki... możecie pytać wujka Google, możecie szukać filmików w internetach – jeśli was tam nie było, nigdy nie poczujecie tej magicznej atmosfery imprezy u BoBa.



Impreza zmierza ku końcowi

W zasadzie, w sobotę po północy miała być jeszcze ciekawa prelka. Jednak po tym, jak rozkręcił się Pyrkon, nudą byłoby pójście na jakąś prelekcję. Poza tym, można zbierać na Pyrkonie prelki, można zrobić z tego olimpijską konkurencję sportową i to z kategorii „sporty ekstremalne”, ale pójście na prelkę w sobotę po północy byłoby oszustwem, wręcz ciosem poniżej pasa.
Dlatego do klasyki konwentowych atrakcji wróciłem dopiero w niedzielę, a i to udało mi się dopiero, gdy słońce przeszło już za swój zenit, gdy część zmęczonych fanów brała się za pakowanie albo w ogóle była już w swej podróży powrotnej. Rozczarowaniem okazał się „między hatem a krytyką” który zamiast panelem dyskusyjnym i poradnikiem pisania recek okazał się spotkaniem autorskim z domorosłymi krytykami (analizatorami) opowiadań. I nie żebym miał coś do prowadzących – po prostu czegoś zupełnie innego niż spotkanie autorskie spodziewałem się po przeczytaniu opisu. No i do tej pory nie wiem, czemu w opowiadaniach mroku nie pisać o dżemie z naleśnika. Przecież jak wielokrotnie powiedziano, najlepszy horror jest nie wtedy, gdy wokół pełno wampirów, wilkołaków i innych takich. Prawdziwy horror jest wtedy, gdy na piękną słoneczną polanę wchodzi sobie słodki żuczek... a ty ze strachu masz pełno w spodniach. Na koniec zostawiłem sobie jeszcze Zwierza nieporadnik blogowy (ironią byłoby dla mnie, gdybym jako bloger, wchodząc na Pyrkon z plakietką medialną, nie dostał się na te dwie atrakcje blogowe) i trzeba przyznać, że po hejterskim panelu mocno mnie zaskoczył ten nieporadnik. I nie ważne, że nie zapamiętałem, jakie tam rady podawał Zwierzak Popkulturalny, ważny był sposób prowadzenia tej... nie, nie do końca prelekcji, tego pokazu multimedialnego, bo słowo „prelka” wydaje mi się zbyt nudne do zobrazowania tego, co zrobiła Zwierzak Popkulturalny. Bo nie treść była ważna, lecz sposób opowiadania, ważne było coś, co jest kwintesencją bloggerstwa - „mówienie samym sobą”. Zwierzak właśnie to wszystkim pokazała.

Pyrkon – warto czy nie warto?

Fantastyka opanowana, w dyby zaplątana...
Bo fntastyka to zło,
 to czort, diabeł wcielony, uosobiony
Przed Pyrkonem wrzuciłem wam recenzję książki „Poznań Fantastyczny” i napisałem, że pojadę sprawdzić, czy faktycznie Poznań jest miastem wyobraźni. Dziś muszę powiedzieć, że Pyrkon jest jak ta książka – jedyne, co zapamiętujesz to bardzo silny dobry akcent na początku i na końcu które sprawiają, że zapominasz o tych wszystkich niedoróbkach w środku. Przypadkowo dorwane Poznańskie Nowiny (wydanie z 30 lutego 2014 roku, notabene tego samego wydawnictwa co wspomniana książka) upewnia mnie w przekonaniu, że poznańska fantastyka jest zdecydowanie różna od tej wrocławskiej. Ta nasza, to twór który od dawien dawna wrósł w społeczność. W Poznaniu, to raczej nieustatkowana, nieopanowana wulkaniczna energia, która znikąd wyrasta niczym jakaś malarska purchla, wybucha niczym purchawka wyrzucając w powietrze kolorowy pył. I ten pył jest piękny – ale trzeba po nim posprzątać, przyzwyczajony do szarości tłum jeszcze bardziej lgnie do swej rutyny. Słowem, niczym „Zagładzie ulicy Wyobraźni”. I, podobnie jak w przypadku wulkanu, każdy taki wybuch, choć z jednej strony pełen piękna i siły, jest też wyniszczającym czynnikiem zagłady... widać to było chociażby po wyjściu z terenu festiwalu, gdzie przypadkowo zdarzyło mi się rozmawiać o Pyrkonie z kilkoma „zwykłymi ludźmi” na poznańskim dworcu. Niby był pozytywny oddźwięk, niby „fajne, chętnie bym dołączył”, jednak ciągle walczące z wzorcem: „nie, to nie wypada, jesteś szacownym obywatelem wielkiej społeczności, nie wypada ci się tak zachowywać”. W wypalonych dorosłością sercach pozostaje tylko szary popiół, który nijak nie może sobie poradzić z fantastyczną kolorowością...
No cóż, tym Poznaniakom, którzy nie byli na Pyrkonie trzeba powiedzieć: Nie, nie jesteś na to za stary. Więc... keep calm & geek on :)


Hamulca bezpieczeństwa używaj tylko w wypadku ostateczności...


Mój Pyrkon w liczbach:

  • 6 prelekcji/paneli zaliczonych,
  • 23 atrakcje (w tym pokrywające się) w kategorii: nie-udało-się,
  • 1000 pstryknięć migawki,
  • jakieś 200 zdjęć opublikowanych, plus jeszcze mała ilość zostawionych na później,
  • nie-pytajcie-ile maili ze zdjęciami do wysłania, tej części Pyrkonu jeszcze nie ogarnąłem,
  • no i jedno wieloetapowe „Pyrkon się dzieje” zaliczone...