Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Robert J. Szmidt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Robert J. Szmidt. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 27 listopada 2012

Kasandra, czyli lampy zagłady

„- Kto nie zamknął drzwi? - Cicho wypowiedziane słowa osadziły Małego w miejscu. 
- Znowu nie zamknąłeś za sobą tych piep....... drzwi – powiedział Janusz znacznie ciszej i jeszcze spokojniej, podchodząc do dygoczącego ze strachu chłopaka. - Masz coś na swoje usprawiedliwienie, mongole jeden?” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Tego miejsca szukałem kilkukrotnie, a jego odnalezienie nie było łatwe. Choć pozornie parę miejsc sprawiało wrażenie podobnych do opisanego, a jednak zawsze nie pasował jakiś szczegół. 
A chodzi o sklepik z częściami elektronicznymi opisanym w „Małym” przez Roberta Szmidta. To opowiadanie od pewnego czasu drążyło moją podświadomość. Gdzieś w otchłaniach mózgu buszowało wspomnienie opowiadania o przypadkowo odnalezionym chłopcu, który wystraszony bał się odezwać, a gdy wreszcie udało mu się pomóc – ściągnął na wszystkich zagładę. Nie pamiętałem, jak dokonała się zagłada, jednak już sama tematyka post-apo i akcja sugerowały że akcja odbywa się we Wrocławiu. 

„- A czego potrzeba, żeby zbudować taki nadajnik? - kolejne pytanie znów zadał Zalewski. 
- Wielu rzeczy. Działających scalaków raczej nie znajdziemy, ale gdyby udało się wykopać jakieś stare radio lampowe...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Co do poszukiwań miejsca... początkowo wydawało mi się, że robiąc wpis o Kościele 1000 Dziewic przez przypadek odnalazłem to miejsce: sklepik elektroniczny stojący naprzeciwko samego kościoła. Przypadkowa zbieżność czy może współpraca autorów opisujących to samo miejsce skupiając się na innych obiektach? Lecz potem ponownie przeczytałem tekst, bo przecież rozwiązanie byłoby za proste. I zauważyłem, że coś przegapiłem: wrak spalonego tramwaju, w którym na chwilę siada Janusz gdy Mały znika w bramie szukając lampowego radia. 

A więc krok kolejny: przejść całą ul. Jedności Narodowej, szczególną uwagę zwracając na odcinek od Poniatowskiego do Mostów Warszawskich. I nagle jest: rzucający się w oczy, krzykliwy napis: WYPRZEDAŻ LAMP. Nawet numer domu jakże charakterystyczny: 111. Miejsce tak oczywiste i krzykliwe, że nie mogło być prawdziwe. Oczywiście lampy na wyprzedaży to nie lampy do radia, ale lampy oświetleniowe: na biurko, stojące, wiszące pod sufitem. 


„- Lalampy – szepnął chłopak. - Mały wie lalampy gdzie... 
- Nam trzeba lamp do radia, nie żarówek. 
- Raradio, lalampy – chłopak kiwał głową, patrząc cały czas w oczy Zalewskiego. - Mały znać, przynieść, teraz, zaraz...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Więc pora iść dalej. Gdy już doszedłem w pobliże Browaru Piastowskiego, tego samego przy którym rozpoczyna się akcja Apokalipsy według Pana Jana. Nie, w hurtowni materiałów elektrycznych lamp radiowych też nie znajdę. I gdy już pozbawiony nadziei zawracam aby wrócić do domu, nagle widzę to: JEST!!! Schowany na samym rogu, jeszcze nie zauważany bo będący za moimi plecami, sklep i serwis z radiami, głównie CB, do tego mnóstwo anten. Więc wydawałoby się strzał idealny: części elektroniczne są, sklep związany z radiami, i jeszcze tak blisko miejsca w którym zaczyna się inne opowiadanie tego samego autora. Czyż życie nie jest piękne? Tylko gdzie ta brama, w której mógłby zniknąć Mały? 
I tylko gdzieś po drodze ciągnie mnie na podwórko zabudowane ohydną plombą koloru kanarkowego... 

„Dotarli, idąc bez przystanku aż do Nowowiejskiej, tam chłopak skręcił nagle do betonowych ruin plomby powstałej w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia i zniknął w jednej z bram. Janusz wolał nie ryzykować. Usiadł na stopniach spalonego tramwaju i z dala od szarej, na wpół zawalonej masy płyt żelbetowych czekał na powrót małego. Trwało to chwilę dlatego zdążył się przyjrzeć wszystkim szczegółom tak tego bloku, jak i okolicznych.” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

W domu jeszcze raz czytam opowiadanie, żeby ładnie ubrać treść w słowa. I nagle odnajduję ją, tą paskudną plombę. A więc jednak to przyciąganie nie wzięło się znikąd. To właśnie gdzieś w jej podwórzu Mały odnalazł radio, a nie w sklepie na Nowowiejskiej. Tym razem przed rekonesansem w terenie dokładnie przeszukuję internet, żeby znów się głupio nie nadziać. I chyba jest: sklep elektroniczny na ul. Daszyńskiego. Czyżby nareszcie właściwe trafienie? Jeszcze raz dokładnie czytam tekst. Bohaterowie idą al. Jedności Narodowej, potem przy Nowowiejskiej Mały wchodzi w podwórze przez bramę plomby wśród kamienic. Do sklepu na Daszyńskiego musiałby przebyć 2 podwórka, jednak z treści opowiadania nie wynika, jak długo szukał radia, ale daje się zauważyć pewne zniecierpliwienie, więc chwilę musiało go nie być. Więc pora na sprawdzenie podejrzeń w terenie. 

A więc jeszcze raz Jedności Narodowej. Faktycznie, w narożniku współczesnego wieżowca znajduje się brama pozwalająca wejść na podwórko. Dalej płot, który odgradza teren należący do wspólnoty od reszty podwórza. Wystarczy przejść za płot... i oczom ukazuje się miejsce niczym z opowiadania Roberta Szmidta. Późna jesień sprawiła, że drzewa wyglądają niczym radioaktywne kikuty z których podmuch zwiał wszystkie liście, a silne promieniowanie sprawiło, że nowe już nie odrosły. Zaniedbane od dziesięcioleci czarne budynki i ich ściany na których wielkimi płatami brakuje tynku, żywo przypominające skórę oszpeconą licznymi popromiennymi bąblami oparzeń. 
Z podwórka wychodzę na ul. Daszyńskiego, która w lewo łukiem prowadzi do sklepu z radiami który jeszcze wczoraj wydawał mi się tym właściwym. Otaczające mnie kamienice wciąż wyglądają niczym z post-apokaliptycznego filmu. Wiele z nich wygląda tak, jakby już teraz, nie czekając na wybuch wojny, miało się zawalić, być może na moją głowę – dlatego trzymam się raczej bliżej jezdni a nie zdradliwych ścian. 

Skręcam w przeciwnym kierunku niż sklep z radiami. I gdy dochodzę do skrzyżowania z ul. Wyszyńskiego – ogromne zaskoczenie. Jedyne czego brakuje aby podkreślić absurdalność tego znaleziska, to wielkiego, kolorowego, błyskającego neonu w kształcie strzałki z napisem „To TUTAJ!”. Wśród sypiących się, zdezelowanych ścian odnajduję jedną, jakby nie dawno odnowioną, która tak silnie kontrastuje z czernią brudu wokół. Sklep z częściami elektronicznymi Kram, ul. Daszyńskiego 42. Gdy wchodzę do środka – tak, tu czuję się jak w znanych mi sklepikach elektronicznych w moim rodzinnym mieście. Niska, przezroczysta lada, w każdym z takich sklepików taka sama. Wokół pełno błyskających diodek, lampek, świecidełek. Z tyłu prosty regał, pełen szufladek z drobnymi częściami: rezystorami, diodami, kondensatorami, układami scalonymi zawierającymi już w sobie drobną inteligencję. Gdy zagląda się do takich sklepików, to nie tylko ma się wrażenie że czas zatrzymał się w miejscu. Każdy z nich jest tak podobny do innego, że budzi się we mnie pewna wątpliwość: czy gdyby nagle tego typu sklepiki pozamieniałyby się ze sobą miejscami, pozostawiając jedynie sprzedawców w tym samym miejscu, czy którykolwiek z klientów by cokolwiek zauważył? Czasem się wspomina o pewnej tajemniczej L-przestrzeni, skupiającej w sobie wszystkie biblioteki, włącznie z ich nieodkrytymi zaułkami, lecz czy te wszystkie sklepiki z częściami elektronicznymi też nie tworzą kolejnej przestrzeni? Czy te sklepiki nie są tylko małym odwzorowaniem nieznanej nam rzeczywistości, która znajduje się gdzieś w przestrzeni nie dającej się opisać opanowanymi przez ludzkość trzema czy czterema wymiarami? 




Czemu tak uwielbiam to opowiadanie? Pomyślelibyście, że z powodu swego wykształcenia, do którego tak się ono odwołuje. Do tych drobnych tranzystorów i potencjometrów, które obecnie przecież budują naszą cywilizację elektroniki, a które kiedyś mogą przyczynić się do naszej zagłady. A mnie chodzi o postać bohatera, który czasem jest zbyt zastraszany przez niektórych co sprawia, że zamyka się w sobie i zapomina o otaczającym go świecie. I może przez tą ironię że to, co jeszcze kiedyś uznawaliśmy za najwspanialsze na świecie, może nagle stać się przyczyną naszej zagłady. Imperia powstają, aby upaść – jak mawia stara prawda historii. Czy obecnie żyjemy nie w imperium określonymi granicami krajów, a w imperium wyznaczonym rozwojem techniki, i czy takie imperium też czeka nieuchronna zagłada. Kto wie, może przekonamy się 21 grudnia... A wtedy każde radio może nam ściągnąć na głowę Kasandrę... 

Nie chciał żyć, ale przeżył. Jego mózg zadziałał jak bezpiecznik, coś przepaliło się w nim, odcinając dostęp do niemal wszystkich informacji i wspomnień dotyczących tamtych wydarzeń. Żył, chodził, oddychał, ale nie pamiętał. Nie czuł się winny, chociaż już dziewięciokrotnie musiał opuścić bezpieczne schronienia. Dziewięć razy obserwował zachód niewidocznego słońca i tyleż razy czuł konwulsyjne drgania ziemi – jedyne echa niewielkich, podziemnych eksplozji kończących czyjś żywot, czyjeś marzenia. 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002

czwartek, 15 listopada 2012

Cicha apokalipsa

Autor: Hannibal Smoke


Rok 2012. Według kalendarza Majów, rok końca świata. Na fali tej przepowiedni powstały dziesiątki filmów, książek, artykułów prasowych. Naukowcy zaczęli odnajdywać kolejne anomalie w pracy Słońca, Ziemi, kosmosu. Nadmiernie wyeksploatowany temat zaczął nużyć i już od połowy roku raczej nikt nie wspomina o mającym nastąpić kataklizmie. Anomalie się częściowo uspokoiły, dla innych odnaleziono dla nich wytłumaczenie lub model matematyczny udowadniający, że wcale nie są takie straszne. Podobno nawet UFO coraz rzadziej się pojawia nad Ameryką, a więc ilość niepokojących sygnałów maleje (choć pewnie zwolennicy teorii spiskowej stwierdzą, że znający się na rzeczy kosmici odpowiednio wcześniej ewakuowali się z zagrożonej planety). A może po prostu skończyły się „kartki w kalendarzu” i Majowie, gdyby żyli, „dodrukowaliby” sobie kolejny kalendarz, tak jak i my to czynimy co roku ze swoimi? 

I gdzieś w tym natłoku katastroficznych informacji, gdzieś w tym przesyceniu obaw gdzieś ginie nam informacja o powolnym umieraniu zabytków. O apokalipsie bardzo powolnej, zupełnie niespektakularnej, za to nieubłaganej. Poza krótkimi okresami kiedy coś się z łoskotem zawali, to raczej apokalipsa cicha, niesłyszalna ludzkim uchem. Bo któż usłyszy trzask drobinek lodu rozsadzających spoiwo między kamieniami, któż usłyszy unoszące się z wiatrem niczym kurz drobinki dachówek, któż usłyszy reakcję chemiczną kwaśnego deszczu z kruszejącym materiałem cegłówek.





Proces powolny, lecz nieubłagany. Gdzieś milimetr, gdzie indziej mikrometr, rzadziej odłamie się kilka centymetrów tynku pod wpływem upadającej z drzewa szyszki czy rzuconego niedbale kamienia. Pozornie mało, lecz nagle się okazuje że zmurszała konstrukcja nie jest już w stanie utrzymać ciążących na niej ciężarów, waląc się z ogromnym łoskotem. Czy drzewo walące się z łoskotem wydaje dźwięk, gdy nie jest obserwowane? Pozornie błahe, lecz jakże skomplikowane pytanie filozoficzne godne Pratchetta... czy więc porzucony, walący się budynek woła rozpaczliwie o pomoc, czy może w ciszy powoli umiera? Co dzieje się z rozpaczliwym krzykiem o pomoc, jeżeli nie zostanie zauważony przez kogoś? Rozpływa się w niebycie? A może go po prostu nie ma?












Tą apokalipsę wciąż można zatrzymać. Choć wiele zabytków już dawno przekroczyło pewną granicę, po przekroczeniu której zabytku nie da się już odratować do stanu początkowego, to wciąż można utrzymywać go w obecnej, niezmienionej formie. Wiele budynków można odremontować, przywrócić do stanu świetności, co zresztą niektórzy czynią przekształcając zamki na hotele, restauracje. Niestety, to tylko ułamek potrzeb. Choć wiele mówi się, że na Dolnym Śląsku Wrocław jest ratowany kosztem innych miast – jednak trzeba szczerze powiedzieć, że ratowany nie jest Wrocław, a jedynie spektakularne, popularne zabytki. Chodząc po ulicach Wrocławia łatwo można natknąć się na zniszczone kamienice. Te czarne jak noc, dawno nie odnawiane, choć straszą, wciąż jeszcze mogą konkurować w konkursie piękności z innymi, z których dawno odleciały już wszystkie zdobienia a ściana straszy spróchniałymi zębami cegłówek. A przecież problem nie dotyczy tylko kamienic... 


„Przedostał się przez resztki mostu na Ostrów Tumski, potem dalej na dawną ulicę Jedności Narodowej. Azylanci unikali tej części miasta […] Zgadzał się z Profesorem, że wyższa zabudowa stanowiła duże zagrożenie. Wypalone, naruszone dziesiątkami huraganów ściany poniemieckich kamienic mogły w każdej chwili zawalić się i pogrzebać nieostrożnego przechodnia. "
Robert J. Szmidt, Mały, Science Fiction listopada 2002, 

Powyższe słowa to jedna z wizji Wrocławia po apokalipsie spowodowanej wybuchem bomby atomowej. Niestety, chodząc dziś po tych ulicach ma się wrażenie, że ta apokalipsa już nastąpiła. Brak jeszcze tylko wszędobylskiego pyłu, choć i zakurzenie jest tu ogromne. Może więc jednak apokalipsa już dawno przeszła niezauważona?

czwartek, 3 maja 2012

Fantastyczna Konstytucja Wrocławia


A ja, Jan Sobieszczuk stworzyłem tutaj podwaliny nowego państwa, nowej cywilizacji. Dzięki mnie to miasto zaczęło żyć. Ustanowiłem nowe prawa, znane dziś jako Codex Vratislaviana. Proste, surowe prawa, które obowiązują każdego mieszkańca i od których nie ma wyjątków. Dzisiaj nie ma morderstw, nie ma kradzieży, nie ma gwałtów. Kto zabija jest zabijany, kto kradnie jest zabijany, kto gwałci jest zabijany. Ofiara, jeśli żyje, ma prawo wykonać wyrok na swoim oprawcy, oczywiście po uprzednim procesie. Rodzina sprawcy na zawsze wygnana jest poza miasto, z piętnem hańby, i to chyba hamuje większość potencjalnych bandytów od popełnienia najlżejszego wykroczenia. Z początku wydawało się to utopią, ale dzisiaj, po osiemnastu miesiącach od wprowadzenia kodeksu, zanotowaliśmy zaledwie czterdzieści przypadków popełnienia przestępstw w naszej społeczności. Wykryto trzydziestu siedmiu sprawców. Przyznacie, że wykrywalność jest dosyć duża. Zresztą w pozostałych przypadkach, co mogę wam wyznać, też znaleźliśmy winnych, aczkolwiek nie sądzę, by dowody ich winy były wystarczająco przekonujące. Ale musiałem dać ludziom nadzieję. I dałem.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 76

Zapytajcie, co tysiące ludzi w kierunku Wrocławia. Zapytajcie, co gna tysiące ludzi w kierunku Wrocławia. Zapytajcie ich, oni stoją za tamtym lasem, gotowi przelać krew dla idei, którą im wpoiłem.
Ja, moi panowie, przynoszę wam Pax Vratislaviana. Prosty, ale genialny w swej prostocie zestaw praw, które sprawiły, że Wolne Miasto Wrocław ma dzisiaj prawie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców i armię zdolną zjednoczyć nasz kraj! Podstawą tego kodeksu jest równość wobec prawa każdego obywatela i absolutna nienaruszalność własności prywatnej. We Wrocławiu nie ma złodziei, nie ma morderców! Nie ma wyzysku i danin nazywanych podatkami. Jest za to wolność i poczucie bezpieczeństwa, którego wy z pewnością nie znacie.[…]
Od was zależy, czy za kilkadziesiąt lat nasze wnuki będą mogły spokojnie żyć w świecie wolnym od przemocy. W kraju, gdzie piastowski orzeł będzie świętą wartością nie tylko dla tych, którzy mówią po polsku! W Polsce. [...]
Dzisiaj ja, Jan Sobieszczuk, daję wam wolne i nieprzymuszone prawo do podjęcia takiej decyzji. Co więcej, nie oczekuję, że odpowiecie mi w tej chwili. Wrócę teraz do moich oddziałów i dam wam dwadzieścia cztery godziny na przedyskutowanie tej decyzji z kolegami i dowódcami. […] albowiem może być tylko jeden naród i jeden kraj! Polska!
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 146-148

niedziela, 8 kwietnia 2012

Odkupienia szukaj w tumskiej katedrze


To za tym drzwiami czeka
śmiercionośne Odkupienie
Choć Apokalipsa według Pana Jana już w samym tytule nawiązuje do motywów religijnych, to jednak z trudem by szukać w niej odwołań religijnych. Choć pojawia się co prawda postać biskupa, to jednak dosyć szybko zostaje on odesłany do Boga, wraz z całą świtą wspierających go klechów. Nie obywa się jednak bez rytuału nawiązującego symboliką do religii, i to właśnie jej poddawany zostaje środowisko kleryckie, w wyniku... powiedzmy, że w wyniku nadmiernej zapalczywości w wykonywaniu zadań niekoniecznie związanych z wyznawaniem wiary. 

Na umocnionym przyczółku przed mostem Tumskim stali kolejni gwardziści. W sumie trzydziestu ludzi. Podwójna warta z „ostatniej linii życia”, jak nazywali wybrzeże tego kanału Odry mieszkańcy miasta. Za mostem Młyńskim, przy kolejnej rogatce, zebrał się dzisiaj prawdziwy tłum. Zawsze, gdy ktoś szedł na Odkupienie, było tam trochę gapiów. Nigdy jednak, nawet gdy pędzono kilka dni temu pierwszych Wyklętych, nie widziano tu takiej ilości ludzi. Ale nikogo to nie dziwiło, może prócz samych kleryków. Dzisiaj, zgodnie z zapowiedzią Burmistrza, pojawić sie tutaj mieli ci, którzy byli odpowiedziami za ogrom zniszczeń, jakie spotkały Wrocław, Polskę, a może nawet cały świat. To widowisko warte było nawet kilku godzin sterczenia w morderczym upale. 
(Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 45) 

Potęga, która ma budzić grozę i szacunek dla władcy
W świecie popromiennych mutantów, nieskażony promieniowaniem człowiek staje się Wyklętym. Wyklętym, za zabicie którego zyskuje się powszechny szacunek i honor. Aby zmazać swe winy, zdrowi muszą poddać się rytuałowi Odkupienia, czyli spotkaniu ze źródłem Zła, leżącym w katedrze niewybuchem bomby atomowej. 

Weszliśmy do wnętrza budowli. Zauważ yłem, że część dachu katedry zniknęła, gruz zaścielał niemal całą posadzkę. Przez otwór wielkości sporego domu wpadało do środka światło zachodzącego słońca. Ledwie przekroczyliśmy próg, drzwi za nami zamknęły się ze zgrzytem. Ułożyłem Pawła na jednej z ławek i usiadłem obok, podtrzymując jego głowę. Oparł się na mojej piersi i cicho pojękiwał. 
– Widzisz, nie jest tak źle – powiedziałem, klepiąc go lekko po ramieniu. – Da się przeżyć. Mo że znajdziemy drogę ucieczki?... 
– Jest źle – odparł. – Nawet gorzej. 
– Dlaczego tak sądzisz? – zapytałem. 
Nie odpowiedział, tylko wskazał na dozymetr przypięty do mojego kombinezonu, a znajdujący się tu przed jego oczami. Wyświetlacz był czarny jak najgłębszy krąg piekieł. Wcześniej nie zwracałem na niego uwagi, ostatni raz chyba wczoraj, przed wjazdem do miasta. Sprawdziłem dozymetr Pawła, był równie czarny. 
[...]
Widok na ołtarz tumskiej katedry - to tu, według autora,
leżeć będzie niewybuch radioaktywnej bomby
Wstałem i rozejrzałem się po nawie. Nie zauważyłem nic niezwykłego. Ruszyłem w kierunku ołtarza, mijając kolejne kolumny. Wkrótce wszedłem na połać gruzu zalegającego na posadzce. Echo moich kroków przestało być tak dźwięczne. Zatrzymałem się po raz kolejny. Słońce zniżało się coraz bardziej i we wnętrzu katedry robiło się coraz ciemniej. Ale nie przy ołtarzu, który zdawał się emanować zielonkawą poświatą. Podszedłem bliżej. Zauważyłem bruzdę prowadząca przez środek posadzki w kierunku drewnianej konstrukcji ołtarza. Zaschło mi w gardle. Wiedziałem już , co znajdę, a mimo to łudziłem się, że to nieprawda. U podstawy połamanego ołtarza leżał pogięty stoż ek metalu, nie dłu ższy ni półtora metra. Jego wnętrze migotało opalizująco w ciemnościach zapadającego szybko zmierzchu. Napisy w cyrylicy i czerwona, ledwie widoczna, gwiazda powiedziały mi wszystko. Wróciłem do Pawła. Usiadłem i objąłem go ramieniem. 
– Ile? – zapytał chrapliwie. – Ile nam zostało?
(Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 34/35) 

Mroczne, gotyckie wnętrza katedry, czyli
czy za tymi drzwiami jest jeszcze jakaś nadzieja?
Oczywiście, podobnie jak w przypadku spalenia heretyków na stosie w czasach Świętej Inkwizycji, rytuału Odkupienia nie przeżywa nikt – a skazany jedynie oczyszcza swe życie z grzechów. Jaka jest więc alternatywa dla śmierci w mękach? Ludzie wartościowi dla Jana IV Sobieszczuka mogą dołączyć do jego sił, a ten ogłosi, że Wyklęci uczestniczyli w działaniach wojennych nie z własnej winy, a na rozkaz – a posłuszny mu tłum uzna takich ludzi za swoich. W zamian muszą pomóc tchnąć nowe życie w Rzeczpospolitą i przywrócić jej siłę i wielkość... odtworzyć imperium sięgające od morza do morza. Zmartwychwstała Polska Mesjaszem Narodów – chyba już znamy to z naszej przeszłości, a historia zatacza kolejne koło... 

- Nadal będą nas nienawidzić i zabijać... 
– Myli się pan, panie Henryku – przerwał mu Burmistrz. – Nie słyszał pan nigdy o odkupieniu? 
– Ale co to ma wspólnego z nami? – mruknął Traczyk. 
– Wiele, może mi pan wierzyć, że wiele. On – tu Pan Jan wskazał na płonącego jak pochodnia i wciąż ż ywego Sawickiego – właśnie zmazuje wasze przewiny. Podobnie jak biskup [...] i wasi przełożeni. Wszyscy, którzy przeszli rytuał Odkupienia. 
– To znaczy? – zapytał pułkownik. 
– Wizytę w naszej katedrze – uśmiechnął się Sobieszczuk. – W miejscu, skąd najbliżej jest do Boga. 
(Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 63) 

sobota, 22 października 2011

Chiquita bez skórki... sentymentalnie

Kto choć trochę interesował się powiązaniami Wrocławia i fantastyki, z pewnością trafił zarówno na książki Andrzeja Ziemiańskiego, jak i Roberta J. Szmidta. Z pewnością zauważył też wzajemną wymianę pomysłów między tymi autorami: Ziemiański w Autobahnie nach Poznań kontynuuje szmidtowską Apokalipsę według Pana Jana, z kolei Szmidt wykorzystuje najemniczkę Toy w którymś swoim opowiadaniu. Ktoś pomyślałby: paskudny plagiat, i to wzajemny, zapewne wojna między autorami. Wystarczy jednak poszukać w sieci, żeby przekonać się, że między pisarzami istnieje jakaś umowa, której istotą jest jakby próbowanie: a może ty napisz moją opowieść po swojemu. Do tej pory wydawało mi się jednak, że autorzy pokazują sobie gotowe dzieła i dopiero wtedy nakłaniają drugiego do prób literackich. Jednak gdy dostałem maila od autora Alpha Team, zwątpiłem, czy wymiana nie dokonuje się na zasadzie jakiejś telepatycznej więzi? Bo jak inaczej wytłumaczyć, że Andrzej Ziemiański opisuje sytuację analogiczną do wspomnień z dzieciństwa Roberta J. Szmidta? Zresztą przekonajcie się sami. Pamiętacie cytat z Autobahnu... A. Ziemiańskiego dotyczący zjadania bananów ze skórką? To teraz cytuję słowa Roberta J. Szmidta: 

A propos chiquity bez skórki.
Moja rodzina przed II WŚ wyemigrowała za chlebem z terenów Śląska do Francji, do pracy w tamtejszych kopalniach. Ci ludzie nie wiedzieli co to banany. Więc gdy podczas jednego z postojów gdzieś na południu Francji do pociągu podeszli miejscowi i dali emigrantom jedzenie, w tym banany, ci próbowali je jeść ze skórkami. Nie smakowały za bardzo, ten i ów dostał sraczki, więc na następnym postoju Francuz niosący banany skończył z limem pod okiem :-)
Sprawa się szybko wyjaśniła, pociąg pojechał dalej i nikt już nie narzekał, ale dla mnie to ostrzeżenie z billboardu zawsze będzie się kojarzyło z owymi wspomnieniami nieżyjących już dziadków."
Robert J. Szmidt, korespondencja prywatna, opublikowane za zgodą autora

piątek, 16 września 2011

Betonowe hospicjum


Zgodnie z obietnicą, dziś o Hali Targowej. Od niej miała zacząć się post-apokaliptyczna przygoda z Robertem J. Szmidtem, jednak zarówno opisana sytuacja wjazdu Wysłanników do Wrocławia, jak i wlotowa lokalizacja cmentarza żołnierzy radzieckich o wiele bardziej pasowały mi do powitania. No i jeszcze ta walka bokserska akurat wypadła... ale co się odwlecze, to nie uciecze, i dziś chwilowo wracam do wątku fantastycznych domów handlowych. Z pewnością do kategorii tej zalicza się Hala Targowa.

Już na wejściu rzuca się w oczy pewien klimat powojenny. Choć zdecydowanie nie taki, jak po wojnie atomowej. Wyrastające nad portalem drzewo, raczej nie tegoroczne, nie powinno się ostać po eksplozjach atomowych, ale z pewnością nadaje miejscu klimat zniszczenia i zaniedbania. W środku... lekkie ażurowe łuki nie tworzą wrażenia budowli która miałaby wytrzymać wybuchy. Z drugiej strony – budzą skojarzenia z gotyckimi sklepieniami, które okazały się cudem średniowiecznej techniki i przy stosunkowo małym nakładzie materiałów pozwoliły budować nad wyraz wytrzymałe konstrukcje. Z kolei użyty materiał – beton (przypuszczalnie żel-bet, ale laikowi ciężko to ocenić z zewnątrz) chyba najbardziej kojarzy się ze schronami przeciw-atomowymi. 
I ta surowa, chropowata struktura gołego betonu, nie wygładzonego żadnymi tynkami – to ona właśnie sprawia, że czuję się jak w bunkrze. Jednak nie jestem architektem i nie mnie oceniać, czy budynek ten wytrzymałby atak. Pewno jest jedno: mimo iż zdecydowana część Wrocławia uległa poważnym zniszczeniom, mimo iż budynek stał w obszarze największych nalotów bombowych, to w okresie obrony Breslau nie uległ poważnym zniszczeniom. Czy właśnie to chciał podkreślić Robert J. Szmidt umieszczając w nim hospicjum? Bo przecież w tym celu budynek musiałby mieć dach, i ogólnie jego stan powinien być całkiem dobry, aby nadawał się do takich celów.

Dlatego musieliśmy ich zlikwidować. I zlikwidowaliśmy. Cicho i bez jednego strzału. Zanim ogłosiłem amnestię, odwiedziłem prowizoryczny szpital, jaki urządzili moi ludzie w Hali Targowej. Właściwie nie szpital, ale hospicjum. Zbierano tam ludzi, którzy nie mieli szans na przeżycie. Zaproponowałem kilku z nich pewien układ. Mieli przedostać się do katedry i wynieść z niej odłamki rozbitej głowicy. Niewielkie, ale najbardziej zabójcze. Prawie wszyscy się zgłosili, gdy powiedziałem, do czego są mi potrzebne. Wybrałem czterech. Idąc na Ostrów wiedzieli, że nie dożyją zachodu słońca, ale sił dodawała im świadomość, że dzięki ich poświęceniu zniknie zagrożenie dla miasta.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74/75

Dziś... w środku nie słychać pojękiwań umierających, nie widać nigdzie Śmierci kroczącej wśród jeszcze żyjących, nie czuć bólu idącego z chorobą popromienną. Choć gwarno, jest to jednak gwar pełen życia. Przekupki targujące się o cenę, kupujący wybrzydzający o jakości produktu żeby choć trochę taniej kupić towar, brzdęk monet zmieniających właściciela, gdzieniegdzie pękają przypadkowo zrzucone jajka... ponad te wszystkie głosy czasem wzbije się terkot przypadkowo włączonego budzika na stoisku zegarmistrza. A przecież nikogo nie trzeba budzić, wszyscy żwawo lawirują między stoiskami, wszyscy pobudzeni targami o lepszą cenę, lepsze produkty, o iluzoryczne lepsze życie. Jedynie w drugiej części, kwiatowej trochę większy spokój. Bo przecież wiadomo, że kwiaty muszą po pierwsze robić dobre wrażenie, i kupujący raczej poszukują piękna niż rewelacyjnej ceny. Dzisiejsza hala targowa z pewnością w żaden sposób nie kojarzy się ze śmiertelnym zadaniem, jakie ma spełnić w odległej przyszłości, w zamian dając jej mieszkańcom jedynie śmierć bez cierpień.

Zresztą i tak nie mieli szans na przeżycie. Dość powiedzieć, że wykonali swoje zadanie na medal. Dostarczyli kilka kilogramów odłamków i ukryli je w stelażach plecaków, które przygotowaliśmy w kościele garnizonowym. W zamian otrzymali taką ilość morfiny, by ostatnie chwile życia mogli spędzić wolni od męki wszechobecnego bólu.  
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74

niedziela, 11 września 2011

Wrocław Fantastyczny wita R.J. Szmidta salwą armatnią


Glorieta plk. Ivana Polubina, cmentarz zolnierzy radzieckich, Wroclaw
Glorieta płk. Ivana Połubina, cmentarz żólnierzy radzieckich
Kontynuując wątek „marketów fantastycznych” (fotografia 3D, smerfy, zagięcie czasu na przestrzeni) na pierwszy wpis o R.J. Szmidcie wybrałem Halę Targową. To miejsce wydawało się najlepsze po krótkim przejrzeniu notatek. Jednak po ponownym przeczytaniu "Apokalipsy według Pana Jana" stwierdziłem, że jest inne, zupełnie bardziej oczywiste miejsce. Miejsce, w którym Wrocław przywitał Wysłanników...niestety, powitanie nie okazało się do końca przyjazne. Jeden zabity, dwóch jeńców, choć na szczęście później jednak dobrze przyjętych i wypuszczonych z powrotem. Zabity żołnierz z pewnością nie był ostatnią ofiarą przyszłej Polski od morza do morza...

Czolg T-34, cmentarz zolnierzy radzieckich, Wroclaw
T-34 pilnujący wejścia na cmentarz
Wreszcie Zachwatowicz usiadł za kierownicą i ruszyliśmy do wiaduktu nad autostradą, prowadzącego do trasy wylotowej, którą dwa lata temu opuściliśmy Wrocław. Droga była przejezdna, kilka zardzewiałych i wypalonych wraków nie zdołało jej zablokować. Niemniej major prowadził humveya ostrożnie, omijając dawno już zastygłe stopionego niegdyś asfaltu, jakby się bał, że masywne koła pojazdu utkwią w nich unieruchamiając nas na dobre. Przejechaliśmy tak niemal do skrzyżowania przed starym cmentarzem czerwonoarmistów. Przyglądałem się dwóm czołgom T-34, które dumnie strzegły tego miejsca, jeszcze niedawno stojąc na wysokich cokołach, Teraz leżały zaryte w płyty chodnika, zdmuchnięte falą uderzeniową niczym zrobione z plastiku modele. Zagapiłem się na nie, gdy nagle poczułem szarpnięcie, które nieomal rzuciło mnie na przednie siedzenie. Zachwatowicz zahamował gwałtowanie i wskazał ręką w głąb ulicy.
- Co tam się dzieje? - Paweł nie był mniej zaskoczony ode mnie.
- Tam ktoś jest, widziałem ruch obok tego budynku po prawej – powiedział major i sięgnął po lornetkę.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 

Hałbica pilnująca spokoju pochowanych
Dziś ciężko zrobić zdjęcia oddające post-apokaliptyczną atmosferę. Czołgi i artyleryjskie działa dumnie stoją na swych cokołach, a nie obok nich. Zamiast wypalonych kikutów, wokół pełno zieleniących się drzew. Groby, otoczone wysokimi na metr żywopłotami zarastają roślinnością, i łatwiej tu o opisane przez Ziemiańskiego purpurowe złocienie, niż w ogrodzie aniołów. Na szczęście trafiłem na jakieś remonty. Bezładnie wyładowana kostka brukowa znów dodaje odpowiedniego klimatu zdjęciom – tu robić musi za powojenny gruz.

I mnie witają radzieckie czołgi, gdy wracam do Wrocławia z rodzinnych stron. Choć moje pierwsze wspomnienia z Wrocławia to zamek w Leśnicy, to przyjazd autostradą okazał się bardziej praktyczny. Jednak jakbym nie kombinował, to wracając znad morza i tak wjeżdżając do Wrocławia muszę przejechać przez któryś z fantastycznych checkpointów – radzieckie czołgi, zamek lub autobahn nach Poznań. I tylko od wschodu można wedrzeć się dosyć daleko wgłąb fantastycznego miasta (bo aż do Biskupina) zanim trafi się na pierwszy fantastyczny posterunek... choć nie jestem pewien, czy gdzieś tam w ukryciu spokoju Wrocławia nie pilnuje przyczajony starachociński smok...