Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wrocławski alchemik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wrocławski alchemik. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 sierpnia 2013

Błogosławionemu Czesławowi - na jego 50-tą (300-tną) rocznicę

Błogosławiony Czesław Odrowąż, od 50 lat patron Wrocławia. Ten jakże powszechnie znany fakt, nagle okazał się wielkim problemem, gdy zacząłem szukać dokładnej daty. Bo choć rok 1963 przestępny nie był, to jednak te swoje 365 dni miał. Więc kiedy napisać o naszym patronie od kul ognistych? 
Okazuje się, że informację tą nie tak łatwo znaleźć w internecie. Może pomocą by służyła jakaś porządna książka o historii miasta stu mostów, jednak internet konsekwentnie podaje tylko rok. 

Bo to w sumie wygodne. Po co organizować jakieś rocznice w środku wakacji, gdy znaczna część mieszczuchów i tak się gdzieś urlopuje, z reszty całkiem spora grupka spalona niemiłosiernymi upałami woli byczyć się nad jakimś pobliskim jeziorkiem czy zalewem... zdecydowanie lepiej sobie wybrać jakiś przyjemny czerwcowy wieczór, a durne pospólstwo niech się cieszy.
Ja tam wolę być bliższy właściwej dacie (choć lekka obsuwa mi się niestety wkradła), dlatego o przedstawieniu z błogosławionym Czesławem piszę dopiero dziś. Jakoś nie trafia do mnie argumentacja „bo przed wakacjami więcej wiernych będzie”, a dodatkowe półtora miesiąca z pewnością pozwoliłoby na usunięcie wielu fuszerek.

Ale zaczynając od początku. 19 czerwca postanowiłem się wybrać na przedstawienie mówiące o historii patrona naszego miasta. No, kulami ognistymi rzucał, więc z fantastyką to on na pieńku raczej nie miał. Jednak podobnie jak z datą ogłoszenia go patronem miasta, tak i z informacją o upamiętnieniu tej daty też zbyt prosto nie było. Niby wszystkie gazety o tym pisały, niby radio się rozpisywało, niby swoją własną stronę miał błogosławiony... co do czego, nikt nigdzie wolał nie napisać ani kiedy, ani gdzie. „Po mszy” (a kto wie, czy tak ważna msza nie zostanie specjalnie wydłużona do Bóg wie ilu godzin, aby podkreślić dostojność i wagę tego wydarzenia), „w kościele” (co jest dosyć szerokim pojęciem)... słowem, z jednej strony przez przypadek trafiłem na jakąś próbę chórku kościelnego, z drugiej – żeby nie zaczynała się ona dobrą chwilę przed samą inscenizacją, to nawet bym nie domyślił się, że jestem w niewłaściwym miejscu. 
Na szczęście jakoś dotarłem na właściwe miejsce o właściwej porze, przy okazji zwiedziłem jedyną niezniszczoną w trakcie oblężenia Festung Breslau kaplicę w kompleksie św. Wojciecha... przy okazji załapałem się na wystawę prac dziecięcych przedstawiających błogosławionego od kul ognistych.


W zasadzie, to nie miało być przedstawienie teatralne, a spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach. Zapowiada się ciekawie? Zacznijmy od tego, że nie widziałem spektaklu, a jedynie jego transmisję. Tak, tak, bo organizatorzy postanowili z jednej strony urozmaicić spektakl umieszczając go w kryptach kościoła, z drugiej strony odebrali widzom możliwość obejrzenia czegoś na własne oczy. To był pierwszy minus, który pogłębiały duże fuszerki techniczne. Po pierwsze, jakość obrazu rodem ze starej kasety VHS, i to takiej najgorszego możliwego sortu. Po drugie, zbyt mały ekran przez który dół obrazu gdzieś magicznie znikał. Początkowo zastanawiałem się, kto uczył operatora kamery tak beznadziejnego kadrowania, momentami wręcz odpychającego... potem zrozumiałem, że to nie on jest winien.

Słowem, kiepska retransmisja na żywo. A skoro już ktoś zdecydował się na odcięcie aktorów tego przedstawienia od współczesnej rzeczywistości – to co robiły tam ubrane w jeansy i współczesne ubrania pociotki nie wiadomo kogo? Czy oni też, podobnie jak reszta widzów, nie mogli sobie siedzieć w głównej nawie kościoła i stąd obserwować poczynania młodzieży? Pewnie przed Bogiem nie ma równych i równiejszych, jak widać w kościele niestety tacy są, no i musieli skorzystać z „należnych im praw”.
W świetle tych wad to, że „spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach” okazał się odczytaniem kronikarskiej prozy stanowi już jedynie drobiazg. Niestety, nie mogę ocenić pozytywnie działań dorosłych, którzy naprawdę starali się jak mogli, aby doznania z przeżytego spektaklu były zbyt wysokie, a już nie daj Boże misterne... misterne doznania, to cię czekają w raju, jak zasłużysz, a na razie śmiertelniku przypomnimy ci, żebyś nie oczekiwał zbyt wiele...

Na szczęście zupełnie inne było podejście młodzieży odgrywającej poszczególne role spektaklu. Powiem więcej: gdyby nie oni, nie wytrzymałbym nawet na tyle długo, żeby zrobić kilka zdjęć ekranu na tle gotyckich witraży. To oni sprawili, że choć z poczuciem oszukania, zostałem do końca. To oni sprawili, że nudny, kronikarski tekst nagle stał się żywym słowem, emocjami, przeżyciami człowieka. Ot, nie, nie było idealnie – raz nawet zdarzyło się komuś zapomnieć tekstu w połowie swojej kwestii – ale mimo to, otaczający go rówieśnicy zachowali się w sposób godny mnisich przebrań. 

Cóż więcej powiedzieć? A najlepiej już nic – bo skoro samo wydarzenie już zostało żeby „wszystkim pasowało przyjść”, to czyjeś nieprzyjście można traktować jako brak zainteresowania. Poza tym, resztę niedoróbek lepiej przemilczeć, a tego co się udało nie oddadzą słowa. Błogosławionemu Czesławowi życzę jednak na przyszłość rocznic równie spektakularnych jak jego obrona Wrocławia, a nie nudnych jak sesja rady miejskiej ku jego uczczeniu...


niedziela, 12 maja 2013

Wrocławski alchemik, czyli poszukiwania bloggerskiego kamienia filozoficznego

Izba alchemika

Gdy zakładałem tego bloga, chciałem, aby jego rola nie ograniczyła się tylko do „odtwórczego” pokazywania miejsc już opisanych przez pisarzy czy reporterskiego relacjonowania imprez. Czymś twórczym, co chciałem dać Wrocławiowi miał być  nowy pomysł, który z czasem zalęgł by się w umysłach miasta stu mostów i z czasem stał się legendą równie znaną jak chociażby ta o mostku czarownic. Postacią taką miałby być wrocławski alchemik, i choć z pewnością po trosze byłoby to przecież odtwarzaniem starych historii (bo przecież w tak dużym mieście musiał już być jakiś alchemik), to jednak dodanie go do panteonu legendarnych postaci, nawet gdzieś mocno na uboczu od błogosławionego Czesława, byłoby niesamowitym osiągnięciem. I choć wiem, że osiągnięcie tak górnolotnego celu jest raczej wyczynem przewyższającym moje możliwości, to czas zacząć poczynić pierwsze kroki... a może przy okazji uda się odkryć jakiś bloggerski kamień filozoficzny?
Sala wejściowa średniowiecznej apteki
Poszukiwania alchemika najlepiej zacząć w aptece. Bo przecież nie dość, że korzystali oni z wiedzy farmaceutów próbując odkryć lek na wszystkie choroby czy miksturę wiecznego życia, to także ich odkrycia wspomagały także leczenie chorób. I choć często średniowieczne metody leczenia ludzi zakrawają na miano herezji i banialuków, to w zagubionych przekazach często można odkryć nie tylko wesołe ciekawostki, ale także zapomniane mądrości medyczne czy okoliczności dokonywania odkryć kluczowych dla współczesnej medycyny.
No dobrze, apteka – niby takie to proste, bo przecież każdy ma jakąś aptekę tuż za rogiem, ale alchemik w niej? W jednej z tysiąca sieciówek opanowanych przez współczesny plastik, z seryjnie produkowanymi szafkami na leki? Oczywiście że nie – i tu rozwiązaniem okazuje się muzeum farmacji.
Umiejscowione w miejscu dostępnym dla każdego, zwłaszcza turystów, odległe ledwo o 20 kroków od samego rynku, na ulicy Kurzy Targ 4, kryje mnóstwo pradawnych tajemnic. I choć zamknięte drzwi z domofonem nie zapraszają do odwiedzin, to zupełnie inne wrażenie spotyka odwiedzającego już po przejściu przez tą bramę do świata magii.
Smok apteczny
Ale ostrożnie, bo bramy tej pilnuje smok. No, co prawda nie wielki, nie wyrośnięty jeszcze, który z pewnością zmieściłby się w ludzkiej dłoni, to nie liczcie na ochronną moc szkła w którym jest zamknięty. Bo czyż jest dla smoka trudnością roztopienie kilkucentrymowej warstwy czegoś, co pod wpływem ognia zyskało swą krystaliczną formę?
Na szczęście jednak smoczątko, dla niepoznaki nazywane jaszczurką, w pełni ujarzmione jest przez miłą przewodniczkę muzeum, która to obszernie opowie o różnych pradawnych rytuałach farmaceutycznej magii. A naprawdę jest o czym posłuchać: o tym, jak to dopiero w XX wieku medycyna odkryła oczyszczającą siłę zawartą pod skórą tych „małych smoków”, o magicznych znakach pozwalających szybko rozpoznać naturę nawet nie znanych sobie leków, o sposobie przechowywania leczniczych ingrediencji tak, aby nie pozbawić ich właściwych im mocy. W tym wszystkim zabrakło mi jedynie powitalnej degustacji leczniczej mikstury, dobieranej przez aptekarza do konkretnego pacjenta. No i  to ciągłe uczucie, jakbyś ktoś gdzieś z góry podsłuchiwał, ba, może nawet obserwował moje poczynania.
Magia szkła
Jakby przeczuwając moje intencje (choć wtedy jeszcze nie zdążyłem powiedzieć, że jestem autorem tego bloga), zaraz po izbie powitalnej prowadzony jestem do podziemnej izby alchemika. A wokół mnie wszędzie suszone zioła, retorty, probówki, kolby, itp. Słowem: pomieszczenie pełne magii szkła. Tak, tak, magii – tej, z której współczesne leki pakowane w plastikowe buteleczki zostały brutalnie obdarte. Sentymentem darzę ten najpopularniejszy w czasach mojej młodości materiał opakowaniowy, który dziś jest coraz bardziej wypierany ze świata. Ktoś powie, że te szklane narzędzia to raczej domena współczesnej chemii – ale skąd się ta chemia wywodzi jak właśnie nie z czarów alchemików?
Oczywiście, jest czaszka. No bo jakże to, pracownia alchemika bez czaszki? Nie godzi się, nie godzi, więc ten jakże oczywisty rekwizyt można tu odnaleźć. I posłuchać o gusłach z nią związanych. Każdy z nas wie, że czaszka ma za zadanie chronić nasz mózg – ale czy na pewno tylko przed urazami mechanicznymi? Czy może także przed starającymi się go opanować demonami? Dlatego już wtedy podejmowano się operacji trepanacji mózgu. Dodajmy, że pacjent po takiej operacji potrafił przeżyć nawet kilkanaście lat, co biorąc pod uwagę fakt, że zabiegowi takiemu nie był poddawany raczej jako dziecko, daje normalną jak na ówczesne czasy długość życia. Czy dożyłby sędziwego wieku mając w głowie nadmiarową dziurę którą wtargnąć do wnętrza mogły demony? Tego nie wie nikt...
W chacie babki-zielarki
Kolejną, po pracowni alchemika, była izba babki-zielarki, wioskowej znachorki, która  używała równie magicznych sposobów żeby leczyć biednych chłopów. Skruszone źdźbło trawy, wysuszone łąkowe badyle, czasem jakiś składnik któremu lepiej się nie przyglądać (a już źródła jego pochodzenia w ogóle lepiej nie znać, bo się okaże że to np. oko nietoperza czy rechot ropuchy zbierany w porze duchów). Do tego kilka magicznych rytuałów, przy trudniejszych przypadłościach trochę pary z gara – i jest magiczna mikstura, która może uratuje człowieka, jeśli choroba jeszcze zbyt mocno go nie złożyła.
Magiczne ingrediencje babki-zielarki
Magii w muzeum farmacji jest jeszcze wiele, pojawiają się wzmianki o wciąż tajemniczej dla nas loży wolnomularzy. Mimo rozwoju komputerów, plastiku i mnóstwa innych wynalazków oddalających nas od czasów wiedźm i czarowników, wciąż jeszcze część tej magii działa. Ostatnie pomieszczenie które odwiedzam, to szafa z eksponatami leczniczymi, które wciąż nie pozbawione są swej mocy. Choć w przypadku niektórych z nich, magię udało się wyjaśnić naukową analizą, usystematyzować (jak ma to miejsce chociażby w przypadku miodu) to są też eksponaty, których moc została naukowo udowodniona, lecz wciąż niewytłumaczona. Już nie tak silne jak dawniej, wciąż jednak swą mocą wspierają leczenie pewnych chorób, czasem nawet tam, gdzie współczesna medycyna sobie nie radzi. Kolorowe wstążeczki, kasztany trzymane pod poduszką – wszystko to na swój magiczny wciąż działa, choć nie tak mocno jak kiedyś i lepiej używać tych metod jako uzupełnienie nowoczesnych pigułek.
Pradawny podręcznik farmacji
To tylko część rzeczy, o których dowiedziałem się słuchając przewodniczki. Gdzieś po drodze były chociażby czarownice z Salem. Z pewnością wiedza przewodniczki – to także znikomy ułamek mądrości średniowiecznych alchemików. Zapraszam więc was do świata pradawnej magii, gdzie ołów zamieniał się w złoto. A studentów, którym za ciężko nosić grube książki i przerzucają się na jakieś nowomodne czytniki elektroniczne zachęcam do spojrzenia, jak (nietypowo z naszego punktu widzenia) wyglądały kiedyś księgi do nauki farmacji.
Do tematu muzeum jeszcze będę wracać, bo pewne ciekawostki, także z pogranicza RPGów czy science-fiction, zostawiłem sobie na specjalne okazje.

Informacje praktyczne:
Adres: Kurzy Targ 4
Wstęp: bezpłatny
Godziny zwiedzania:
                wtorek, środa, piątek: 10-15, 
             
                                       czwartek: 12-17. 
             
W weekendy i poniedziałki muzeum nieczynne.



niedziela, 2 grudnia 2012

Magia dawnych aptek


Przedzimie, okres kiedy jesień z zimą nie mogą dogadać się kto ma rządzić ziemi, to oczywiście okres królowania chorób i bakterii. Temperatury spadły na tyle, że organizm ludzki się osłabia, ale jeszcze nie na tyle, żeby zmrozić drobnoustroje intensywnie rozmnażające się w wilgotnym powietrzu. Tak więc to i okres, kiedy częściej odwiedzamy apteki. Dziś niczym nie różnią się one od sklepów kosmetycznych czy spożywczych, jednak jeszcze parę wieków nie był to sklep gdzie podaje się tylko zapakowane pudełeczka z opisami zgodnymi z tymi na recepcie, ale miejsce magiczne, gdzie odpowiednio wyszkolony adept wiedzy tajemnej przygotowywał odpowiednie mikstury.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Od roku namiastkę tej magii możemy poczuć w Domu Śląskiego Aptekarza, swoistym muzeum poświęconym metodom leczenia. I choć zbieram się od roku żeby je odwiedzić, to jakoś mi się nie udało. I dopiero prelekcja odbywająca się w Muzeum Narodowym sprawiła, że choć trochę poznałem sekrety pradawnych aptekarzy.
A przyznać trzeba, że miejsca to były magiczne. Specjalnie namalowane wzory na ścianach, niczym celtyckie runy zdrowia, sprawiały, że już tylko wchodząc do tego miejsca człowiek czuł się dużo zdrowszy. Potem było jeszcze magiczniej. W aptekach pod czarnym murzynem dostać można było specjalne, egzotyczne speciały, jak choćby proszek z egipskiej mumii mający zapewnić długowieczność. W mniej egzotycznych można było zakupić specjalny proszek zdrapywany ze skóry jaszczurek mający wybawiać od wielu chorób. Oczywiście tak magiczne preparaty sprzedawane musiały być w specjalnie szczelnych pojemnikach, mających zapewnić że magia nie będzie się w sposób niekontrolowany rozlewać po naszym domu, sprawiając że ożyje któryś ze sprzętów gospodarstwa domowego, jak chociażby piec czy widelec. Oczywiście, szczelny pojemnik to za mało, tak więc w domu zakupione preparaty trzeba było odpowiednio schować – np. pod łóżkiem, w najbardziej oddalonym od okna miejscu. Oczywiście, chować należało o północy, w bezksiężycową noc.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Choć dziś te medyczne gusła wydają się nam jeśli nie bezdurną magią, to wręcz zabobonami ciemnego średniowiecza, to nauka już dawno się nimi zainteresowała i... chciałoby się powiedzieć, że się z nimi krwawo rozprawiła. I choć część magii została określona jako bezużyteczna, to jednak spora jej część została ujęta w naukowe ramy aby później móc zapanować nad tajemnymi mocami i je ujarzmić. Substancje znajdujące się na skórze jaszczurki okazały się łudząco przypominać wynalezione przecież wiele wieków później antybiotyki, obecnie masowo pakowane w plastikowe blistry. Choć tylko częściowo udało się działanie kolorowych malunków (odwrócenie uwagi wchodzącego od choroby), to chociaż nazwano je ładnie „efektem placebo” - bo przecież najbardziej boimy się nieznanego, a nadanie nazwy czemuś daje ułudę panowania nad tym.
I choć tyle wieków minęło, choć medycyna i farmacja tak mocno posunęły się do przodu, to do dziś nie udało się wyprodukować żadnej z poszukiwanych przez pradawnych alchemików substancji. Do dziś nauka nie zna formuły ani kamienia filozoficznego, mającego przemienić każdą substancję w złoto, ani panaceum, czyli cudownego leku na wszystko. Dziś jedynie możemy poznać warunki ich pracy, chociażby odwiedzając Dom Śląskiego Aptekarza, co zamierzam uczynić na początku następnego roku, o ile wcześniej nie przyjdzie koniec świata.

Informacje praktyczne:
Adres: Wrocław, ul. Kurzy Targ 4
Godziny otwarcia: wtorki, środy, piątki - godz. 10-15, czwartki: godz. 12-17,
ostatnie wejście najpóźniej godzinę przed zamknięciem

Bilety: wstęp bezpłatny

piątek, 12 października 2012

Ogniki w Kościele Jedenastu Tysięcy Dziewic

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Rzeźby nad wejściem do Kościoła 11 Tysięcy Dziewic
„Teraz dostrzegał ogniki – to Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż... Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 223 w antologii Zapach szkła 

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza, Gusiew dotarł do ulicy Jedności Narodowej. Jego celem okazał się Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Kościół, miejsce przez wiele wieków kojarzone ze spokojem i bezpieczeństwem od najazdów, co Ziemiański podkreśla w powyższych słowach. Kto zna historię Inkwizycji, wie że nie zawsze Kościół oznaczał bezpieczeństwo, podobnie każdy uważny czytelnik Legendy wie, że sen i czuwający nad aparaturą Dietrich to tylko pozorny symbol bezpieczeństwa. Wracając jednak do kościoła... 

„Zaczął przepychać się między ludźmi, ubranymi dość dziwnie, w jakieś luźne szaty; ni to średniowiecze, ni to Wschód... […] Nigdy nie był w tym kościele, więc nie mógł ocenić, jak bardzo różnił się teraz od wersji, która istniała w jego czasach.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Wnętrze kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic
No cóż, gdy dziś spojrzy się w historię kościoła zauważa się, że ciężko mówić o podobieństwie kościoła do pierwowzoru. Wielokrotnie burzony, odbudowywany, przebudowywany, rozbudowywany, w 1821 roku odbudywany po raz kolejny w stylu historycyzmu, aż wreszcie zniszczony w 40% po II Wojnie Światowej. Sam kształt bryły sugeruje, iż jego współczesne wnętrze dalekie będzie od wyglądu pierwotnego. Bo któryż kościół katolicki budowany był na kształcie koła? No cóż, kościół zbudowany w 1400 roku już w 1523r. został przejęty przez protestantów. Zmiana wyznania wiązała się ze zmianą oczekiwań co do budowy budynku – protestancka świątynia wymagała ambony stojącej na samym środku budynku i centrycznie rozstawionych wokół miejsc dla wiernych. Choć po II wojnie światowej wnętrzu kościoła nadano katolicki układ, to sam kształt budynku wciąż pozostaje okrągły. 

Kolorowe niczym skora zarazona vitiligo plytki witraza Kosciola Jedenastu Tysiecy Dziewic na wroclawskim Nadodrzu
Witraże kolorowe niczym vitiligo
A jednak, o ironio, w obecnej formie kościoła możemy dopatrzyć się tych części, które najbardziej kojarzą nam się z barbarzyństwem średniowiecza. Wchodząc po schodach, po lewej mijam zabitą dechami wnękę. Choć wydaje mi się to mało prawdopodobne, to do umysłu wręcz pcha się pytanie: czy to na pewno nie pozostałość po celach ekspiacyjnych? 

„W końcu dotarł do ściany. Jednak pewne różnice były – w jego czasach nikt nie budował cel ekspiacyjnych. Kiedyś, jeśli jakaś rodzina nagrzeszyła za bardzo, mogła zamurować swoje dziecko w ścianie kościoła i przeznaczyć je na pokutę – tak musiało być i tutaj. Widział wiele rąk wysuniętych przez maleńkie otwory w ścianach cel, gestami pokazujących, że potrzebna im jałmużna”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Ten wątek z pewnością odnajdziemy u Ziemiańskiego w Achai i w zamurowaniu Mereditha. Widzimy tu także inne przejawy zainteresowania leczeniem chorób w średniowieczu, jak chociażby karania chorych na syfilis jako warunek przyjęcia na leczenie. Do tej samej fascynacji nawiązywałem już opisując pradawne gusła medyczne, jednak jeszcze może kiedyś wątek ten rozwinę. Oczywiście, kolejna opisana choroba z jednej strony nawiązuje do historii kościoła (którego pierwotnym zastosowaniem był szpital dla trędowatych kobiet), z drugiej strony jest zaczynem dalszej akcji. To właśnie w tym kościele Gusiew uwalnia swoją dalszą przewodniczkę po pradawnym Wrocławiu. Przewodniczkę, która na swym ciele wymalowaną ma tajemniczą mapę. 

Kolorowe witraze niczym kolorowe wykwity skory zarazonej vitiligo
Witraże kolorowe niczym skóra Irki zarażona vitiligo
„Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa. 
Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu. 
Drgnęła nagle. 
- Boję się – szepnęła. 
[…] Powtórzył ten sam ruch. Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.[...] 
Czy to możliwe, że miał przed sobą mapę? Mapę strachu. Jeżeli ta plama to szpital na Poniatowskiego, to ta kreska, budząca grozę Irki, była ulicą Sienkiewicza. A ta linia – ulicą Prusa. Gdzie teraz powinien pójść? W te miejsca, których się dziewczyna bała na mapie strachu, czy przeciwnie?”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strony 249-250 w antologii Zapach szkła 

My już wiemy, gdzie udał się Gusiew po opuszczeniu Kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic. Za namową Irki, „Pułkownik” ruszył do opisywanego już szpitala na Poniatowskiego, aby swą drużynę wzbogacić postacią wariata. Na co komu wariat w poszukiwaniach Fałszywego Cmentarza? Aby odstraszać śmierć... 

„Śmierć boi się Boskich Głupców. Bo głupiec wyśmiewa śmierć, ona boi się obłąkanego chichotu i może nas tak od razu nie zabrać. Chodź, tu niedaleko jest szpital. Wiem, gdzie. Weźmiemy sobie jednego”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 238 w antologii Zapach szkła 


No cóż, jak wynika z dalszej części opowiadania, ten szaleniec okaże się bardzo istotną osobą w drużynie. Ale o tym jeszcze kiedyś przy okazji...

wtorek, 31 lipca 2012

Smok do podeptania czyli magiczne gusła medyczne

Z pewnością fani Terry’ego Pratchetta wiedzą, iż smoki Świata Dysku nie są tymi wielkimi potworami znanymi z opowieści fantasy, a nawet wręcz odwrotnie: to stworzenia wielkości małego ratlerka (choć nie tak okrutnie paskudne w swym wyglądzie i hałaśliwości), przy których trzeba ciągle uważać, aby ich nie zdeptać. Idąc ulicą Nankiera, tuż przed siedzibą najstarszego wrocławskiego smoka, nawet nie zauważa się, że nagle pod naszymi stopami znajduje się… smok. Na dodatek jest on tak płaski, że zastanowić się należy czy właśnie nie przyczyniliśmy się do nadania mu takiego właśnie kształtu.
Tablica upamiętniająca epidemię dżumy we Wrocławiu w 1633 roku
Oczywiście to nie zdeptany smok, a jedna z tablic stanowiących część ścieżki historii obrazujących najważniejsze wydarzenia w historii Wrocławia. Zaintrygowany, od razu zacząłem przeszukiwać historię miasta aby znaleźć, jakie to smocze wydarzenie zdarzyło się w 1633 roku.
Niestety, że zdarzenie z tego właśnie roku żadnego związku ze smokami nie ma, jednak ciężko tu nie mówić o fantastyce, skoro odprawiano magiczne gusła zobrazowane na wspomnianej tablicy. Wydarzeniem tym jest oczywiście wielka epidemia, która to nawiedziła i zdziesiątkowała Wrocław. Choć historia Wrocławia odnotowuje także inne ataki dżumy (rok 1542, 1568, 1585), to epidemia z 1633 roku pochłonęła najwięcej ofiar – ponad 13 tysięcy. Zapewne właśnie to wydarzenie natchnęło Andrzeja Ziemiańskiego do umieszczenia w Achai wątku epidemii unoszącej się w mieście Troy. I podobnie jak w opisach Ziemiańskiego, tak i w opisach średniowiecznych kronikarzy odnajdujemy ślady ptasich masek. Bo jak słusznie zauważono w ówczesnych czasach, w przeciwieństwie do znanej nam  współcześnie epidemii ptasiej grypy, straszliwa dżuma zabijająca zarówno ludzi, jak i zwierzęta, całkowicie omijała ptaki. Wierzono, iż ptaki latając w powietrzu, unoszą się ponad trzebiącą miasta zarazą. Tak więc co bogatsi ludzie (a także lekarze zmuszeni udać się pomagać chorującym) przywdziewali maski ptaków aby w ten sposób zmylić chorobę i pokazać, że ich powinna zostawić w spokoju. Oczywiście, jak to w średniowieczu, nie obywało się bez palenia wszystkiego co się da na stosach, tak więc na obrzeżach terenów objętych zarazą paliły się wielkie ogniska, choć te akurat zabobony możemy uznać przy obecnych stanie wiedzy za słuszne, choć mało skuteczne. W końcu ogień oczyszcza – także powietrze z bakterii, choć wciąż wiele z nich nie przejdzie przez żar ognia.
Maska lekarza udającego się na tereny
zagrożone dżumą, źródło: Wikipedia

Te magiczne gusła praktykowano w średniowieczu zarówno przed, jak i po epidemii w Breslau aż do końca XIX wieku, kiedy to zidentyfikowano podłoże choroby i sposoby jej przenoszenia.
Zastanawiać jedynie może, czemu to często za symbol dżumy uznaje się maski przypominające czaszkę konia lub innego zwierzęcia z wysuniętym pyskiem, skoro i one padały ofiarami zarazy. Gdy jednak poszukać trochę więcej informacji, to odnaleźć można stare stroje ochronne i okazuje się, że maski te często przypominały głowę kruka, z długim dziobem w którym umieszczano ochronne olejki, chroniące raczej przed fetorem rozkładających się ciał niż przed samą chorobą. Nie zawsze udolnie wykonane maski w połączeniu z nie zawsze dokładnymi późniejszymi ich odwzorowaniami przez artystów sprawiły, że maski te faktycznie zaczęły przypominać czaszkę konia a nie dziób kruka.
PS. Nie omieszkałem oczywiście sprawdzić, jak zaprezentowana została opisywana niedawno ognista obrona Wrocławia w 1241 roku. I trzeba przyznać, że odpowiadająca jej tablica tak mi się spodobała, że od razu uzupełniłem obrazek we wpisie o błogosławionym Czesławie od ognistych kul.