Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cosplayowy Wrocław. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cosplayowy Wrocław. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 20 listopada 2014

Hall of Games

W walce z poranną sennością pomagało
wspólnie Mobi Cafe z Erzą Scarlet
Przyznam szczerze, że Hall of Games miałem już sobie odpuścić. Bo oczywiście na takich imprezach najciekawsza jest sobota... a w sobotę kolejną Pielgrzymkę organizował Zakon Świetego Płomienia, i po raz kolejny miało by mi przepaść? Z kolei piątkową konferencję okołogrową musiałem sobie odpuścić z powodu drugiej zmiany w pracy... słowem, być tylko w niedzielę na imprezie i na to wyciągać akredytację medialną? No trochę przesada... co prawda gdzieś tam dochodziły dziwne plotki dające nikłą nadzieję, że może jednak te główne atrakcje ni z gruszki ni z pietruszki odbędą się w niedzielę... no, ale programu imprezy nie było widać do samego końca terminu zgłaszania akredytacji. Pozostała jeszcze jedna nadzieja, kontakt bezpośredni z organizatorami, maila już prawie miałem napisanego, ale potem coś mnie naszło: ale czy ja koniecznie jestem w stanie napisać coś dobrego z imprezy gamingowej? Wydawało mi się, że mail ostatecznie poszedł jednak do kosza...
Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa dni później dostaję odpowiedź od organizatorów: A, to ja pana dopiszę do listy, a pan się zastanowi. Naprawdę? Naprawdę wysłałem tego maila a nie poszedł do kosza? I jeszcze pozytywna odpowiedź po tym, że w sumie coś napiszę, ale może mi się nie uda... a jednak. No i ten program który sugeruje, że jak nie będzie mnie ani w piątek, ani w sobotę to naprawdę nic mądrego nie uda mi się wykrzesać.
Jeszcze raz przemyślałem zakonną Pielgrzymkę i stwierdziłem, że skoro tym razem ma być krajoznawcza a nie jakaś eksploracyjna, to może następnym razem? Do Jaworzyny pojechać mogę sobie sam (choć za Zakonnym pomysłem trzeba poważnie przemyśleć, czy do muzeum kolejnictwa wypada jechać własnym samochodem, czy nie wypadałoby pomyśleć o kolei), a pierwszych Hall of Games więcej nie będzie... słowem, w sobotę pojawiłem się w Hali Stulecia.



Kto czytał moje ostatnie wyzewnętrznienia z Niuconu, zapewne spodziewa się jakichś komentarzy o organizatorach. Jeśli tak – surowo się zawiedzie. Bo o czym tu i pisać – organizacja była, taka jak być powinna – głównie przezroczysta i niezauważalna – więc bez problemów i kolejek odebrałem swoją akredytację i udałem się na zwiedzanie.
Na pierwszy ogień poszedł Maciej Miąsik ze swoim „Jak zrobić swoją pierwszą grę -do's and don't”. Trzeba przyznać, że tematyka prelekcji była ważna, bo zamiast skupiać się na detalach technicznych czy szukaniu taniej sławy, autor pokazał jak istotny jest profesjonalizm i porządne przygotowanie tego, co się robi. Było o tym, że najważniejsze co powinno nas interesować przy robieniu swojej pierwszej gry to nie graficzne gadżety, nie wiadomo jak wysoki poziom zaawansowania technologicznego, a jej zrobienie od początku do końca. I że na początek nie powinno się brać za super-wspaniałe gry które rzucą świat na kolana (bo z pewnością nie rzucą), ale na remaki prostych gier z lat 70-80tych, bo dzięki nim zdobędziemy doświadczenie pozwalające zabrać się nam za poważniejsze produkcje. Niestety, sposób prowadzenia prelekcji sprawiał, że ludzie raczej powoli, małymi grupkami opuszczali salę. Bo przyznajmy szczerze: po tytule „do's and don't” spodziewałbym się raczej sporej ilości drobnych rad, uwzględniających najczęstsze potrzeby i problemy początkujących twórców gier, a nie wielkiej umoralniającej gadki na temat rzadko zauważany przez rozpoczynających swoją karierę. Widząc, że w tak krótkiej prelce autor raczej nie poruszy już innych problemów i za swój cel wziął maniakalną eksploatację tego jednego tematu – postanowiłem przejść się po głównym terenie targów.

Wielka Hala Gier

Bo nie wspomniałem oczywiście, że salka prelekcyjna mieściła się we Wrocławskim Centrum Konferencyjnym, a we właściwej Hali Stulecia wystawione były stoiska targowe oraz sceny: dwie turniejowe i scena główna, na której rozgrywany był m.in. konkurs cosplayu. Poza scenami w głównej części hali porozrzucane były stoiska producentów gier i firm związanych z branżą gamingową oraz, co mnie zupełnie zaskoczyło, stoisko Agarel – Dremel Cosplay project. Stoisko to, oprócz funkcji typowo wystawienniczej, pełniło też funkcję warsztatowo-naprawczą dla cosplayerów, którzy dzięki dostępnym na stoisku narzędziom mogli dokonać napraw i poprawek w swoich strojach, a co bardziej przewidujący – wykonać także drobne prace do przyszłych strojów. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie zakres narzędzi, bo do tej pory markę „Dremel” kojarzyłem tylko z tzw. dremelkiem, małą „modelarską”* szlifierko-wkrętarką z ogromnym wyborem końcówek. Dodać muszę, że sformułowania „modelarska” użyłem tu raczej ze względu na wykonywanie drobnych prac precyzyjnych, bo tego typu dremelki widziałem w użyciu także w fabrykach przy uzupełnianiu szczegółów w kilkudziesięcio-tonowych formach wtryskowych.
Okazuje się jednak, że Dremel to producent także innych narzędzi przydatnych cosplayerom, takich jak chociażby mała wyrzynarka stołowa, pistolet do klejenia na gorąco czy małe lutownice gazowe które równie dobrze można wykorzystać do formowania strojów z pianki. Słowem, moja opinia o uniwersalności marki Dremel jeszcze bardziej urosła.
To mówisz, że kto tu rządzi na scenie?
NO KTO,  NO POWIEDZ GŁOŚNO ŻE JOKER!!!
No oczywiście, na wielkie bieganie to terenie targowym nie było zbyt wiele czasu, potraktowałem je raczej jako wstępne rozpoznanie terenu, bo już zaraz rozpoczynał się pierwszy blok konkursu cosplayowego. Trzeba przyznać, że początek nie zachwycał, bo poza kilkoma osobnikami większość występujących sprawiała wrażenie raczej jakby nie wiedziała co ze sobą zrobić. W sumie z wartych wspomnienia wymienić należy jeden występ taneczny, gdzie faktycznie występująca wcześniej przemyślała sobie choreografię oraz występ... a właściwie napad Jokera ze swoją świtą na prowadzącego. Bo inaczej nie dawało się tego nazwać – prowadzący jeszcze nie zdążył zapowiedzieć kto będzie następnym występującym, a chłopaki (bez zastanowienia czy to na pewno o nich chodzi) wparowali z pistoletami na scenę i siłowo zmusili prowadzącego do poddania się. Słowem, porządna gangsterka jak na Jokera przystało. I nie wiem, na ile prowadzący improwizował, a na ile został siłowo przymuszony do odegrania swojej roli, ale trzeba przyznać, że nie tylko sami cosplayerzy dobrze się wczuli w swoje role, ale i konferansjer stał się częścią tego przedstawienia.



A gdzieś po pierwszym konkursie oczywiście ganianie za cosplayerami i robienie im zdjęć. Chociaż jesień już praktycznie przebrzmiewała, to wciąż zarówno na terenie Pergoli jak i otaczającego Halę Parku Szczytnickiego można było znaleźć ciekawe miejsca. Pogoda też sprzyjała wychodzeniu w plener, bo mimo braku silnego słońca na zewnątrz dawało się wytrwać dłuższy czas w krótkim rękawku. Choć cosplayerów było znacznie mniej niż chociażby na urodzinach CD-Action, to z tego zabiegania przegapiłem nie tylko prelekcję „Wojna się zmienia”, ale i drugi blok konkursu cosplayowego. Do kolejnych atrakcji „konwentowych” wróciłem dopiero koło godziny 15-tej, na blok Michała Oracza na temat projektowania gier i cyklu rozwoju gry od pomysłu do jej premiery.I nie wiem, czy to jakieś fatum ciążące na twórcach gier, czy może po prostu znów trafiło na wzorcowy przykład symptomu informatyka, ale i na tej prelekcji nie dało się wysiedzieć. Już pomijając to, że gdzieś w informatorze umknęła informacja, że chodzi o gry planszowe w czasie gdy większość słuchających oczekiwała raczej branży gier na urządzenia elektroniczne... sposób prowadzenia też nie należał do zachęcających.

Podobnie jak w przypadku Macieja Miąsika była to „prelekcja jednej, niezrozumiałej idei”, która nie szczególnie była zrozumiała dla audytorium. No bo jak zrozumieć pomysł, że grę musisz testować jeszcze zanim wpadniesz na jej pomysł, zanim ustalisz chociażby zarys świata w jakim będzie się dziać? Zamiast naszkicować ideę i szybko przejść do przykładów, prelegent pastwił się nad ważnością testów, nad tym, jak wcześnie trzeba je zacząć. Dopiero gdzieś później rozwinął temat i zwrócił uwagę, żeby przed przejściem do wkładania ogromnego wysiłku w jakąś pracę, najpierw przetestować samą ideę główną gry. Dopiero tutaj podał pierwszy, jakże obrazowy przykład i pokazał, że często lepiej pozwolić sobie na sporą improwizację na początkowym etapie tworzenia. Jak pokazał na swoim przykładzie, kiedyś spędzał mnóstwo czasu na komputerowe przygotowanie gry, po czym w trakcie testów co rusz nanosił poprawki na zaprojektowanych modelach, co i tak po kilku zmianach wymagało zrobienia kolejnych żetonów/plansz/figurek (oczywiście znów na komputerze), a gdy po wielu próbach i tak okazało się, że np. sama koncepcja danej jednostki jest do bani – szkoda było mu ten pomysł wyrzucać bo przecież tyle pracy już w nią włożył. Słowem, pozostawał wielki czyrak na wielkiej grze, „bo przecież już sobie wyrósł”. Jako kontrprzykład Michał Oracz podał swój obecny sposób przygotowania modeli/jednostek/figurek z byle czego, ot, zrobiony na szybko szablon na kartce papieru, który w miarę nadmiernego nagromadzenia się na nim poprawek można szybko odtworzyć od nowa, a w razie niezaakceptowania – zmieść w ręku i wyrzucić do kosza na śmieci, gdzie jego miejsce.
Tak jak wspomniałem, i ta prelekcja prowadzona była dosyć ciężko, więc bez skrupułów dołączyłem do grona opuszczających salę i pokrążyłem się ponownie po hali, aby ostatecznie trafić na trzeci blok konkursowy cosplayu.
Trzeba przyznać, że poziom występów porannych i popołudniowych to jak niebo i ziemia. Tym razem przedstawione zostały porządnie przemyślane scenki rodzajowe, które aż przyjemnie się oglądało. Zaskoczeniem była przygotowana foto-platforma dla mediów, z której spokojnie można było robić zdjęcia nie przeciskając się przed wszystkich. Muszę przyznać, że po wrocławskich konwentach zaskoczyło mnie takie udogodnienie, dlatego i sprzętowo nie przygotowałem się na zdjęcia z teleobiektywem... zobaczymy co z tych zdjęć wyjdzie.
Kolejne krążenie po terenie targów – i kolejne zaskoczenie. Tematy druku 3D jakoś nigdy specjalnie mnie nie interesowały. Ot, jeździ sobie taka mała dyszka, 3 małe silniczki napędzające 3 śruby pociągowe, w przeciwieństwie do porządnej drukarki atramentowej zamiast kilku tysięcy maciupcich dyszek atramentowych mamy jedną rureczkę o dającej się zauważyć ludzkim okiem średnicy... machnąć jakieś ciekawe zdjęcie i można iśc dalej. Plakietka „media” jednak robi swoje – obsługa stoiska Z-Morph sama z siebie pomagała przy zdjęciu (a może lepiej z podniesioną klapką?A może na tej drukarce, bo tu już jest trochę wydrukowane? A w ogóle, to może lepiej te dwa gotowce sfotografować?). 
Zaskoczenie jednak przyszło przy podsuniętych mi do sfotografowania produktach... ale przecież TO JEST DREWNO!!! Podsunięty mi przed obiektyw wisiorek wyglądał trochę jak te figurki składane z płaskich drewnianych szablonów nakładanych jeden na drugi, tyle że tym razem poszczególne warstwy miały mniej niż 1 mm szerokości, ale i sam obiekt był wielkości zaledwie kilku centymetrów. Skojarzyć to można też było z czymś wyfrezowanym przy pomocy mało dokładnego freza, jednak pierwsze skojarzenie – z wieloma nałożonymi na siebie warstwami – było o wiele bardziej poprawne. Bo tak przecież działa drukarka 3D – najpierw drukuje pierwszą warstwę, na niej ciut wyżej drugą, trzecią... Okazało się, że to też wydruk, bo mieszanka drobnego drewnianego pyłu (jakieś 95%) i plastikowego spoiwa sprawia, że tak przygotowanym „peletem” można drukować na drukarkach 3D. Pod wpływem podgrzania materiału, spoiwo się roztapia, jest wtryskiwane na nasz obiekt, po czym zastyga trwale podtrzymując kształt wydrukowanego drewna. Okazuje się, że w podobny sposób ze spoiwem mieszać można także pył miedziany (ok. 85%) tworząc metaliczne wydruki na zwykłej, „plastikowej” drukarce. Kolejne eksponaty były nie mniej zaskakujące – otóż na tych samych drukarkach wydrukować można sobie jakąś fantazyjną tabliczkę czekolady (co jeszcze nie jest zaskoczeniem, bo przecież czekolada łatwo się topi) czy nawet... ciastko w kształcie wiedzmińskiego wisiorka! Tak, tak, okazuje się, że przy pomocy grubszej dyszy drukować można przy pomocy ciasta! Tylko nie polecam jeść takiego świeżego wydruku – surowe ciasto niekoniecznie należy do najzdrowszych i przed zjedzeniem warto je wcześniej wypiec w piekarniku. Ważne, że dzięki wstępnemu podgrzaniu jest już na tyle podsuszone, że spokojnie utrzymuje wydrukowany kształt.

Jak wspominałem, jako osoba mało grająca w popularne gry, nie spodziewałem się jakichś wielkich niespodzianek na gamingowej imprezie. A jednak czekało na mnie kolejne zaskoczenie. Otóż wspominając o trzecim bloku cosplayowym, nie wspomniałem jeszcze o jego najmłodszej uczestniczce. Mała Wiki odegrała scenę mocno zbliżoną do początkowych minut najlepszego chyba filmu tego roku, Maleficient. Trzeba przyznać, że i strój – prosta sukienka połączona ze wspaniale przygotowanymi skrzydłami z prawdziwych piór gęsich, robił ogromne wrażenie. Gdy jednak robiłem zdjęcie małej gwieździe i jedno z pytań skierowałem do jej pełnoletniej opiekunki, nagle usłyszałem: "No tak, bez stroju to mnie nikt nie poznaje". Jak się okazało, mała Wiki to siostra Issabel, jednej z bardziej znanych cosplayerek polskiej sceny. Oczywiście, bez zaangażowania młodej adeptki występ nie wyszedł by tak świetnie, jednak pomoc Issabel tłumaczy, jak tak młodej osobie udało się tak profesjonalnie przygotować do występu – zarówno w kwestii stroju, jak i choreografii o czym wielu początkujących zapomina.

Dzień powoli dobiegał końca, światła powoli gasły... i oto ostatnia atrakcja soboty. Mój ulubiony pokaz wideomappingu. Niestety, całość wyglądała jakby „grana na pół gwizdka”. O dziwo same stoiska nie odbierały efektu tego przedstawienia (zawsze uwielbiam oglądać wideomapping leżąc na scenie – pionowe ścianki stoisk mogłyby jednak zbyt wiele zasłaniać), jednak tym razem oświetlenie było jakby słabsze niż normalnie. I jak jeszcze efekty wizualne można by zwalić na pozostawione oświetlenie samych stoisk i brak porządnej ciemności, tak już w kwestii głośności dźwięku jedyne racjonalne uzasadnienie dla mnie to celowe zmniejszenie mocy. Nie, na videomapping lepiej przejść się na pustej sali...


Jak sama nazwa wskazuje, Hall of Games to gry nie tylko elektroniczne. Dlatego niedzielę zacząłem od odwiedzin części planszówkowo-karcianej. Oczywiście, jak to w niedzielę, nie było już tak wielkich tłumów jak w sobotę, dlatego spokojnie można było przypatrzeć się poszczególnym makietom i figurkom, które jak zwykle zachwycały dokładnością wykonania. 

Oczywiście, nie sposób było nie pokręcić się po samej Hali, po raz kolejny odwiedzając te same stoiska. I chociaż to nie mój pierwszy kontakt z Retrogralnią, to znalazłem ciekawostki których do tej pory nie widziałem. Oczywiście, Atari, Commodorek czy jakaś Amiga ze zwykłym monitorem to żadna atrakcja, podobnie jak joysticki przypominające te stare z firmy Matt. Jednak telewizor zintegrowany z radiem (a właściwie z radio-magnetofonem, bo pomijając kineskop urządzenie to mocno przypominało starego poczciwego Kasprzaka) to ja pierwszy raz w życiu widziałem. Okazuje się, że Retrogralnia dysponuje większą ilością takich dziwadeł, niektórych nawet tak małych, że na ekranie daje się ledwo rozpoznać podstawowe kształty.

Był to także dobry moment aby dowiedzieć się czegoś więcej o najnowszej grze promującej miasto Wrocław. Co prawda jej oficjalny pokaz odbył się w piątek, w bloku konferencyjnym pokrywającym się z moją pracą, to przedstawiciel TK Games ochoczo zaprezentował mi grę i trochę poopowiadał na temat kulisów jej tworzenia. Pozostaje mi ją przetestować i wkrótce może się spodziewać garści informacji na jej temat.
Na koniec zostały mi warsztaty cosplayowe prowadzone przez Shappi. A właściwie, chyba bardziej prelekcja ze współudziałem uczestników, która okazała się jakże miłą odmianą na tle tych prowadzonych przez twórców gier. Prezentacja podstawowych materiałów i narzędzi świetnie okraszona została przykładami, więc nawet ktoś kto pierwszy raz w życiu spotkał się z cosplayem z pewnością bez problemu zrozumiał o co chodzi i kiedy, jak, dlaczego i czego używać aby stworzyć porządny strój.



Podsumowując, organizatorom udało się zrobić naprawdę porządną imprezę. Chociaż wydaje się być mniejsza niż 18-te urodziny CD-action, to dzięki odpowiedniemu rozplanowaniu nie czuło się jakiegoś niedosytu czy pustki, powiem więcej – udało się uniknąć uczucia tłoku, jakie towarzyszyło mi momentami na wspomnianych uridzinach. Chociaż imprezy gamingowe to raczej moja słaba strona, to na Hall of Games udało mi się znaleźć wiele ciekawych atrakcji. Mimo iż to pierwsza edycja tej imprezy, to dołączam ją do listy zdarzeń które w tym roku miło zaskoczyły mnie profesjonalizmem organizacji. Oczywiście, były też świetną okazją do spotkania się ze znajomymi i wszelkich innych atrakcji typu socializing... może tylko trochę szkoda że w kwestii cateringu liczyć można było tylko na drobne przekąski, jednak do Placu Grunwaldzkiego ze swym zapleczem kulinarnym z hali w końcu nie tak daleko.




czwartek, 25 września 2014

Niucon - czyli chaos nieopanowany

Niucon – konwent, który miał się pojawić na blogu jeszcze w zeszłym roku, ale mi wypadł w tym okresie jakiś wyjazd rodzinny, a poproszeni o pomoc „redaktorzy pomocniczy” jakoś się wykruszyli. A dokładniej stwierdzili, że w zasadzie nie ma o czym pisać. Więc w tym roku postanowiłem zweryfikować to osobiście. I okazuje się, że jest o czym pisać, choć w kwestii ilości zauważonych pozytywów raczej nie będę się wyróżniał na tle zeszłorocznej opinii.
Ale zacznijmy od początku. Chociaż informacje w necie były dosyć wyraźne, to idąc w nieznany sobie teren postanowiłem udać się pod oficjalny adres szkoły, który chociaż mogłem zidentyfikować na internetowych mapach. Na miejscu okazało się, że faktycznie, standardowe wejście do konwentowej szkoły jest zamknięte, a na drzwiach wisi kartka, że wejście od drugiej strony (czyli tak jak głosiły wszelkie znaki na niebie i w internetach). Niestety, zamiast symbolicznej „mapki” pokazującej, że należy obejść zamknięty ulicami kwartał podana była informacja, że należy pójść „w prawo i w prawo”. Co prawda kierunku postępowania łatwo było się domyślić z „ukształtowania terenu”, ale dosłowne potraktowanie zaleceń prowadziłoby do zabłądzenia w zupełnie niewłaściwym kierunku. Widać parę osób miało wcześniej problemy z trafieniem, bo organizatorzy postanowili uściślić co rozumieją pod pojęciem „prawo”, bo myślę, że wiele osób pod tym pojęciem rozumie zupełnie inny kierunek niż orgowie. 



Od Annasza do Kajfasza, 

czyli obchodzimy „węża z ludzkich głów”


Walcząc z biurokratyczną hydrą...

Obejście budynku i bez podpowiedzi nie stanowiłoby większego wyzwania i po kilku minutach docieram na właściwe miejsce, i parafrazując pewną polską mało śmieszną komedię, „oczom mym ukazał się las”. Konkretniej, las kolejkowiczów, bo kolejkonem to się niucon mógł ładnym pochwalić, i to w ładnych kilka godzin po rozpoczęciu konwentu, co nie świadczy zbyt dobrze o organizacji. Jako iż kolejkon raczej przypominał objedzonego, spasionego węża leniwie odpoczywającego po walce o żywność niż żwawą anakondę goniącą potencjalna ofiarę, postanowiłem sprawdzić, czy nie ma oddzielnego „okienka” dla mediów. A że oddzielnego stanowiska nie było, to trzeba było zacząć od dowolnego, przypadkowo wybranego stolika. Okazało się, że przeznaczenie skierowało mnie do właściwego osobnika, odpowiedzialnego właśnie za media, który jednak odesłał mnie do kolejnej osoby, która rzekomo ma otwarty plik w excelu. Jednak wskazana osoba twierdziła, że to gdzie indziej, że proszę się zgłosić do tamtej osoby (wskazując na osobę, od której właśnie zostałem skierowany). No cóż, klasyczne od Annasza do Kajfasza, kręciłbym się pewnie niczym Asteriks i Obeliks w swoich 12 pracach... na swoje szczęście doświadczenia z dzieciństwa, kiedy to człowiek kręcił się wiele po różnych terenach, a za jedyny GPS służyła mu rada „koniec języka za przewodnika”, pomogły uniknąć krążenia w kółko. Krótka odpowiedź: „ale to ON właśnie mnie tu przysłał”, sprawił, że biurokratyczna hydra sama wzięła się za urywanie sobie głów, a ja dostałem przynależny mi identyfikator z napisem „medium” i rysunkiem wiedźmy spoglądającej w szklaną kulę. To już wiecie, czemu mnie wzięło na przypominanie sobie polskich, kiepskich moim zdaniem, komedii? No cóż, organizacja Niuconu kojarzyła mi się z kolejną komedią omyłek, niestety znów mało śmieszną. 



Ale z pozytywów, muszę przyznać, że pomysł zrobienia charakterystycznych identyfikatorów w zależności od rodzaju akredytacji bardzo mi się spodobał, mimo iż akurat rysunek odpowiadający mediom nie był tym, który chciałbym najbardziej. Ale narzekać nie mogę, pomysł fajny. Teraz już mogłem rzucić się w wir konwentowych zdarzeń.

Oczywiście, na początek rozpoznanie, czyli ganiam po korytarzach, obglądam stoiska, robię rozeznanie gdzie znajduje się która sala. Na którymś stoisku nawet wypatrzyłem książkę która mogłaby mi się spodobać (chociaż też miałem wrażenie, że sprzedawca bardziej próbuje wyczuć co mi się może spodobać i do tego, a nie do treści, dopasować opis książki, ale co tam, zaryzykować można) ale postanowiłem kupić ją później, a z zaganiania i zapomnienia na którym piętrze postanowiłem zrobić to dnia następnego. Niestety, następnego dnia tego tak mało mangowego stoiska nie było... 
Tak więc całe popołudnie i cały wieczór zszedł mi chyba na przeglądaniu stanowisk i robieniu zdjęć. Ciekawych atrakcji zbrakło...

Powtórka z Annasza i Kajfasza


Następny dzień niestety znów trzeba było zacząć od biurokracji. Okazało się, że choć (zupełnie niecelowo) niuconowski identyfikator był chyba najlepiej przeze mnie traktowanym konwentowym identyfikatorem, to do następnego dnia się nie uchował. No cóż, papier nie należy do materiałów wytrzymałych, zwłaszcza cienki i gdzieś mi się urwało kółeczko, przez które przewieszona była wstążeczka i identyfikator sobie odleciał w niewiadomym mi momencie i kierunku. Wydawałoby się, że skoro mam bransoletkę (która rzekomo miała być głównym wyznacznikiem prawa wstępu na konwent, a na którą ochrona w ogóle nie zwracała uwagi), to wydanie kolejnego identyfikatora nie będzie stanowiło problemu... no cóż, i znów poczułem się jak w starym, komunistycznym urzędzie, otoczony przez niekompetentnych urzędników którym się nic nie chce. Inaczej nie daje się wytłumaczyć tego, że mimo iż helperzy na stoiskach nie mieli nic do roboty, to zostałem wysłany tam, gdzie ogry zjadają niewinnych uczestników za samo wejście – czyt. do pomieszczeń za tabliczkami „zakaz wstępu” czy „Przejście dozwolone tylko za zgodą organizatorów”. I aż dziwne, że orgowie będący nawet nie w stanie „ja chcę kawy” - raczej w stanie „mamusiu ja chcę spać” albo „pierwsza kawa... za jakąś godzinę dojrzeję do tego pomysłu i wyczołgam się z wyrka” byli bardziej w stanie ogarnąć co się dzieje w tym chaosie niż obudzeni i rzekomo pracujący już helperzy. Koniec końców okazało się, że mimo rzekomo sporego nadmiaru, identyfikatory medium już się skończyły (podobno będące w jeszcze większym zapasie identyfikatory wystawców też się skończyły, i to jeszcze pierwszego dnia) i z braku laku dostanę zwykły identyfikator uczestnikowski, który rzekomo nie miał sprawiać większych problemów. No cóż, problemy wyszły, ale o tym opowiem później. Ważne, że znów byłem osobnikiem mającym prawo do szwendania się po konwencie.


Atrakcje konwentowe, sztuk: 3

Przykładowy "scenariusz śmierci"
do DeathNote'a
No cóż, niespecjalnie wiele atrakcji konwentowych udało mi się wypatrzyć, a i poziom ich wiele pozostawiał do życzenia. Jedną z nich była dyskusja o tym, co byś zrobił mając Deathnote'a. Pomijając (chwilowo, skoro o nim wspominam, to z pewnością do niego wrócę) że prelegent sam się pochwalił tym, że zawodowo jest BHP-owcem, i jak to bezpieczny jest ten konwent w przeciwieństwie do nich, początkowo dobrze mi się słuchało rozważań, jak wykorzystać taki niosący śmierć zeszyt. A więc: jak byś sprawdził, czy to prawda? Kogo byś zabił pierwszego? Skoro zadziałało – to skąd masz pewność, że to działanie zeszytu a nie przypadek? Prowadzący co rusz pokazywał, jak bardzo rozwiązania uczestników panelu zbliżone są do zachowań typowych psychopatów. Niestety, po pierwszych kilku osobach i zweryfikowaniu, że zeszyt faktycznie działa tak jak wynika z opisu, po kilku urozmaiceniach zasady o opcję, że niektóre zasady mogą okazać się fałszywe, zarówno uczestnikom jak i prowadzącemu skończyłaby się inwencja. Niby dyskusja się kręciła, ale jakoś tak głównie stała w miejscu. Jedyną inicjatywę wykazywał osobnik, który oczywiście doskonale wie, jakby się zachowywał w obcych sobie psychologicznie, zdecydowanie stresowych dla normalnego człowieka sytuacjach, a jedyna jego postawa to: zabijam, zabijam, zabijam. Bez pomysłu kogo, jak – po prostu zabija, kogo popadnie, gdzie popadnie, bez zastanowienia się nad konsekwencjami, itp.


Drugim godnym zainteresowania punktem była dyskusja o cosplayu jako pasji... lub masochiźmie. Co do tego punktu, mimo trochę zbyt biernej grupy dyskusyjnej, nie mam większych zastrzeżeń, bo prowadząca (Neko) całkiem dobrze prowadziła. Z jednej strony nie zamykała dyskusji nad żadnymi punktami tylko dlatego, że poszło to w niewłaściwym kierunku, z drugiej strony – gdy już faktycznie temat się kończył zaczynała kolejny. Trzeba też jej przyznać, że była przygotowana do dyskusji, w zanadrzu miała zestaw pytań który z jednej strony trochę kierunkował dyskusję, z drugiej – pozwalał szeroko spojrzeć na kwestie związane z cosplayem, zarówno organizacyjne, hobbystyczne jak i finansowe. Równocześnie myślę, że nie zaszkodziło by także organizatorom cosplayowych konkursów posłuchać części tych dyskusji.

Trzecią atrakcją miała być dyskusja o cosplayerach bawiących się w obróbkę zdjęć. Niestety, tutaj poziom był tragiczny. Zamiast profesjonalnej dyskusji, miałem raczej okazję zobaczyć trajkotające nastolatki, których jedynym celem w życiu były hejtujące plotki. Bo oni są źli, źli, źli, a my jesteśmy dobre, dobre, dobre... a oni są źli, źli, źli, a my jesteśmy dobre, dobre, dobre... jeśli ktoś pamięta Dzień świra i scenę w pociągu, to dokładnie tak samo wyglądał ten panel, tyle że zamiast super, super, super leciał hejt ukierunkowany na dwójkę konkretnych cosplayerów. Typowe „powyżywajmy się na nich, skoro same tak nie umiemy”. Co gorsza, swojej dyskusji próbowały nadać cechy profesjonalizmu, wielce to (pseudo)naukowo udowadniając, że ludzie np. o takich cechach twarzy nie istnieją. No cóż, biorąc pod uwagę, że jeszcze tego samego dnia spotkałem osobę o właśnie takim profilu twarzy (a akurat rzadko spotykam Azjatów), to chyba sami widzicie, na jak niskim poziomie tak naprawdę była to debata.


No tak, atrakcji miało być trzy, wymieniłem 3, ktoś pewnie powie: a przecież cosplay, przecież był konkurs? No cóż, w tym samym czasie co konkurs odbywały się kolejne Wrocławskie spotkania z fantastyką, na dodatek na tapecie był „Piknik na skraju drogi” Strugackich, słowem, zona vs manga? Wybór był oczywisty, a co do jego słuszności przekonał mnie półgodzinny pobyt w auli w trakcie przygotowań. Oczywiście, poziom wielu strojów był wysoki, nie mogę zaprzeczyć, jednak to co widziałem w tym czasie już zapowiadało chaos który dział się w trakcie konkursu, a który miałem okazję poznać (na moje szczęście) tylko z opowiadań.


Bezpieczeństwo? Niuconie, robisz to źle


Gdzieś w tekście wspomniałem o prelegencie który sam się pochwalił, że jest BHP-owcem. I że to będzie jedyny tak bezpieczny konwent. No cóż, w tej kwestii ciężko mi zostawić suchą nitkę na organizatorach. A żeby nie było, że przecież jestem laikiem w tych kwestiach, to choć sam mam wykształcenie związane z BHP, to postanowiłem poprosić eksperta – bo przecież głos przeciwko głosowi nie rozwiązuje dyskusji. Dlatego przed napisaniem tego punktu swoje uwagi skonsultowałem z Łukaszem Stępniem, autorem bloga Kryzysowo.pl zajmującego się właśnie kwestiami szeroko rozumianego bezpieczeństwa. Dodajmy, że swoje doświadczenie zdobywał zabezpieczając takie wydarzenia jak Woodstock czy Slot Art Festival, był także uczestnikiem komitetu medycznego spółki PL2012 przygotowującego Polskę do Euro 2012.


No więc, zacznijmy od tego, od czego swój kontakt rozpoczyna chyba każdy uczestnik konwentu. Nie, nie mówię tu o kolejkonie, krok dalej jest identyfikator uczestnika. Jak wspomniałem, od drugiego dnia konwentu, zamiast identyfikatora medialnego (które to się „niespodziewanie szybko” skończyły) po terenie konwentu ganiałem ze zwykłym identyfikatorem uczestnika. Jakie było moje zdziwienie, gdy ochrona zatrzymała się gdy chciałem wejść do budynku szkoły pomocniczej. „Proszę obrócić identyfikator! Nie wypełnione? Nie wpuszczamy”. No cóż, na odwrocie identyfikatora znajdowała się „karta medyczna”. A więc karta, w której oprócz imienia, nazwiska, PESELu musisz podać swoją grupę krwi, przebyte choroby, zażywane leki, alergie... słowem, jeśli masz AIDS, marskość wątroby, choroby weneryczne, napady maniakalne czy inne wstydliwe choroby to powinieneś się tym pochwalić przed wszystkimi. Tak, tak, przed wszystkimi, bo dane te są zapisane na małym kartoniku zawieszonym na twojej szyi, co daje ogromne szanse, że kartonik zaraz się odwróci „tyłem do przodu”. No cóż, zgodnie z polskim prawem są to dane wrażliwe i twoje tajemnice powinny być chronione – a tu wymaga się od ciebie, żebyś chodził ze swoim AIDSem, marskością wątroby czy inna chorobą weneryczną na wierzchu. Oczywiście, organizatorzy się tłumaczyli, że baza danych osobowych została zgłoszona do GIODO, że wszystko jest pod nadzorem centralnej rządowej instytucji – ciekawe, czy w zgłoszeniu podali, że dane są przechowywane na kartonikach noszonych przez każdego na szyi i że mogą przy byle wietrze stać się danymi ogólnodostępnymi?

Tak, tak... wiem, że żaden
NORMALNY człowiek tego nie robi
- ale PRZECZYTALIŚMY regulamin

Oczywiście, w regulaminie nie ma żadnego zapisu który wymagał podawania takich danych. Co akurat nie dziwi, bo ustawa o ochronie danych osobowych wyraźnie określa, kiedy można zbierać takie dane – i ewidentnie na konwentach nie ma podstaw do ich wymagania od kogolwiek. Ale co tam, Ochrona ma Władzę i ona będzie decydowała, co jest obowiązkowe a co nie. Widać identyfikatory budziły we wszystkich kontrowersje, bo zdarzały się dyskusje na temat tajemniczych skrótów które pojawiły się na tej karcie. Według plotek, zaznaczenie krzyżyka w jednym z tajemniczych pól oznacza twoją zgodę na pobranie organów po śmierci. I już się zastanawiasz, czy wśród organizatorów nie kręci się jakaś mafia która spuści ci łomot w jakimś zaułku, a potem domalują krzyżyk i wytną co im się podoba. I nikt nie będzie brał pod uwagę że karta medyczna nie zawiera nawet twojego podpisu i ciężko traktować ją jako wiążącą deklarację , zwłaszcza w przypadku uczestników niepełnoletnich którzy nie mają prawa decydować o twoich sprawach – wypełniłeś, znaczy że można było pobrać. Jak nie wypełniłeś – to oprawca poprawi twój błąd, w końcu każdemu zdarza się pomylić.



Poszukiwania śladów racjonalności
w tłumaczeniach ochrony

No cóż, miałem okazję rozmawiać z jednym z ochroniarzy na ten temat, nawet zdarzyło mi się trafić na pomysłodawcę tego bzdurnego gadżetu. Generalnie chodziło o to, że jak się komuś coś poważnego stanie i potrzebna będzie pomoc medyczna, to lekarz dzięki tym informacjom szybciej będzie mógł udzielić pomocy. Rozwiano też moje obawy co do poboru narządów – nie, żaden ze skrótów nie oznacza. Rzekomo ED oznacza że nie wyrażasz zgody na podejmowanie czynności reanimacyjnych, np. ze względów religijnych. Ciekawe, że w informatorze konwentowym ED oznacza zaburzenia żywieniowe... słowem, wypisuj w ciemno i licz na to, że lekarz będzie cię leczył według tego, co ci powiedział ochroniarz, a nie według tego, co uczono go na studiach medycznych... kamień spadł mi z serca dopiero wtedy, gdy Łukasz napisał mi, że lekarze raczej mało poważnie biorą tego typu „deklaracje” i nawet jeśli źle podasz grupę krwi, to i tak zrobią ci badania żeby nie ryzykować podania niewłaściwej. 








Bo zagrożenia czyhają na każdym kroku


A w ogóle jako bhp-owiec próbowałem sobie w myślach zrobić konwentową „ocenę ryzyka stanowiskowego” i złapałem się za głowę: cóż takiego może stać się na konwencie, że potrzebne będą aż takie informacje? Omdlenia, zasłabnięcia, w skrajnych wypadkach złamania kończyn bo się ktoś na schodach wywróci... ale żadne z tych zagrożeń nie stwarza ryzyka chociażby transfuzji krwi!!! A przed oczami stają zdjęcia z katastrof samochodowych czy budowlanych – co trzeba zrobić, żeby konwent stał się aż tak niebezpieczną imprezą? Czy organizatorzy tak słabo zadbali o bezpieczeństwo, czy może mają jakąś paranoję? Niby jeśli to drugie to lepiej, bezpieczeństwa nigdy za dużo – no niby tak, ale czy ja na pewno chcę uczestniczyć w konwencie organizowanym przez osoby chore psychicznie? Słowem, ani jedno, ani drugie uzasadnienie nie uspokaja, a trzeciego wymyślić nie mogę – no chyba, ze nadgorliwością. A ta, jak wiadomo, jest gorsza niż faszyzm – czyli znów źle.





Podsumowując temat identyfikatorów, zacytuję słowa zawodowca:

„W mojej opinii, nakładanie na uczestników konwentu obowiązku, aby na identyfikatorach umieszczali dane wrażliwe jest sytuacją która nie powinna mieć miejsca. Nosi to znamiona nadgorliwości, która w żaden sposób nie przekłada się na bezpieczeństwo uczestników natomiast może drastycznie godzić w ich prywatność. Szczególnie, że istnieją inne, pewniejsze i bezpieczniejsze mechanizmy informowania jednostek medycznych o problemach zdrowotnych.” 
Łukasz Stępień, blog kryzysowo.pl

No, ale skoro zadbano o informacje potrzebne do ratowania życia, wypadałoby się zastanowić jak wyglądało zabezpieczenie medyczne imprezy. No cóż, w pomocniczej szkole (jakoś nie zauważyłem ich w głównej) ganiali ludzie w czerwonych koszulkach. Napisy pojawiały się dwa: ratownik, ratownik przedmedyczny i medyk. Co do pierwszego, trudno mi zweryfikować, czy zgodnie z wymogami ustawy o ratownictwie wspomniany ratownik miał odpowiednie uprawnienia, koszulka „medyk” może tylko sugerować osobę, która zbyt dużo naoglądała się filmów wojennych. Medyk to wołają żołnierze na wojnie, natomiast fachowe służby medyczne to albo wspomniany ratownik, ratownik medyczny albo lekarz (chociaż to już raczej w przychodni/szpitalu, a nie na miejscu wypadku). No, chyba że ktoś ma taką ksywę – ale dwie osoby o tej samej ksywie i tak samo się ubierające? Nie sądzę... dodajmy, że „ratownik przedmedyczny” to też tylko napis na koszulce.




O braku szacunku do cosplayerów napisały konwenty południowe. Niestety, ten brak szacunku odbił się także na kwestiach bezpieczeństwa. Już pomijając to, że to właśnie cosplayerzy są najbardziej medialną częścią tego zdarzenia, skupmy się na bezpieczeństwie. I potrafię zrozumieć, że organizatorzy nie mają wpływu na pogodę, że dostali salę nieklimatyzowaną o ograniczonej ilości okien. Ale nie trzeba przecież być bhp-owcem (a przecież taki się wśród organizatorów trafił) żeby uwzględnić ryzyko zasłabnięć chociażby z powodu przegrzania i odwodnienia. Bo skoro jest gorąco na zewnątrz, skoro jeszcze gorącej jest w środku, a do tego cosplayerzy mają na sobie różne stroje, często imitujące zbroje a tym samym dosyć dobrze trzymające ciepłotę ciała, skoro ze względów organizacyjnych nie pozwala się nikomu wyjść do najbliższego sklepu, skoro z powodu NIEUDOLNOŚCI ORGANIZACYJNYCH przedłuża się czas ich przebywania w dusznym pomieszczeniu – to może wypadałoby zapewnić jakieś napoje? Z opowieści słyszałem, że najpierw zasłaniano się tym, że trzeba ją sobie zostawić na wypadek udzielania pierwszej pomocy (dodam, że w ramach pierwszej pomocy to się nie podaje żadnych napojów, leków, itp. osobom nieprzytomnym – mogą się zadławić i udusić), po wielkich bojach podaje im się wodę... która nie dość że stała w tym gorącym pomieszczeniu, to jeszcze na słońcu, a więc zapewne jest cieplejsza od ludzkiego ciała i raczej go nie schłodzi. Niuconie, czy za wysiłek który cosplayerzy wkładają w zrobienie stroju, czy za to, że to dzięki nim macie promocję w mediach (bo co innego sfotografować na konwencie?), czy za to wszystko – nie zasłużyli na butelkę wody, przynajmniej „w temperaturze pokojowej”?


Chodź, pójdź za mną ku nocy...

Ale co tam, zapada zmrok. Noc, najstraszniejsza pora doby. I wydawałoby się, że w cywilizowanym świecie ta pora nie powinna już być taka straszna. Niestety, nie na Niuconie. Na tych, co nocowali poza szkołą, w namiotach, lecą jajka a nawet płonące szmaty. Nie trzeba dużej wyobraźni żeby przewidzieć, że płonąca szmata może wylądować na namiocie z łatwopalnego materiału. No cóż, polecam poszukać na kryzysowo.pl zdjęcia które pokazują co się dzieje, gdy na mniej łatwopalne obiekty spadają tak drobne obiekty, jak płonące „lampiony szczęścia”. Oczywiście, można się tłumaczyć, że szmata poleciała z innej posesji, że spoza terenu konwentu. Jestem w stanie zrozumieć, że amatorska ochrona nie chce wdawać się w bójkę z agresywnymi osobnikami, w końcu nikt nie chce dostać łomotu za bezdurno. Ale moje zrozumienie kończy się gdy słyszę te durne sprostowania organizatorów: my CHCIELIŚMY interweniować, ale nie wiedzieliśmy, na ile możemy. Jeszcze by się okazało, że ochroniarze przekroczyli obronę konieczną... I podobno jak tylko przyjechała policja i powiedziała im, co mogą, to od razu żwawo i ochoczo rzucili się w pościg, bo już wiedzieli, co mogą. No cóż, nawet jako amatorzy powinni znać instytucję „zatrzymania obywatelskiego”, a jako ochrona powinni wiedzieć, gdzie zaczynają się i gdzie kończą się ich uprawnienia. I nawet jeśli nie wiedziałyby tego pojedyncze jednostki, to z pewnością powinna to wiedzieć osoba zarządzająca ochroną – a oczywistym jest dla mnie, że o tak poważnych zdarzeniach natychmiast się informuje taką osobę, nawet gdyby trzeba było ją zbudzić.

Reszta tłumaczeń brzmiała równie śmiesznie: „na ulicy łączącej dwie szkoły (poza terenem konwentu nie mogliśmy nic zrobić”. No, ale to wina „kogoś innego”, że organizatorzy zdecydowali się na umieszczenie imprezy w dwóch różnych budynkach? Zresztą, takie „poza terenem konwentu nic nie mogli zrobić”, że ochrona wygoniła mnie spod rusztowań gdzie robiłem akurat komuś zdjęcia. „Bo niebezpiecznie”. I szczegół, że upewniłem się, że z góry nic nie zleci, szczegół że uzgodniłem to także z pracującymi na podeście pracownikami – co tam, Ochrona decyduje o wszystkim. Także poza terenem konwentu...
Sprowokowana przez uczestników,
lokalna mafia okazuje swoje niezadowolenie
poprzez wymuszenia autografów :)
„Bo uczestnicy sami prowokowali mieszkańców”... dodajmy, że oryginalny wydźwięk sprostowania był dużo mniej niewinny i wynikało, że uczestnicy to w ogóle „zło niechciane” w tej dzielnicy, a pomiędzy szkołami powinni przemykać niezauważeni. No cóż, sam zabrałem kilku cosplayerów w jedno z podwórek, w mroczne klatki... jedyna reakcja z jaką spotkałem się ze strony „tambylców” to radość, zainteresowanie, fascynacja fajnym strojem... skrajnym przykładem były dzieciaki które zbierały na swych rękach autografy od cosplayerów. No, a jak ta fascynacja ma się do nocnych ekscesów? Ano zastanówmy się... obdrapane budynki, okolice sławetnego wrocławskiego „trójkąta”. Zresztą pamiętam, jak na zeszłorocznej Szedariadzie, w ramach wspominkowego rajdu autobusem po mieście, oprowadzający opowiadał dawne czasy konwentów, kiedy to trochę inaczej określano atrakcyjność konwentu. „Bo w tamtej szkole, za rogiem, to były najlepsze walki z tubylcami i nikt sam nie wychodził poza teren konwentu”. ... słowem, mało bezpieczna okolica. I po nocy można tu dostać za przysłowiowe „bezdurno”, bo czapeczki na głowie nie miałeś. Albo bo ktoś tam przegrał mecz i trzeba odreagować. Oczywiście, to nie wina organizatorów że dzielnica mało bezpieczna... ale to nie kto inny jak organizatorzy wybierali miejsce odbywania się konwentu. 
I nawet nie chce mi się wspominać o tak pomijanych często problemach jak ilość osób na sali przekraczająca dopuszczalną, o drożności przejść ewakuacyjnych – to akurat standardowy problem na konwentach, próby znalezienia kompromisu między bezpieczeństwem a ilością chętnych (chociaż do Niuconu nigdy nie zdarzyło mi się, żebym miał do wyboru: albo zdepczę śpiących, albo nie wyjdę ze szkoły. Jak myślicie, co wybrałby tłum uciekający przed pożarem poprzez jedyne wyjście ewakuacyjne?)



Podsumowanie

Organizatorzy Niuconu w oczach własnych 
O konwencie chyba najbardziej wyrobiłem sobie zdanie po nim samym. Seria oświadczeń organizatorów „to, że było źle to nie nasza wina, to wina wszystkich wokół”. Tak jakby nad konwentem unosiło się jakieś cholerne fatum i uparcie psuło biednym organizatorom szyki. Jakby wszyscy się sprzysięgli przeciw Niuconowi. A ci, którym się nie udało załapać do tajnego anty-niuconowego stowarzyszenia odbijają sobie to chociaż tworzeniem złośliwych plotek i oszczerstw. Ale nawiązując do mądrości zapisanych w koszulkach, „w każdym kłamstwie które mówisz jest ziarenko prawdy”. I tak jak oświadczenia organizatorów jakieś uboczne niedociągnięcia jakoś tam tłumaczyły, to równocześnie podkreślały, że te najgorsze sprawy opisywane w plotkach naprawdę miały miejsce. Co ciekawsze, żaden taki związek nie zawiązał się przeciw jakże profesjonalnemu Love czy Dniom Fantastyki, które w tym roku doznały ogromnego, pozytywnego przeobrażenia...
Oczywiście, zapewne wszystkim konwentom zdarzają się przypadki losowe i (mniej lub bardziej) udolnie sobie z nimi radzą. Niestety, Niucon z tą losowością radził sobie wyjątkowo nieudolnie a co gorsza przez słabe przygotowanie przedimprezowe sam sobie dorzucał problemów. I żeby chociaż na koniec pojawiły się przeprosiny, deklaracja ze strony organizatorów: tak, to, to i to zrobiliśmy źle, przepraszamy za to, za rok postaramy się nie powtórzyć tych błędów. Niestety, zamiast tego naczytałem się mnóstwa tłumaczeń równie nieudolnych jak organizacja. Że było niebezpiecznie? Bo uczestnicy prowokowali tambylców. Że konkurs się opóźnił? Bo cosplayerzy dorwali się do konsolety i ją popsuli. Że dyplomy dla cosplayerów były z kiepskiego ksera? Bo zginęły i staraliśmy się ratować sytuację... i zero refleksji, że konsoleta powinna być zabezpieczona przed dostępem osób nieupoważnionych (ale przecież ochrona była najwyższych lotów), a organizatorom co rusz coś ginęło i nie mogli nic znaleźć. 
A wracając do samego konwentu... mam wrażenie, że mało kto go potraktował poważnie. To, że ja, nie-mangowiec, odnalazłem ledwo 3 ciekawe atrakcje o niczym nie świadczy. Ale z tego co zauważyłem, większość konwentowiczów potraktowała konwent raczej jako okazję do spotkania się ze znajomymi i wspólnego zwiedzenia miasta, konwent traktując jedynie jako noclegownię. Oczywiście, fajnie mieć tylu cosplayerów pod ręką i przebierać komu akurat chce się zrobić zdjęcia... no tylko okazuje się, że część z nich to już ma w ogóle całe plany, że teraz jedziemy na plener do Ogrodu Japońskiego, potem tam, potem tu... (i wcale nie mówię tu o evencie „zrób sobie zdjęcie na niuconie”, bo to akurat odbyło się w okolicy konwentu). Tak więc nie tylko ja odnalazłem na konwencie mało atrakcji, a walki w kisielu traktuję jako żenującą próbę odwrócenia sytuacji. Czemu? Przeczytajcie na Konwentach Południowych...


sobota, 23 sierpnia 2014

Parę słów o Fantazjadzie...

Fantazjada - gotowa orczyca
Duma z dobrze zrobionego makijażu - którąż kobietę on nie ucieszy?
Ostatnio dawno nic nie pisałem. Zakopany w zdjęciach z różnych ewentów, zakopany w zwiększonej ostatnio ilości obowiązków służbowych (bo wakacje to czas nie odpoczynku tylko nadrabiania za tych, co na urlopach), niestety trochę się zaniedbałem w kwestii bloga.
Żeby to nadrobić, wrzucam relację z larpa, bo choć pełniąc rolę fotografa ciężko mi cokolwiek o nim pisać, to jednak trzeba wygonić z siebie tendencję do odkładania na potem. A krótki tekst jest do tego lepszym pretekstem.

Fantazjada - ork spoglądający z zadumą w przyszłość


kapłan na fantazjadzieZacznę od miejsca. Aby oddać klimat średniowiecza, akcja Fantazjady dzieje się w Srebrnej Górze. Kamienny fort z czasów napoleońskich doskonale sprawdza się jako otoczone miejskimi murami miasteczko Deszczno. Jako zagorzały turysta jeszcze milej dałem się zaskoczyć otaczającym srebrnogórską twierdzę lasy, bo choć samą twierdzę w Srebrnej Górze znałem już wcześniej, to nigdy nie miałem okazji poznać jej malowniczej okolicy. Kręte drogi i dróżki, gęsty, nieuporządkowany bór i odleglejsze, porzucone forty (wykorzystane w grze jako tereny starej kopalni) są naprawdę piękne i warte odwiedzenia nawet wtedy, gdy nic tam się nie dzieje.
Po drugie, wytłumaczę o co chodzi z tym larpem. Larp to rodzaj gry terenowej, w której wcielasz się w wybraną przez ciebie postać. Oczywiście, postać dostosowana musi dostosowana być do świata gry, więc skoro idziesz na fantazjadę, to raczej nie wybierzesz sobie cyber-hackera rodem z sci-fi. Fantazjada jest światem typowo fantasy, więc oprócz grupy bojowych pretorian bardziej sprawdzi się tu jakiś bard, choć przecież zawsze możesz wybrać „tych złych” i zostać tęgoryjcem czy orkiem. Albo maniakalno-upierdliwym Czarnym Wilkiem :)
radość uczestnictwa w fantazjadzieNo więc dobrze, postać wybrana – teraz musisz się nią stać. Tak, żeby każdy od razu widział, że ty to twoja postać a nie ty. Korzystając z wszelkich możliwych narzędzi (maszyna do szycia, nożyczki, ale także allegro) kompletujesz strój, zapoznajesz się ze scenariuszem i hajda, możesz grać. To co osiągniesz zależy tylko od twojej pomysłowości i umiejętności rozegrania postaci, niejednokrotnie z wykorzystaniem talentów do tworzenia intrygi.
Jednak będąc fotografem na takiej imprezie, ciężko skupić się na tym, co się dzieje, bo przecież twoim zadaniem jest zrobić zdjęcia. Ciężko skupić się na którymkolwiek wątku, skoro dla zdjęć ganiasz pomiędzy rozrzuconymi w przepięknym terenie lokacjami, bo tam cię jeszcze nie było, bo dochodzą cię słuchy, że gdzie indziej akurat ma się dziać coś ciekawego, bo z tego miejsca masz już za dużo zdjęć. Oczywiście, daje się zauważyć talent oratorski domorosłych wieszczy czy prowodyrów, daje się docenić kunszt militarny i odwagę wojowników i poszukiwaczy przygód... jednak dużo trudniej zauważyć intrygę snutą przez pozornie spokojnych i nie wadzących światu sklepikarzy, którzy poza podawaniem zamówionych artykułów czasem szepną jakąś plotkę czy dwie.

niejeden zginął na fantazjadzie... fabularnie
Niejeden zginął na fantazjadzie... fabularnie zginął, znaczy się

fantazjada i jej mroczna łowczyni


Wspomniałem o postaciach. Oczywiście, mnóstwo jest postaci kluczowych które swym zachowaniem mogą pchnąć akcję na właściwe tory albo odwrotnie, ją z tych torów zepchnąć aby pędziła niczym górniczy wózek ku przepaści. Jednak chyba o wiele bardziej wartościowymi postaciami stają się te, które dla fabuły mają śladowe znaczenie, za to z pewnością dodają całości kolorytu. Dlatego wyróżnić tu chyba muszę stracha na wróble i jego (fabularnego) ojca, wariata-druida który pytał każdego napotkanego: a widziałeś mojego fafika, widziałeś gdzieś mojego fafika? Świetnie rozegrana postać ograniczonego umysłowo wioskowego głupka, którego umysł potrafił skoncentrować się tylko na jednym, bieżącym problemie nie zauważając nawet zagrożeń otaczającego świata.

każdy ma swojego stracha... nie tylko wróble
Oczywiście, mówiąc o zagrożeniach, wrócić muszę do wspomnianego stracha. Kolejna postać poza-fabularna, do której uczestnik musiał się nieźle przygotować. Już sama część wizualna pokazuje, że sięga do najgłębszych pokładów strachu skrytego w ludzkim umyśle. To nie straszny potwór z paszczą pełną straasznych zębów – nie, raczej przypomina nic nie znaczącego żebraka z jutowym workiem na głowie. Strach na wróble nie robił też żadnego strasznego ARRRGGGHHH!!! , nie wydaje żadnych strasznych dźwięków i nie rzuca się na ciebie, gdy obok niego przechodzisz. Raczej przeczekuje aż wyjdziesz, aby po cichu wyjść daleko za tobą i cię śledzić. A ty sam, nie wiedzieć czemu, zaczynasz rozmyślać: czego on ode mnie chce, czemu idzie za mną, czy jestem bezpieczny? Miarowo powtarzające się kroki, niby nic w nich niezwykłego, nie słychać w nich pośpiechu, pogoni, a w głowie kotłują się myśli: skąd on się wziął? Czemu idzie za mną? Czy nic mi nie zrobi? Nieznajomość sytuacji tylko napędza strach, a i zasłonięta workiem twarz, która nie wiadomo co kryje, tylko pogłębia sytuację. Więc może ja przyspieszę, dystansując się ode mnie – a on dokładnie powiela twoje tempo. Gdyby chciał mnie zaatakować – biegłby za mną, dogonił, więc czego on chce? Coraz bardziej nerwowo przyspieszasz, on też, powoli zmniejszając dystans, powoli redukując twój bufor bezpieczeństwa. Gdyby od razu zaatakował – nie miałbyś czasu myśleć, nie miałbyś czasu analizować, adrenalina wyparłaby z ciebie wszelkie wątpliwości, wolne miejsce zastępując niespotykaną normalnie siłą i odwagą... on jednak wolał przeczekać, aż ciebie wypełni strach i odbierze wszelkie siły do działania, aż sam sobie wmówisz, jak bardzo straszna jest ta sytuacja i jak bardzo ty jesteś w niej bezsilny. Dopiero wtedy cię dopada, czyniąc z tobą takie rzeczy, że nie chciałbyś ich nawet przeżyć w swoich najgorszych koszmarach sennych, a co tu już mówić o ich rzeczywistym przeżywaniu... nie, nie powiem ci, do czego zdolny jest nasz poczciwy strach na wróble, sam sobie to dopowiesz, gdy On zacznie podążać za tobą. Sam się przekonasz do czego zdolna jest twoja wyobraźnia... i jak to się ma do kreatywności stracha w kwestii zadawania bólu.

ofiara złożona bogom mrocznym bogom fantazjady
Ofiara złożona na ołtarzu Fantazjady
jak żyć bez fantazjady, jak żyć?
Ech, jeszcze rok do kolejnej fantazjady,
Jak żyć, jak z tym żyć? 


Oczywiście, zapraszam do ogromnej galerii zdjęć na Facebooku. Jakże liczną grupę przeciwników tej społecznościówki przepraszam, niestety, po transformacji ogólnodostępnej Picassy w G+, serwis ten ma tendencje do masakrycznego zabijania jakości wrzucanych tam zdjęć. I choć wiele osób narzeka w tej kwestii na FB, to jednak dostosowując się do pewnych zasad, da się wrzucić zdjęcia bez znaczącej utraty jakości. Jeżeli podpowiecie mi jednak jakiś ogólnodostępny (czyt. z możliwością oglądania bez konieczności logowania) serwis przystosowany do wrzucania dużych ilości zdjęć w jakiejś rozsądnej rozdzielczości - to z chęcią się na niego przerzucę.









powrót z fantazjady
Po zakończonej fantazjadzie nawet najstraszniejsze potwory wracają grzecznie do domu