Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Legenda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Legenda. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 października 2012

Ogniki w Kościele Jedenastu Tysięcy Dziewic

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Rzeźby nad wejściem do Kościoła 11 Tysięcy Dziewic
„Teraz dostrzegał ogniki – to Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż... Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 223 w antologii Zapach szkła 

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza, Gusiew dotarł do ulicy Jedności Narodowej. Jego celem okazał się Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Kościół, miejsce przez wiele wieków kojarzone ze spokojem i bezpieczeństwem od najazdów, co Ziemiański podkreśla w powyższych słowach. Kto zna historię Inkwizycji, wie że nie zawsze Kościół oznaczał bezpieczeństwo, podobnie każdy uważny czytelnik Legendy wie, że sen i czuwający nad aparaturą Dietrich to tylko pozorny symbol bezpieczeństwa. Wracając jednak do kościoła... 

„Zaczął przepychać się między ludźmi, ubranymi dość dziwnie, w jakieś luźne szaty; ni to średniowiecze, ni to Wschód... […] Nigdy nie był w tym kościele, więc nie mógł ocenić, jak bardzo różnił się teraz od wersji, która istniała w jego czasach.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Wnętrze kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic
No cóż, gdy dziś spojrzy się w historię kościoła zauważa się, że ciężko mówić o podobieństwie kościoła do pierwowzoru. Wielokrotnie burzony, odbudowywany, przebudowywany, rozbudowywany, w 1821 roku odbudywany po raz kolejny w stylu historycyzmu, aż wreszcie zniszczony w 40% po II Wojnie Światowej. Sam kształt bryły sugeruje, iż jego współczesne wnętrze dalekie będzie od wyglądu pierwotnego. Bo któryż kościół katolicki budowany był na kształcie koła? No cóż, kościół zbudowany w 1400 roku już w 1523r. został przejęty przez protestantów. Zmiana wyznania wiązała się ze zmianą oczekiwań co do budowy budynku – protestancka świątynia wymagała ambony stojącej na samym środku budynku i centrycznie rozstawionych wokół miejsc dla wiernych. Choć po II wojnie światowej wnętrzu kościoła nadano katolicki układ, to sam kształt budynku wciąż pozostaje okrągły. 

Kolorowe niczym skora zarazona vitiligo plytki witraza Kosciola Jedenastu Tysiecy Dziewic na wroclawskim Nadodrzu
Witraże kolorowe niczym vitiligo
A jednak, o ironio, w obecnej formie kościoła możemy dopatrzyć się tych części, które najbardziej kojarzą nam się z barbarzyństwem średniowiecza. Wchodząc po schodach, po lewej mijam zabitą dechami wnękę. Choć wydaje mi się to mało prawdopodobne, to do umysłu wręcz pcha się pytanie: czy to na pewno nie pozostałość po celach ekspiacyjnych? 

„W końcu dotarł do ściany. Jednak pewne różnice były – w jego czasach nikt nie budował cel ekspiacyjnych. Kiedyś, jeśli jakaś rodzina nagrzeszyła za bardzo, mogła zamurować swoje dziecko w ścianie kościoła i przeznaczyć je na pokutę – tak musiało być i tutaj. Widział wiele rąk wysuniętych przez maleńkie otwory w ścianach cel, gestami pokazujących, że potrzebna im jałmużna”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Ten wątek z pewnością odnajdziemy u Ziemiańskiego w Achai i w zamurowaniu Mereditha. Widzimy tu także inne przejawy zainteresowania leczeniem chorób w średniowieczu, jak chociażby karania chorych na syfilis jako warunek przyjęcia na leczenie. Do tej samej fascynacji nawiązywałem już opisując pradawne gusła medyczne, jednak jeszcze może kiedyś wątek ten rozwinę. Oczywiście, kolejna opisana choroba z jednej strony nawiązuje do historii kościoła (którego pierwotnym zastosowaniem był szpital dla trędowatych kobiet), z drugiej strony jest zaczynem dalszej akcji. To właśnie w tym kościele Gusiew uwalnia swoją dalszą przewodniczkę po pradawnym Wrocławiu. Przewodniczkę, która na swym ciele wymalowaną ma tajemniczą mapę. 

Kolorowe witraze niczym kolorowe wykwity skory zarazonej vitiligo
Witraże kolorowe niczym skóra Irki zarażona vitiligo
„Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa. 
Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu. 
Drgnęła nagle. 
- Boję się – szepnęła. 
[…] Powtórzył ten sam ruch. Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.[...] 
Czy to możliwe, że miał przed sobą mapę? Mapę strachu. Jeżeli ta plama to szpital na Poniatowskiego, to ta kreska, budząca grozę Irki, była ulicą Sienkiewicza. A ta linia – ulicą Prusa. Gdzie teraz powinien pójść? W te miejsca, których się dziewczyna bała na mapie strachu, czy przeciwnie?”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strony 249-250 w antologii Zapach szkła 

My już wiemy, gdzie udał się Gusiew po opuszczeniu Kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic. Za namową Irki, „Pułkownik” ruszył do opisywanego już szpitala na Poniatowskiego, aby swą drużynę wzbogacić postacią wariata. Na co komu wariat w poszukiwaniach Fałszywego Cmentarza? Aby odstraszać śmierć... 

„Śmierć boi się Boskich Głupców. Bo głupiec wyśmiewa śmierć, ona boi się obłąkanego chichotu i może nas tak od razu nie zabrać. Chodź, tu niedaleko jest szpital. Wiem, gdzie. Weźmiemy sobie jednego”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 238 w antologii Zapach szkła 


No cóż, jak wynika z dalszej części opowiadania, ten szaleniec okaże się bardzo istotną osobą w drużynie. Ale o tym jeszcze kiedyś przy okazji...

niedziela, 7 października 2012

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza...

Październik. Miesiąc zadumy ze względu na przygnębiające chmury za oknem i monotonne uderzanie kropel deszczu o parapet. A także ze względu na zbliżające się święto Wszystkich Świętych. Więc może to okazja, aby powrócić do poszukiwań Fałszywego Cmentarza, kryjącego się za doprowadzającym ludzi do szaleństwa Murem Marzeń? Znacie już historię Pana Wyzgo, wiecie skąd Gusiew porwał wariata (choć jeszcze nie zdradzam po co mu ten wariat). Wiecie, gdzie bohater zaczął poszukiwania... lecz gdzie poszedł dalej? 

Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków...
„Gusiew rozejrzał się wokół. Skomplikowane przyrządy, które miał na oczach, nie wykazywały obecności jakichkolwiek ludzi. I niby jak znaleźć Fałszywy Cmentarz? Ruszył powolnym krokiem w stronę najbliższego mostu, który mieścił się w hallu monstrualnego budynku. Nie widział żadnych świateł. Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków. Przeszedł przez most, a później plac Bema, zabudowany jakimiś dziwnymi, drewnianymi kamieniczkami”. 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Trochę to dziwne. Bo skoro widzieliśmy „Pułkownika” przy nepomuku i zmierzał do placu Bema, to o jaki most chodzi? Choć na teren wrocławskiego Ostrowa Tumskiego większość turystów dostaje się Mostem Tumskim (zwanym też Mostem Zakochanych), to jedynie dlatego, że przecież wchodzą na Ostrów z Wyspy Piaskowej. Idąc jednak z Placu Kościelnego na Plac Bema nie trzeba w ogóle przekraczać Odry. Czyżby więc Gusiew wybrał trasę przez Wyspę Piaskową ze względu na piękne mosty? 

Most Tumski jesienią
Jeśli tak, to z pewnością musiał najpierw przekroczyć Most Tumski, dziś znany głównie z wiszących na nim kłódek zakochanych. Chyżo przemykając przez pusty plac obok Kościoła Najświętszej Maryi Panny na Piasku, dotarł do Mostów Młyńskich. Plac oczywiście pusty, bo w okresie średniowiecza nie stał tu jeszcze pomnik papieża. Z kolei Mosty Młyńskie – większość uważa go za jeden most, lecz tak naprawdę to dwa mosty, połączone końcówką Wyspy Słodowej. Widać to szczególnie po dwóch łukowych przęsłach. 
Gdy porównać te dwa mosty – w oczy rzuca się ich zupełnie różny styl. Najbardziej charakterystycznym elementem Mostu Tumskiego jest zielonkawa od patyny, miedziana konstrukcja przęsła i brama portalowa o dziwo nie pełnią żadnej funkcji konstrukcyjnej, poza oczywiście funkcją ozdobną. Z kolei Mosty Młyńskie to raczej typowe mosty stalowe, z przęsłami charakterystycznymi dla początków rozwoju kolei. 


Zagubiony między historią a teraźniejszością?

Nitowana konstrukcja przęseł Mostów Młyńskich
Tak więc patrząc na współczesną mapę Wrocławia, nasuwają się wnioski, że bohater albo w ogóle nie przekroczył żadnego mostu, albo przekroczył dwa mosty. Gdy spojrzeć jednak w historię Wrocławia to okazuje się, że Ostrów Tumski nie stanowił części prawego brzegu Odry i dopiero w XIX wieku, na rozkaz Napoleona zasypano prawą odnogę rzeki. Jednak i tu wizja autora nie zgadza się z rzeczywistością, bo w miejscu dzisiejszego placu Bema znajdowała się kolejna wyspa, wyspa św. Klary a na naszego bohatera czekałby jeszcze most Fortuna. 

Skoro już jednak nasz bohater jakoś dotarł na plac Bema, nie każmy mu się wracać tylko po to, aby zaspokoić swą drobiazgowość. Może lepiej zastanowić się, gdzie uda się dalej? 

„Czuł się nienaturalnie, z czerwonym światłem pulsującym w lewym oku i sufitem monstrualnego budynku zawieszonym kilkadziesiąt metrów wyżej. Po chwili zobaczył nikłą łunę, bijącą od ulicy Jedności Narodowej. Skręcił w stronę Drobnera i zdecydowanie szybciej ruszył dalej. Teraz dostrzegł wyraźne ogniki...” 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Co to za ogniki? Dokąd dotarł Pułkownik i jakie były tego konsekwencje? O tym w następnym wpisie...


A jednak możliwe???
(edycja z 12.10.2012)

Ostrów Tumski na mapie z 1867 roku
Dziś trafiłem na kolekcję dawnych mapek na FotoPolsce. Okazuje się, że w roku 1861 najprawdopodobniej trasa zbliżona do opisanej byłaby możliwa. Najprawdopodobniej jeszcze wtedy istniała ślepa odnoga Odry zasilająca wodą Ogród Botaniczny. Jeszcze w 1807 roku kanał ten był częścią systemu nadodrzańskich fortyfikacji wodno-ziemnych, broniących miasto od strony północnej. Z kolei gdyby nałożyć bardzo dokładnie te mapki na mapy współczesne, okazuje się, że jednym mostem na obecnej ulicy Świętokrzyskiej można było dostać się faktycznie do placu Bema (w połowie znajdującego się wtedy pod wodą... jakoś dziwnie kojarzy mi się to z sytuacją Poznania w Autobahnie nach Poznań), aby faktycznie udać się w obecną Drobnera, która znów częściowo okazywała się mostem. Choć z kolei druga mapa z 1807 roku tego nie sugeruje nawet istnienia tego mostu... Zachęcam do samodzielnej analizy podlinkowanych mapek, naprawdę ciekawych informacji na temat dawnego Wrocławia można się dowiedzieć.

środa, 7 marca 2012

Nepomukiem w kosmos


pomnik sw. Jana Nepomucena przed kosciolem sw. Krzyza we WroclawiuCi, którym spodobała się początkowa idea bloga, mogli się ostatnio poczuć trochę rozczarowani. Z kolei natłok wydarzeń wrocławskiego Wielosferu związanych z fantastyką (3 seanse teatralno-kinowe w trwającym obecnie cyklu "Nadchodzi Koniec Cywilizacji”, wkrótce Niewidzialna Biblioteka) może sprawić, że niektórzy już w ogóle mogą mieć dosyć monotonii i zaprzestać odwiedzin. Dlatego postanowiłem przełamać tą jednolitość powrotem do klasycznej idei – odnajdywania miejsc opisanych przez fantastów. 
W okresie katolickiego postu, kiedy to ochrzczony już Jezus spędzał 40 dni na pustyni (która to atrakcja, choć w krótszym wymiarze, zapowiada mi się w najbliższym czasie), najbardziej oczywiste byłoby odnalezienie źródeł związanych z Janem Chrzcicielem. To jednak nie takie proste, więc w zastępstwie posłużyłem się Janem Nepomucenem. Kult tego świętego był silnie promowany przez jezuitów, którzy stawiali go na przeciwwagę Janowi Husowi, wielkiemu protestantowi (a więc heretykowi według kryteriów moralnych ówczesnego kościoła). Po dziś dzień, na dawnych terenach czeskich (a taki przecież był Wrocław w okresie męczeństwa Jana Nepomucena) stoją liczne pomniki świętego, tak popularne, że okrzyknięte zostały własną nazwą (tzw. nepomuki) a nawet dorobiły się własnej, bardzo rozbudowanej strony internetowej.

Jak można wykorzystać nepomuka?

Tak popularna grupa pomników nie mogła umknąć oczywiście czujnej uwadze architekta, bo to nim właśnie z zawodu jest przecież Andrzej Ziemiański. Budując wizję Wrocławia zakopanego pod wielką kopułą, to właśnie nepomuka wyznacza jako sposób powrotu do normalnego (o ile można to nazwać normalnym) świata snów.
„Zresztą nieistotne. Komandosi sprowadzą cię na dół i opuszczą na jakąś budowlę, mniej więcej na dach kościoła Świętego Krzyża. Wiesz gdzie to jest?
Pomnik sw Jana Nepomucena lysymi aniolkami- Tak.
- Ok. Tuż przed kościołem jest pomnik.
- Wiem. Świętego Jana Nepomucena.
- Ty naprawdę jesteś dobrze przygotowany. - Uśmiechnęła się znowu, tym razem z podziwem. - Świetnie. Żołnierze zdemontują pomnik, zaś w jego miejsce postawią atrapę, nie do odróżnienia od oryginału. A w środku będzie stał pocisk kosmiczny.
- Jaki? - spytał.
- Zwykła rakieta. Jeśli znalazłbyś się w niebezpieczeństwie, wystarczy wsiąść i odpalić. Niestety zginiesz momentalnie, ale to żaden problem. Pocisk będzie miał takie przyspieszenie, że nawet zgnieciony przebije te cztery i pół kilometra betonu i poleci w kosmos. Na orbicie przejmą go nasze statki, wyjmiemy cię i odtworzymy. Nic się nie bój, to sprawdzona technologia”.
Andrzej Ziemiański, Legenda czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, str. 220 w antologii „Zapach szkła”

Drobne niekonsekwencje architektoniczne

Pomnik sw Jana Nepomucena na tle Kosciola sw. Krzyza we Wrocławiu
Oczywiście, pomnik nie jest wytworem omamów sennych autora, i istnieje on oczywiście także w realnym świecie. Gdy jednak spojrzeć na niego, to od razu widać pewną niekonsekwencję autora, którą można jednak zwalić na fakt, że akcja opowiadania dzieje się przecież w śnie. Bo pomnik swoje metry ma i autor, jako architekt przecież z zawodu, musi wiedzieć, że taki pomnik swoje waży i raczej ciężko go transportować czy demontować w kilkanaście osób bez użycia specjalistycznego sprzętu. A mimo to...
„Dochodzili do dolnych pięter. Gusiew szczególnie współczuł tym Chińczykom, którzy dźwigali, niemały przecież, sztuczny pomnik świętego Jana Nepomucena z pociskiem kosmicznym. Drużyna saperów zaczęła wiercić otwór w podłodze. Poniżej był już tylko olbrzymi hall budynku, którym przykryto centrum historycznego Wrocławia.”
Andrzej Ziemiański, Legenda czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, str. 231 w antologii „Zapach szkła”

I jak jeszcze tutaj można by zwalić to nieuwzględnianie praw grawitacji na lżejszą wagę atrapy oraz masowy charakter zadań podejmowanych przez Chińczyków (przecież nikt nie mówi, że tych Chińczyków nie są setki), to jednak dalej już nie ma wątpliwości, iż tylko nierealnością wyśnionego Wrocławia można wytłumaczyć zaniżanie problemu wagi pomnika.
„Odbijał się mocnymi uderzeniami nóg i skokami zjeżdżał coraz niżej, na stromy dach, a potem na ścianę. Wreszcie, po krótkiej chwili, wylądował na bruku. Kilkunastu komandosów zjechało znacznie szybciej od niego, już byli na dole. Zdemontowali pomnik przed kościołem, a w jego miejscu błyskawicznie umieścili atrapę z pociskiem kosmicznym.”
Andrzej Ziemiański, Legenda czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, str. 231 w antologii „Zapach szkła”

Prawdziwy nepomuk w terenie

Plaskorzezba na cokole pomnika sw Jana Nepomucena na placu Kościelnym we Wrocławiu
Gdy dziś odwiedzić pomnik św. Jana Nepomucena... cóż, trudno mi powiedzieć czy jest to „typowy nepomuk” czy tylko „pseudonepomuk”, bo ich klasyfikacja to już temat na oddzielną pracę naukową. Jednak trzeba przyznać, że pomnik robi wrażenie i świetnie prezentuje się na placu. Nawet tymczasowa żółta tabliczka kierunkowskazu „do placu Bema” nie psuje mocno wrażenia, choć czekam na czasy, gdy most młyński zostanie naprawiony a ruch samochodowy znów omijał będzie Ostrów. Oprócz wielkości pomnika tego „bata na heretyków” jak zwyczajowo używali go jezuici, wrażenie robi mnogość detali, aniołków, gwiazdek (oczywiście, oprócz tych na aureoli, których ma prawo być nie mniej, nie więcej niż 5), zdobień. Podstawa pomnika zdobiona jest 4 scenami z życia męczennika (włącznie z jego utopieniem w nurtach Wełtawy). Ciekawostką jest użycie dwóch łysych aniołków, które miały być uwiecznieniem nowo narodzonego syna jednego z kamieniarzy. Gdyby rozpatrywać jego użycie jako rakiety kosmicznej... to trzeba przyznać, że faktycznie ma zarys pocisku. Jedynie już w początkowej fazie lotu należałoby odstrzelić krzyż i wzniesione ku niebu ramiona, choć jeśliby pominąć ten szczegół pewnie same by szybko odpadły pod wpływem naporu powietrza. Tak więc pomnik Jana Nepomucena możemy dorzucić do listy wrocławskich alternatywnych metod podbijania kosmosu, obok opisanego już pociągu do nieba czy wrocławskiej rakiety czy windy orbitalnej (ale o tym już w przyszłości).  

sobota, 5 listopada 2011

Znajdź siedem różnic


Jeden.   To ona jest stąd, a on stamtąd.
Dwa.     On jest jeden, nie dwóch.
Trzy.     Alternatywa. Alternatywne źródło energii kontra alternatywne światy.
Cztery.  Wróg. Obcy agent zamiast pierwiastka fantastycznego w postaci czarnego psa.
Pięć.      Archiwa bezpieki kontra badania naukowe Stanów Zjednoczonych.
Sześć.   Rynek. Akcja toczy się wokół popularnego miejsca, a nie w zamkniętym dla obcych instytucie
              badawczym.
Siedem. Co będzie siódme? Nie mogę odnaleźć. Czyżby nie było siódmej różnicy?

Czytając powyższe, pewnie sobie pomyślicie: Oszalał. Pewnie od nadmiaru fantastyki oszalał i niczym Tolkien rozmawia w ogródku z Gandalfem i Frodem. Skądże znowu. To raczej efekt oglądania filmików nakręconych w ramach akcji „Kręci cię Wrocław – kręć Wrocław”. Miejski konkurs na najlepszy krótki film promujący miasto. Na 50 filmów, po pominięciu jednego czy dwóch na zdecydowanie niższym poziomie, prawie wszystkie są różnorakimi wariacjami 2-4 motywów z powtarzających się bodajże 8 motywów. A to kilka filmików z kategorii mikrocity, a to uparcie tramwaj na Szewskiej (jakby tylko tam jeździły tramwaje), a to kilka motywów odwołujących się do symfonii miejskiej Vrotslove, rower... mam wrażenie, że część autorów usilnie obserwowała najbardziej promowane przez Urząd Miejski tematy i próbowała się podlizać koncentrując właśnie na nich. Film 46 zdecydowanie odbiega od tej rutyny i przyciąga oryginalną fabułą. Jako jedyny nakręcony został niczym minutowy film szpiegowski. Czemu piszę o tym na blogu zajmującym się przecież fantastyką? Bo filmik silnie mi się kojarzy z opowiadaniem Andrzeja Ziemiańskiego – Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku. Klimat i pewne kluczowe elementy obydwu są tak do siebie podobne, że od razu przypomniała mi się zabawa dla dzieci którą można było kiedyś znaleźć w gazetach – wydrukowane dwa łudząco do siebie podobne obrazki, różniące się kilkoma drobnymi detalami które należało odnaleźć. Postanowiłem więc zrobić podobne porównanie filmu i opowiadania i wyszło mi to co powyżej. 

Jeśli ktoś nie widzi tych różnic, to rozwinę:
  1. W opowiadaniu Ziemiańskiego do polskich naukowców przysiada się kobieta z Węgier. W filmiku – do agenta wywiadu ze Stanów Zjednoczonych Ameryki podchodzi polska przewodniczka.
  2. U Ziemiańskiego główne role męskie grają Dietrich i „Pułkownik” Gusiew, w filmie mamy tylko jednego agenta pierwszoplanowego.
  3. W Legendzie cała akcja zbudowana jest na popularnej w fantastyce idei światów równoległych, w filmie – na poszukiwaniu źródeł alternatywnej energii.
  4. W filmie pod koniec pojawia się agent (agenci?) obcego wywiadu (człowiek z EOS-em w dłoni), w książce wrogiem jest „czarny pies” który może być błędnie odczytywany jako tajemnicza istota, a tak naprawdę to depresja jako choroba psychiczna. Plus nowotwór, czyli choremu ciału towarzyszy chory umysł.
  5. W filmie akcja zawiązuje się wokół odkrycia naukowców w Stanach Zjednoczonych. W opowiadaniu informacje o projekcie „Kal” wypłynęły od strony, która w czasach zimnej wojny nakierowana była właśnie na odkrywanie amerykańskich agentów i sabotażystów – komunistycznej bezpieki.
  6. Choć pozornie i książka i film odwołują się do miejsc spotkań (rynek, kawiarnie, itp.) to pisarz wykorzystuje publiczne miejsce tylko do zawiązania akcji, aby potem przenieść bohaterów w zacisze instytutu badawczego, do którego dostęp mają tylko wybrani. W filmie jest wręcz odwrotnie – akcja zostaje wyprowadzona z zacisza gabinetu rządowej jednostki wywiadu do najbardziej popularnych miejsc Wrocławia.
No i 7. Oczywiście, że akcja Legendy nie może rozpocząć się w pełnym blasku słońca, a w powojennym bunkrze. Tematyka Wrocławia Podziemnego wraca u Ziemiańskiego wielokrotnie, można ją odnaleźć nawet w dworcowym blogu. Być może kiedyś będzie mi dane poznać źródło tej fascynacji bunkrowej... i aż chciałoby się zacytować za klasyką polskiej komedii Bunkrów nie ma. Ale też jest zajebiście!”, ale akurat we Wrocławiu pierwsze zdanie ewidentnie byłoby kłamstwem.

wtorek, 1 listopada 2011

Gdzie leży Fałszywy Cmentarz?

1 listopada. Dzień Wszystkich Świętych. To dzień kiedy wszyscy odwiedzamy groby naszych zmarłych. Gazety rozpisują się o wielkich ludziach, którzy odeszli z naszego świata, zwłaszcza w ciągu ostatniego roku. Z cmentarzami związane są legendy, historie, przesądy. Nawet kwiaty które składamy na grobach naszych bliskich mają ukryte znaczenie, o którym już dawno zapomnieliśmy. Nawet postrzeganie cmentarzy zmieniało się z wiekami – czasem były azylem dla przestępców, miejscem spotkań towarzyskich, ale także miejscami przeklętymi. Pokrótce wiedzę tą przekazuje Andrzej Ziemiański w „Legendzie”.

Cmentarz ofiar gór, Kocioł Łomniczki, Karkonosze
„Gusiew analizował całą swoją wiedzę o cmentarzach, którą przekazali mu koledzy z uniwersytetu. Cmentarze w średniowieczu najpierw były miejscami bezpiecznymi. Tam się chowało dobytek na wypadek najazdu; wystarczyło zawiesić co cenniejsze rzeczy w worku na drzewie... i już; najeźdźca często rezygnował. Potem cmentarze zamieniły się w miejsca spotkań towarzyskich, wręcz wypadało pokazywać się wśród trupów. To nic, że cuchnie (w tamtych czasach równie nieźle cuchnęło i w domach). Szacowne pary przechadzały się między świeżymi grobami, wśród stosów kości dyskutowano o sprawach światowych. Tam odbywały się jarmarki, czasem sądy, tam kryli się przestępcy, chcący uniknąć cywilnej odpowiedzialności. Salon i forum pośród gnijących szczątków, gdzie majordomusem był doświadczony grabarz, wskazujący „lepsze” kwartały, w których ziemia szybciej rozkładała ciała. 
Potem jednak przyszła inna epoka. Cmentarze stawały się w umysłach ludzi groźne. Wymyślano najróżniejsze rzeczy: że cmentarz truje całe miasto, produkuje masy morowego powietrza, które krążą w postaci sunących po nocy chmur, zabijając przechodniów, wlewając się ukradkiem do piwnic, psując wino i zatruwając żywność. Takie chmury skażonego gazu potrafiły osaczać ludzi i zmieniać rzeczywistość. Sprawiały, że metal korodował, śniedział, a szkło się roztapiało... 
Gdzie jest więc fałszywy cmentarz? To proste. Nie mogły go wyróżniać żadne krzyże, kaplice czy groby, ale skoro w tym świecie obowiązywały prawa snu, to po przekroczeniu Muru Marzeń wystarczyło obserwować zegarek. 
Gusiew zatrzymał się dokładnie w momencie, gdy metalowa bransoleta błyskawicznie pokryła się śniedzią, a szkło pojedynczymi kroplami zaczęło kapać na tarczę. „Jestem na miejscu” – pomyślał i rozejrzał się wokół.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, str. 166 w książce „Zapach Szkła” 

Gdzie więc we Wrocławiu leży Fałszywy Cmentarz? Jego poszukiwania zapowiadałem dawno temu, przy okazji Walentynek, i z pewnością poświęcę mu trochę miejsca w listopadowych wpisach, choć nie można przecież pominąć imprez zapowiadanych na ten miesiąc.

piątek, 26 sierpnia 2011

Pan Wyzgo

Dzisiejszy wpis wyjątkowo nie dotyczy żadnego miejsca. Ani we Wrocławiu, ani poza nim. Raczej stanu ducha. Ot, wyjątkowo ciężki dzień, nic więcej.
  • To znowu pan, panie Wyzgo?
  • Tak, panie doktorze. Bo wie pan, mi się cały czas śni to samo. Wchodzę do supermarketu, na rynek, gdziekolwiek gdzie jest tłum. I... I mam w ręku karabin maszynowy, a na plecach trzy skrzynki amunicji. I zaczynam strzelać. Do ludzi! Tam są setki trupów.

Czasem jednak wariat widzi coś innego. Czy na pewno niewinnego?
  • Mówiła, że ma na imię Azja. […] To była mała dziewczynka. Powiedziała że on [...] jest otoczony przez tłum ludzi. To jest jakiś taniec. Powiedziała, żeby go nie budzić, bo będą duże straty.
Ale wtedy się można pocieszyć, że i tacy ludzie są komuś potrzebni, że to oni właśnie ratują innych.

Gusiew czuł, że się dusi. Tłum napierał coraz mocniej i ciągle się poruszał.[...] Nie mógł nawet krzyknąć.
Kto inny jednak mógł.
  • Ekstra!!! - Głos wydawał się znajomy. - Ale fajnie!!!
    Wyzgo stał na rozstawionych nogach z karabinem maszynowym w dłoniach. Przycisnął spust, mierząc wprost w zbity tłum ludzi. Dokładnie tak jak w snach, które przez ostatnie lata nawiedzały go co noc.
  • Ale odlot! - Palba wystrzałów zagłuszyła jego słowa.
    Wokół umierali ludzie. Jedynie Gusiew, wiedzący czego się spodziewać po tym pacjencie, wykonał przepisowe „padnij”, kryjąc się za najbliższym ciałem, gdy tylko zmniejszył się napór tłumu. Ta da da da da da da da da da... Huk odpalanych pocisków odbijał się od ścian, ogłuszał, szarpał wnętrznościami. […]
  • Ale odlot... Jaka jazda! - Wyzgo wyjął z plecaka drugą skrzynkę amunicji i właśnie zmieniał taśmę. - Jeszcze nigdy nie czułem tego tak realnie. [...]
  • Sam pan widzi, panie doktorze. Później cierpię na jawie, a pan mi nie chce niczego zapisać, żebym już tego nie robił. […] Ale jazda! Ale fajnie... Sam pan widzi, panie doktorze – mnie trzeba leczyć.
    Wszystkie cytaty: Andrzej Ziemiański, Legenda, str.208 i 260-263 w książce Zapach szkła

niedziela, 13 lutego 2011

Walentynki alternatywne

Św. Walenty, patron zakochanych. Mało kto pamięta, że to także patron chorych psychicznie i szaleńców. Więc choć w fantastyce ciężko o wątki romantyczne, tak dużo łatwiej o szaleńców. To właśnie po wariata wybiera się Gusiew do szpitala na ul. Poniatowskiego. Nie wiedzieć czemu właśnie tam, a nie do znajdującego się w pobliżu szpitala na Kraszewskiego, w którym znajduje się obecnie instytut psychiatrii, ale któż zrozumie myśli fantasty.

Ledwie orientował się w drewnianej zabudowie, a i to dlatego, że przestudiował wszystkie albumy z rycinami przedstawiającymi stary Wrocław. Jednak wydawało mu się, że rozpoznaje szpital na Poniatowskiego – ten murowany, który pamiętał, a nie średniowieczny.
- I można tak sobie zabrać ze szpitala kogo się chce?
- No pewnie - Wzruszyła ramionami. - Będą się cieszyć. Jedna gęba do żywienia mniej.
A. Ziemiański, Legenda, str. 248 w książce „Zapach szkła”

Wydawałoby się, że tak olewające podejście do pacjenta to przeżytek średniowiecza – jak pokazują jednak najświeższe wiadomości, to niestety wciąż jeszcze się zdarza w polskich szpitalach.

Wracając do szpitala – obecnie znajduje się w nim Zakład Chirurgii Eksperymentalnej wrocławskiej Akademii Medycznej. Cały teren jest zamknięty, dlatego zza przystanku obejrzeć można tylko ozdobne stare wejście boczne, obecnie nie używane, z rzeźbą Matki Boskiej nad drzwiami. Więcej o szpitalu, którego nie ma, przeczytacie na Moje Miasto Wrocław 

Trzeba przyznać, że nawet pogoda mi się trafiła taka jak w opowiadaniu Ziemiańskiego...
„I wreszcie Irka... Umyta w rzece, uczesana, z chorobą skóry. Nie umiał przyznać się sam przed sobą, że coraz bardziej go pociąga. Przecież we śnie chyba nie można się niczym zarazić? Roztarł rękami twarz. Jezu! Czuł dotyk, tak jak w realnym świecie, czuł zimno wokół, widział obłoczek pary, która wydobywała się z jego ust przy każdym oddechu. Prawidła snu. Nie mógł ich pojąć."
A. Ziemiański, Legenda, str. 248 w książce „Zapach szkła”

PS. Tym samym poszukiwania Fałszywego Cmentarza uważam za rozpoczęte.