wtorek, 25 marca 2014

Nomen Omen, czyli książka pełna przygód

(zapowiedź spotkania autorskiego z Martą Kisiel na końcu recenzji)

Okładka książki Marty Kisiel - Nomen Omen
Okładka książki,
źródło: materiały wydawnictwa Uroboros
„Nomen Omen” Marty Kisiel to kolejna książka, która „kupiła” mnie okładką. Chociaż pozornie wykorzystano tu wręcz sztampowy motyw „czerwone (rude) na szarym tle” (i mam nadzieję, że autorce okładki jakaś durna londyńska firma od herbaty nie będzie grozić sądem za łamanie rzekomych praw autorskich) to jednak w tych szarościach ukryte jest drugie dno przekazu. Stary, porzucony mroczny dworek z zapewne nieprzypadkowo umieszczonymi oknami oświetlonymi od środka za każdym razem kojarzy mi się z czaszką, na szczycie której z okna wyziera mroczna wiedźma z nienaturalnie groźnie powiewającymi na wietrze płomiennymi włosami. Jeszcze tylko recka zaczynająca się słowami: „Współczesny Wrocław, z krótką wycieczką do czasów niemieckiego Breslau...”. Dalej nie trzeba było czytać żeby stwierdzić: tą książkę muszę mieć.

Co się może stać z książką?

W zasadzie sam zakup nie zapowiadał żadnych problemów, jednak podobnie jak przy zakupie „Bogowie muszą być szaleni” Anety Jadowskiej, tak i tu przy zakupie musiał się wdać jakiś element nie z tego świata. Ot, zwykła płatność kartą, pakuję książkę do plecaka, nie biorąc żadnych śmieci w stylu torebka czy paragon, standardowe słowa zza lady: Pan weźmie paragon – nie, nie zbieram śmieci... chwila ciszy, po czym w głosie zauważam subtelną zmianę głosu, gdy sprzedająca dopowiada: na wypadek gdyby coś się działo z książką.
Salomea Przygoda, bohaterka Dobrego Omenu Marty Kisiel
Salomea Przygoda, główna bohaterka książki,
Źródło: materiały wydawnictwa Uroboros
Zawiało grozą, zwłaszcza, że po przeczytaniu zapowiedzi sam nie wiedziałem, czy kroi się powieść dla szalejących hormonami nastolatek czy jednak może mroczny, pełen niedopowiedzeń horror umieszczony gdzieś w klimatach wiktoriańskich. Nie takie jednak straszne grimoiry chowają się w głębiach redakcji, gdzieś na regałach ciągle przepycha się ze sobą z 5 apokalips, w tym część nawet nuklearnych, a mury budynku wciąż stoją nienaruszone, więc czy magiczna aura domu nie poradzi sobie z jakąś indywidualną powiastką?

Horror, czyli zabieramy książkę
na ul. Lipową

No cóż, sam nie spodziewałem się jakie to straszne siły sprawcze sprowadzam do domu, ten jednak jakoś potrafił sobie poradzić z ich okiełznaniem. Dopóki książka czytana była w domu, to okazywała się naprawdę dobrą komedią, utrzymaną zgodnie z zapowiedzią na poziomie równym Pratchettowi. Chociaż przy mojej skrupulatności muszę tu zauważyć znaczącą różnicę. Bo choć poziom humoru i lekkość tekstu z pewnością dorównuje chociażby Pratchettowskiemu Mortowi, to jednak jego istota jest zupełnie inna. Mistrzostwo Pratchetta polegało na umiejętności odkrycia prawdziwego świata, takim jakim widzi je nasze oko, zanim mózg narzuci na to pewne kulturowe schematy i stereotypy. To, co robi Marta Kisiel, jest dokładnym odwróceniem tej konwencji: każde zdarzenie czy postać obudowuje w swojej narracji tysiącem kulturowych skojarzeń, zrozumiałych z pewnością każdemu, jednak takich, że nikt nigdy nie wpadłby na takie ich połączenie. Dodajmy, że oczywiście nawiązań doskonałych. I jeśli Ćwiek mi mówi, że w jego utworach znajduje się mnóstwo nawiązań – to powinien wziąć się za czytanie Łurzowego Kłulika, jakim to pseudonimem czasem przedstawia się autorka.
Książka Marty Kisiel Nomen Omen na tle kamienicy Lipowa 5
Książka Marty Kisiel na tle kamienicy na ul. Lipowej 5,
źródło: blog Lara Notsil
No, więc tak było w domu. Żeby jednak nie marnować czasu, postanowiłem zabrać książkę ze sobą na spacer, jadąc na jakieś mocno skomplikowane badania medyczne na drugim końcu Wrocławia. Książka, nie trzymana już siłą ochronnych zaklęć mego domu i znajdujących się w nim milionów amuletów (nie, żebym wierzył w ich działanie – ale bez nich te wszystkie nuklearne apokalipsy jakoś dziwnie szybko się nagrzewają) nagle postanowiła pokazać swoją groźną naturę. Z lekkiej i wesołej komedyjki nagle zaczął wyzierać mroczny horror. Im bardziej zbliżałem się do ul. Lipowej 5 (o dziwo, jedyny punkt we Wrocławiu w którym mogłem zrobić te badania znajduje się zaledwie 1,5km od miejsca zamieszkania babć-ksero; dodajmy, że do zrobienia tych badań zbierałem się jakieś 1,5 roku, i zebrałem się akurat w połowie czytania książki Nomen Omen) tym straszniejsza była historia. Chyba nie muszę dodawać, że najczarniejszy moment scenariusza rozegrał się gdzieś w okolicy miejsca badań, a w drodze powrotnej akcja się powoli uspokajała? Z tego co wiem, nie jestem jedyny który miał przygody związane z czytaniem tej książki na mieście...

Co sądzę o książce?

No cóż, skoro główna bohaterka książki ma nazwisko Przygoda, to i czytanie książki nie mogło się odbyć zbyt spokojnie. Jednak ocenianie książki zaledwie na podstawie okładki, zawartego w niej humoru i akcji to chyba trochę zbyt mało, zwłaszcza w przypadku książki Marty Kisiel. Co jeszcze podobało mi się w książce? Z pewnością zróżnicowane słownictwo. Z jednej strony główna bohaterka, nazywają się strasznie staroświecko Salomea używa równie staroświeckiego języka włącznie z nieużywaną już w czasach młodości szweją. Z drugiej ostrym kontrastem uderza polsko-angielskie słownictwo jej brata, Niedasia, słownictwo rodem z powierzchownie tylko spolszczanego MMO. A więc jest tu killowanie gadów, farmienie expa, i w ogóle nieskomputeryzowany człowiek nie zajarzy, o co kaman, a to wszystko okraszone domieszką języka niemieckiego i łaciny. No, i te długie tytuły rozdziałów, niczym z zamierzchłych czasów, gdy książki ważyły kilkadziesiąt kilo z okuciami... lofciam to!!! :)
Oczywiście, książka nie obyła się bez wad. Z głównych wymienić muszę lekką naiwność w tworzeniu akcji. Chociaż momentami zwroty są zupełnie zaskakujące, zwłaszcza gdy radosna pratchettowska komedia zamienia się w horror godny Poe'go, to jednak momentami człowiek ma wrażenie, że zbyt wiele klocków układanki było stworzonych tylko po to, żeby dopełnić całość.
Kolejną jest przedstawienie w książce Wrocławia. Z jednej strony, jest to chyba jedyna książka z gatunku „dzieje się w polskim mieście”, w której ktoś wpadł na genialny pomysł umieszczenia mapki, pozwalającej zorientować się w mieście tym, którzy go nie znają. Z drugiej strony jednak, przez pierwsze pół książki Wrocław pojawia się tylko sporadycznie, ot tak, gdzieś jakieś przypadkowe miejsca co parędziesiąt stron. Co gorsza, mam wrażenie, że autorka chyba trochę zbyt chaotycznie szafuje miejscami w turystycznym centrum naszego miasta. Bo owszem, trzeba przyznać że każde z tych miejsc samo w sobie istnieje we Wrocławiu, co zresztą doskonale udowadnia Lara Notsil na swoim blogu, to jednak często brak mi tego typowego szwędania się ulicami Wrocławia, które uwielbiam u Ziemiańskiego, Szmidta czy u Jadowskiej. A już zupełnie  nie udaje mi się zidentyfikować na mapie księgarni, w której pracuje Salka Przygoda. Najpierw można podejrzewać okolice Wybrzeża Słowiańskiego, potem nagle okazuje się, że jest to blisko Mostu Piaskowego, jednak prawie że na Grunwaldzie, a w ogóle, to jakoś dziwnie okazuje się, że Ossolineum znajduje się gdzieś między krasnalem piorącym swoje ciuchy nad Odrą a mostem Grunwaldzkim. Albo ja trochę zbyt mało dokładnie czytałem książkę, albo autorka zbyt mało uważnie ją pisała, z pewnością temu tematowi poświęcę w przyszłości osobną notkę... a może dwie czy trzy?
Z pewnością trochę niespójności widzę w stworzonych postaciach. Tak jak jeszcze skłonny jestem uwierzyć w emerytowaną panią profesor medycyny trzęsącą niejednym oddziałem szpitalnym, tak już główna postać ulega zbyt dużej przemianie, co gorsza nie dzieje się to spektakularnie niczym w Dziadach Mickiewicza. Naiwna, zagubiona, zamknięta w sobie nie dająca sobie rady ze światem 25-latka o umyśle nastolatki znika gdzieś z kart książki, żeby kilkadziesiąt stron dalej nagle okazać się kobietą na tyle silną, żeby skopać du.. swojemu rozwydrzonemu bratu (który przecież jeszcze tak całkiem nie dawno manipulował nią bez żadnego wysiłku), a nawet swojemu zombie-pradziadkowi. A może to jednak typowa przemiana w tym wieku i to ja się nie znam na kobietach w tym wieku? Chociaż jak wspomniałem bardziej kojarzy mi się to z przemianą nastolatki, ale z chęcią wysłucham zdania autorki na ten temat, to w końcu grupa o wiele lepiej jej znana :)
Czy dopisywać muszę, że tytuł promowanej Pratchettem książki jakoś dziwnie zalatuje mi plagiatem nie tylko słów, ale i melodyki Dobrego Omenu (od którego zaczynałem swoją fascynację Pratchettem – i jak tu nie napisać, że nomen omen fascynację Martą Kisiel zaczynam od Nomen Omen?)?
Jednak, podsumowując, mimo swoich wad książka muszę powiedzieć, że książka jest po prostu świetna. Z pewnością umieściłbym ją gdzieś obok kolekcji Pratchetta (czemu nie obok Poe'go? Bo jego jakoś nie odważę się trzymać jego książek w domu! A już nie daj Boże zgada się z Martą Kisiel, i drżyjcie mury mego domu). Tyle, że nad moim biurkiem zaplanowana jest już półeczka na wszystkie książki fantastyczno-wrocławskie, i jednak tam znajdzie się jej miejsce.
Po książce Marty Kisiel widać, że to rozwijająca się pisarka, która wciąż jeszcze eksperymentuje szukając swojego stylu i aż obawiam się, że część swojej świetności będzie musiała porzucić, aby rozwijać inne dziedziny. W głębi ducha jednak liczę na to, że niczym w początkowej części książki z czasem ujawniać się będą jej kolejne siostry-ksero: pierwsza pisząca świetne komedie, druga pisząca mroczne horrory, no i ta trzecia – która ujarzmiać będzie obydwie panie i niewidzialną nicią zszywać to będzie w całość. Czego wam i sobie życzę, ciekawskich jednak dalszych planów zapraszam na spotkanie autorskie z Łurzowym Kłulikiem.

Info o spotkaniu autorskim

Osoba:    Marta Kisiel
Czas:       Ostatni piątek marca (czyli 28.05.2014), g. 18

Miejsce:  Lipowa 5. Księgarnia Tajne Komplety, ul. Przejście Garncarskie 2

czwartek, 20 marca 2014

Poznań - miasto (bez) wyobraźni?

Ta książka wpadła mi w ręce zupełnie przypadkiem. Czy na pewno? Czy na pewno przypadkiem było to, że jadąc na urlop dosłownie sprzed nosa sprzątnięto mi ostatnie miejsce w samolocie z Wrocławia i musiałem lecieć przez Poznań? Czy to na pewno przypadek, że zupełnie nie patrząc za książkami, gdzieś w którymś wolnocłowym kiosku rzuciła mi się na oczy właśnie ta okładka? Tytuł: Poznań Fantastyczny. Czy mogłem sobie odpuścić? Zarówno jako autor bloga piszącego także o książkach umieszczonych w polskim mieście, jak i jako osoba, która równolegle próbowała przenieść się do obydwu miast, tylko w jednym z nich nie poszło...

Okładka książki "Poznań Fantastyczny"

Zacznijmy od okładki


No bo od niej zaczyna się kontakt każdego czytacza z książką. Po dyskusjach z Anetą Jadowską na temat okładek jej książek (pamiętacie Złodzieja Czasu z pierwszą okładką? No właśnie!), zacząłem bardziej świadomie spoglądać na ten aspekt. I trzeba przyznać, że okładka Poznania Fantastycznego JEST chwytliwa. Duży zielony kolor, niczym jakiś glut z mikstury czarownicy, umieszczony w szklanym tłoku, otoczony brązem wypełnionym steampunkowymi mechanizmami – czyli aż kusi eklektyzmem fantastyki, co akurat jest dosyć oczywistym aspektem antologii. No i oczywiście, poznański aspekt, ratuszowy koziołek... tylko jako były kilkuletni mieszkaniec Gorzowa Wielkopolskiego, spytać muszę, czemu ten koziołek jest stylizowany na motocykl żużlowy? Na to pytanie odpowiedzi do tej pory nie odnalazłem.



Zagłada ulicy Wyobraźni

Hitchock kiedyś powiedział, że żeby stworzyć dobry film należy zacząć od trzęsienia ziemi... a potem akcja musi narastać. Myślę, że opowiadanie Adama Kubackiego pełni rolę trzęsienia ziemi, dzięki specyficznemu stylowi pisania. Kiedyś, na warsztatach dziennikarskich we wspomnianym już Gorzowie usłyszałem, że należy starać się ograniczać interpunkcję w artykułach. Bo wzrok naturalnie podąża za tekstem, a tu nagle rach! trach! trafia na przeszkodę w postaci punktu interpunkcyjnego. No cóż, utrzymane w stylu Sklepów cynamonowych Brunona Schulza opowiadanie „Zagłada ulicy Wyobraźni” absolutnie przeczy tej zasadzie. Liczne przecinki, kropki, wykrzykniki zostały tu sprytnie wykorzystane, aby tworowi tak pozornie niemelodycznemu jakim jest tekst prozy nadać pozory rytmu, tempa, pośpiechu... a także zagłady i chaosu. W przeciwieństwie do najbardziej nawet dynamicznych książek sensacyjnych, tutaj widz wtłaczany jest w jakieś pędzenie tekstu, macha oczami na lewo i prawo, by szybciej, by dalej, byle dogonić uciekającą ulicę.... zdarzyło wam się zasapać w trakcie czytania książki, niczym po szybkim sprincie? To spróbujcie tego opowiadania...
Taki pęd oczywiście robi wspaniałe wrażenie, jednak zupełnie nie sprzyja zrozumieniu treści. Nie raz się łapałem, że wraz z przecinkami zagalopowałem się mocno do przodu, przed siebie... i nagle widzę, że od dwóch stron zupełnie nie wiem, co się w ogóle „wokół mnie” (znaczy się w tekście, a nie w świecie rzeczywistym) dzieje. Więc cofam się kawałek, i znowu jest tak pięknie, znowu jest tak cudnie... STOP!!! Znowu zgubiłem treść.
Bo na treści lepiej się nie skupiać. Jej treść przypomina dulszczyznę, oburzenie społeczeństwa na ludzi-kwiaty w schyłkowym okresie ich istnienia. Poznań z Zagłady to miasto pełne szarych, nudnych ludzi, którym na siłę w życie wciska się przygoda, kolorowe życie, wyciska z nich ostatnie poty, i wyrzuca wewnętrznie na wieki wyniszczonych do zdegradowanego świata. Tak, tak, ta radosna kolorystyka bijąca z tekstu jest falą zagłady, która niczym powódź Odry zalewa całą otaczającą okolicę, aby po osłabnięciu niszczycielskiego szału pozostawić na wszystkim osad brudu i zgnilizny.


Piłsudski zbyt słaby?

Następne opowiadanie to zdecydowanie steampunk. I podobnie jak rzekłem w czasie jednych z Wrocławskich Spotkań z Fantastyką (a z czym zgodziła się i reszta dyskutantów), steampunk jest dziedziną sztuki, która pięknie wygląda w swoich wizualizacjach, jednak raczej jest ciężka w czytaniu. I tak jak o omawianej wtedy Maszynie Różnicowej Gibsona i Sterlinga mogłem powiedzieć, że jest napisana dobrze i to doceniam, a to mój gust nie pozwala mi się zachwycić jej pięknem, tak w przypadku Nieporadnego świecidełka nie mogę już nawet tak pochwalić tego opowiadania. Jakoś niezbyt dobrze mi się to czytało. Na dodatek, nie wiem czy to przez postać marszałka Piłsudskiego, czy jednak poprzez sposób pisania i dobór zwrotów, mimo kilku akcentów nakierunkowujących miejsce akcji na Poznań, to jakoś mój umysł uparcie bronił się przy umiejscawianiu tego opowiadania w Warszawie. No cóż, mam wrażenie, że zarówno sam Poznań, jak i w ogóle wątek fantastyki został tu umieszczony na siłę, a tak naprawdę, z zamierzenia miało to być awanturnicze opowiadanko z pościgami rodem z filmów gangsterskich z drugiej czy trzeciej dekady XX wieku.

Poznań - piękna historia czy wizja upadku?

Kolejne dwa opowiadania przeleciały przeze mnie niczym pomięta, bezwartościowa kartka papieru rzucona przez szeroki korytarz. Miastośnienie, choć w ciekawym dla mnie temacie post-apokalipsy, to jednak okazało się literackim hip-hopem, szarość, nuda, blokowiska... Poznań daje się zauważyć, gdzieś pojawia się Cytadela, jednak miejsca nie mają żadnego znaczenia dla opowiadania. Jest nam trudno, jest nam ciężko, przyginamy się pod ciężarem hipermarketowych wózków niepotrzebnych nam zakupów... Historia o trzech gondolach to pierwszy sensowny wątek w całości, jednak to tylko drobny punkt ginący w nudzie.
Z kolei Hildegarda jest próbą spisania typowo poznańskiej historii, niestety jest to głównie opowiadanie historyczne. Pojawiające się domieszki magii to raczej próba odwzorowania ówczesnych wierzeń, niż wątek fantastyczny nadający jakikolwiek sens fabule. Więc dopiero Zamurowani od północy są warci czegoś więcej niż dwa zdania. No, ale przy takim minimalizmie tekstu (co akurat jest ogromną zaletą tego opowiadania) wstyd mi pisać na jego cześć elaboraty dłuższe niż samo opowiadanie. Ale akurat to JEST ciekawe opowiadanie.


Kolejne dwa opowiadania to zdecydowanie opowiadania poznańskie. Chociaż mało tu miejsc dających się jednoznacznie określić i które miałyby znaczenie dla fabuły, chociaż brak tu błądzenia krętymi uliczkami Poznania, to jednak faktycznie czuć w nich poznańskość, która ujawnia się w nawiązaniu do historycznych walk o polskość/niemieckość tych ziem. Zdarzenie w Lunecie Aster nawiązuje do okresu zaboru pruskiego i poprzez powiązanie akcji z polską szkołą w alternatywnym świecie oraz próbę pokazania wyższości Polski nad Niemcami jak żywo kojarzy mi się z dziećmi z Wrześni uparcie demonstrującymi swój opór przed używaniem języka okupanta.
Jednak Śmierć Pana Prezesa to już tylko opowiadanie z gatunku „historia alternatywna”, w którym absolutnie nie da się dopatrzyć w nim fantastyki. I oczywiście, pojawiająca się nazwa Rozbrat definitywnie kojarzy mi się z Poznaniem (mimo, iż ulicę o takiej nazwie mamy też we Wrocławiu, i to niespecjalnie daleko ode mnie), to zastanawiam się, czy znana już ona była w okresie panowania Hitlera nad Niemcami?
Formagedon, kolejne opowiadanko, to z kolei post-apokaliptyczna historyjka, o którym ciężko powiedzieć zarówno, że jest ciekawe, jak i że jest poznańskie. Ot, technicznie poprawnie opowiedziana historyjka równie mało ciekawa jak Samobójstwa na Maślicach Pilipiuka w antologii „Miłość we Wrocławiu”. Nie razi, ale artyzmu w niej tyle, raczej produkt masowy bez polotu niczym kupiona w markecie cegłówka. Albo worek cementu, jak ktoś woli...

Czy jutro nadejdzie?

Jutro... z pozoru wygląda jak opowiadanie napisane według szablonu wyciągniętego z książki „Jak napisać najgorsze opowiadanie swojego życia”. Historia niczym z Dnia Świstaka czy Dnia Świra... styl? No cóż, w technikum polonistka notorycznie wypominała mi powtórzenia, mimo iż dotyczyło to ledwie pojedynczych słów, a Marta Zucker powtarza tu nie tylko całe zdania ale całe akapity. No i to zakończenie, autorka bezczelnie sugeruje autorom, że to właśnie jej opowieść jest najlepsza i to JĄ właśnie MUSZĄ wybrać, baaa, ona bezczelnie pisze, że JUŻ WYGRAŁA... i wiecie co? Autorka, jak to kobieta ma w zwyczaju, widać zmieniła zdanie i po przeczytaniu wspomnianego poradnika o pisaniu literackich gniotów stwierdziła, że musi napisać coś naprawdę niesamowitego. I trzeba przyznać, że jej się to udało. Wspomniane powtórzenia świetnie budują nastrój powtarzalności i nudy codziennego życia, a wszystkie wyskoki na bok powodują, że czytelnik z zaciekawieniem sprawdza, czy może tym razem się uda, a może tym? I chociaż z góry wiadomo, że cała akcja skazana jest na porażkę – no, ale może jednak? Czy wysiadając z tramwaju przystanek dalej uda się nie pójść na kartkówkę? Nie, bo przecież następny przystanek okaże się salką na uczelni, w której masz napisać tą kartkówkę, której pytania czytałaś już setki razy...
Także wspomniana wiadomość o konkursie (a później o wygranej) wciąż trzyma się w klimacie ciągłej nadziei na zmianę i ciągłej porażki. Bo nagle jest jakieś światełko w tunelu, jest szansa, baaa, ta szansa się spełnia... a jednak sposób, w jaki autorka uświadamia czytelnika że to jednak kolejna porażka jest oszałamiający. To jakbyś został zwolniony z szafotu, a jednak mimo to zginął przypadkowo zabłąkanym ostrzem gilotyny. Determinizm kontra bycie kowalem własnego losu...
I chociaż trochę zaspoilerowałem, to prawdziwa niespodzianka dopiero stoi przed Wami otworem. I tak jak Powrót z gwiazd Lema zakwalifikuję do tej samej kategorii: "opowiadanie, którego prawdziwą wartość odkrywamy tak naprawdę w dosłownie ostatnim zdaniu", tak tym, co odróżnia Martę Zucker od Lema jest wartość opowiadania stanowiącego wstęp – w tym wypadku oprócz oszałamiającego przywalenia czytelnikowi obuchem w ostatnim zdaniu mamy dzieło o dobrej wartości od samego początku.

Podsumowując: Poznań fantastyczny czy nie?


Podsumowując, mimo iż większość opowiadań nie zalicza się do ciekawych, to książki „Poznań Fantastyczny. Miasto wyobraźni” nie uznam za niepotrzebny wydatek. Dzięki pokazaniu nudy i szarości (nie do końca) fantastycznego Poznania, łatwiej pogodzić mi się z myślą, że kiedyś, kilka lat temu, nie udało mi się przenieść do tego miasta... wciąż, mimo iż Wrocław jest fantastyczny, mam silny sentyment do Poznania i ta książka mi go trochę osłabia (więc może jednak wcale nie przez przypadek że trafiłem na tą książkę, i to jakaś mistyczna siła sprawiła, że ją odnalazłem?). 
Jednak patrząc z perspektywy przeciętnego czytelnika... dzięki umieszczeniu dwóch najlepszych opowiadań (co do Jutro... nie zgodzę się z opinią jurorów nadającą autorce tylko wyróżnienie) na początku i końcu książki, czytając ją w oryginalnej kolejności czytelnik dobrze rozpoczyna co skłania go do dalszego czytania, a na koniec pozostaje z niesamowitym wrażeniem po opowiadaniu Marty Zucker. I gdy kiedyś z książki zaczną mi wypadać pojedyncze strony, czy to ze starości czy z nadmiernego czytania, to z pewnością nie odczuję straty w środku książki – jednak gdy straty dotkną któregoś z tych dwóch opowiadań to nerwowo zacznę się rozglądać za kolejnym egzemplarzem książki. Tymczasem powoli zbieram się do wyjazdu do Poznania aby zweryfikować czy jest on Miastem Wyobraźni, czy Miastem bez wyobraźni. Z pewnością Pyrkon będzie okazją, aby skłonić się ku temu pierwszemu. O ile nadejdzie jutro...

czwartek, 13 marca 2014

LOVE 5 - czyli z miłością do mangi ... u mnie krucho

No cóż, trzeba przyznać, że choć kilka relacji z konwentów na koncie już mam, to Love 5 było dla mnie wielką niewiadomą. Bo wszystkie dotychczasowe konwenty były albo ogólno-fantastyczne, albo jeśli już dedykowane konkretnej dziedzinie – to zawsze chodziło o dziedzinę, o której jakieś tam pojęcie miałem. Pisać relację o konwencie mangowym przy wiedzy ograniczonej do znajomości Czarodziejki z Księżyca (a i to znajomość ograniczona jedynie do znajomości wyglądu i nazwy postaci) – to się robi wyzwanie. No, ale po to są wyzwania, aby im próbować sprostać... no i o eliminacje do euro-cosplayu też chodziło :)
No więc najpierw trzeba się rozeznać w temacie. Tu zbyt dobrze nie poszło... Jedyne co się dowiedziałem, to (przekazane raczej w negatywnej formie) że „mam się spodziewać osób, które będą się lansować”. Jakoś to sformułowanie nie zostało do końca doprecyzowane, jedyne co udało mi się wywiedzieć, to że „będą pewne osoby, które będą głównie chodzić po korytarzach aby się wylansować”. No cóż, mam wrażenie, że chodziło o osoby które bawią się w cosplay, więc mi jako fotografowi bardzo się pod tym względem podoba konwent mangowy – bo w przeciwieństwie do „klasycznie fantastycznych” konwentów nie muszę polować na pojedyncze zdjęcia przebranych osób, okazję do niezłych fot dostaję praktycznie co chwila i to mi pasuje. Dziwne jedynie, że jako zarzut przedstawiła to osoba... która sama bawi się robieniem strojów i na każdy konwent przygotowuje nową kreację.
Jeżeli chodzi o atrakcje konwentu, to zacząłem od czegoś, co samemu może mi się kiedyś przydać, czyli od prelki na temat robienia dobrych atrakcji. Niestety, autor prelki specjalizował się chyba głównie w konkursach wiedzowych (a więc atrakcji najmniej dla mnie ciekawej), więc nic specjalnego się nie dowiedziałem. W kwestii prelekcji, paneli dyskusyjnych (czyli chyba najpopularniejszych atrakcji konwentowych) usłyszałem jedynie, że do czegoś takiego należy się przygotować i robić je należy jedynie w tematyce, którą się naprawdę zna. O zbawco, czy bez ciebie wpadłbym na to, żeby na Polconie i Szedariadzie robić prelki o wrocławskiej fantastyce a nie np. o mandze? No cóż, bardzo odkrywcze uwagi, zwłaszcza że nie było nic o chyba ściągającej największe tłumy atrakcji konwentowej – wywiadach i spotkaniach autorskich z gwiazdami.



Jako iż przed konkursem cosplayowym należy zająć dobre miejsca, skorzystałem z zaproponowanych przez Okashii Ookami warsztatów na temat cosplayowych występów. Trochę ich już w końcu widziałem, mniej i bardziej udolnych, może pora spojrzeć na cosplayerów ich własnymi oczami, i to fachowymi oczami? 
No i trzeba przyznać, że ze wszystkich atrakcji LOVE5, warsztaty zorganizowane przez Mirage'a były najciekawszą atrakcją. Zaczęło się od podstaw, potem uczestnikom warsztatów przyszło odegrać wymyśloną przez siebie scenkę na scenie, oczywiście na oczach wszystkich. Jednym poszło lepiej, innym poszło gorzej... scena która miała trwać około minuty a zakończyła się po 7 sekundach była skrajnym przykładem tego, co niestety czasem widać na cosplayowych konkursach – że często brak chociażby jednorazowej próby z zegarkiem w ręku, żeby występujący przekonał się, jak nieprzygotowany jest do pokazania się na scenie. A już biorąc pod uwagę czas spędzany na przygotowaniu stroju często stojącego nawet na bardzo wysokim poziomie, to aż zadziwia próba zaoszczędzenia czasu na przygotowanie prezentacji.

Oczywiście, każdą scenę można było dopracować. Jedna próba na scenie, druga – po 40 minutach (z czego pewnie połowa to odgrywanie scen przez kolejne zespoły) i można zaprezentować swoje pomysły na całkiem znośnym poziomie, przy okazji odnajdując symboliczne rekwizyty do wzbogacenia swojego przedstawienia.
Oczywiście, nie można każdej sceny piłować w nieskończoność, bo się uczestniczy znudzą, dlatego kolejnym etapem warsztatów było zgrywanie swoich zachowań do głosu. No, trzeba przyznać, że tutaj już uczestnicy ćwiczeń mieli trochę trudniej niż klasyczni cosplayowcy. Otóż ci ostatni, zazwyczaj sami sobie dobierają podkład muzyczny, a potem już „tylko” muszą zsynchronizować swoje przedstawienie z muzyką. Mirage, przy pomocy dobranego na szybko Fulka, dali uczestnikom trochę trudniejsze zadanie: oprócz zsynchronizowania się z naprędce wymyślonymi dialogami, musieli jeszcze w ogóle na bieżąco wymyślać swoje zachowania w zależności od tekstu dobywającego się zza sceny. Dodajmy, że z kolei „głosy prowadzące” też nie widziały co się dzieje na scenie, więc temat ćwiczenia był narzucony z góry i nie ewoluował w miarę zachowań aktorów na scenie, co czasem wymagało od nich zręczności, żeby wrócić w narzucony przez narratorów wątek.
Kolejne próby miały być prostsze, bo przecież miał być podobny tekst, może co najwyżej lekko wzbogacony. Przynajmniej taka była oficjalna wersja, bo prowadzący przewrotnie stawiali naszych potencjalnych cosplayerów w coraz to nowych sytuacjach, w których ci akurat całkiem efektywnie się sprawdzali. Zbierający się przed cosplayowym konkursem tłum chyba też zagustował w tych zabawach, bo do jednej z kolejnych scen nagle zebrała się całkiem spora grupka chętnych. Na dwa głosy prowadzić scenę dla 10 osób? Okazało się, że prowadzący całkiem sprytnie wybrnęli z sytuacji. Po zapobiegawczym pytaniu „Kto chce być pierwszym głosem, który zacznie scenkę?”, padło polecenie: „WSZYSCY NA ZIEMIĘ, 20 POMPEK. NATYCHMIAST”. A więc chcieliście – to macie. Scenka grupowa czyli ćwiczenia w wojsku. Trzeba jednak przyznać, że nie była to jedynie chamska próba pokazania siły przez scenarzystów (bo skoro JA piszę scenariusz, to mogę wszystko), ale jedynie zalążek do całkiem ciekawej sceny. A więc oprócz typowego ostrego sierżanta niczym z Full Metal Jacket pojawił się także buntownik, lizus, jakaś ciamajda – słowem, typowa życiowa scenka z wojska, oczywiście z uwzględnieniem fali.


A potem był konkurs cosplayowy. Najpierw „mały” cosplay. Z racji dużej ilości chętnych, prezentacje odbywały się grupowo, co pozwoliło na stworzenie bardziej rozbudowanych scenek, z dużą domieszką humoru. Był więc ksiądz ala-Natanek odgrażający się promocją w tesco, była libacja w japońskim wojskum chwilowo przerwana przez wizytę diabła... który przyłączył się do imprezy. Na scenie odbyło się zarówno party-hard w skórach, jak i klasyczne balety, był talent-show w stylu „Must be the music”, oczywiście nie obyło się bez klasycznych mangowych scenek... słowem, trochę się działo. Kto był, to widział, kto nie był – musi się obejść smakiem i zdjęciami, bo takich konkursach ciężko mi coś napisać.
Oczywiście, po „małym” cosplayu odbyły się eliminacje do kolejnej edycji Euro-cosplayu. Tu już oczywiście prezentacje stały na o wiele wyższym poziomie, w końcu do eliminacji startuje elita polskich „strojorobów”. A więc o wiele bardziej dopracowane stroje, prezentacje bardziej przemyślane, no i jednoosobowe. Co najbardziej zapamiętałem? Pirata, któremu przeszkodzono w drzemce na jego wielkim mieczu, Red ze swoim tranzystorem (czyli oczywiście zwycięzcy zapadli w pamięć), jak zwykle natrętnego króla Juliana przeszkadzającego w odpoczynku bogini Słońca. No i niestety, czasem rekwizyty które zasłaniały mi cały występ. Trzeba niestety powiedzieć, że organizatorzy trochę nie pomyśleli o fotografach spychając ich pod samą sceną, zamiast zostawić trochę przejścia przed sceną. Widać to chyba po perspektywie zdjęć, widać po jakości (bo niestety nie udało się założyć stałki i trzeba było nadrabiać większą czułością), niestety w niektórych przypadkach zdjęć nie dało się całkowicie robić z mojej pozycji, bo cały widok zasłaniał stolik na niezbędne rekwizyty. Tutaj macie próbkę tego, co się udało pstryknąć, trochę większy wybór w galerii na Facebooku (niestety, G+ po przejęciu picassy strasznie obniżyło jakość przesyłanych zdjęć, więc definitywnie wycofuję się z galerii tamże, za jakiś czas może znajdę lepsze miejsce).


No, choć konkursy cosplayowe trochę się przeciągnęły poza wyznaczone im ramy czasowe, to chyba jednak trochę zbyt wcześnie, żeby już opuszczać konwent? Niestety, późniejsze projekcje jakoś nie trafiały w mój gust. Chiny na wyciągnięcie ręki – no cóż, fajnie że niektórzy mają okazję pojechać do Chin, ale czy sam wyjazd to wystarczająco dużo, żeby opowiadać o tym rejonie? Niestety, jakość prezentowanych zdjęć pozostawiała wiele do życzenia (i nie była to tylko wina braku pogody), opis też był bardziej przewodnikowy bez jakichś specjalnych ciekawostek, słowem: do opowiadania o swoich podróżach trzeba mieć talent, nie wystarczy egzotyczny kraj jako ciekawy temat.
Potem miało być niby lepiej. No, na mandze to ja się nie znam i ciężko by mi było zrozumieć specjalistyczne prelekcje o serialach, których nie widziałem – ale jeśli ktoś ma mówić o mangowych robotach, to już sobie powinienem chyba poradzić? W końcu drugi człon mojego kierunku studiów to przecież właśnie robotyka!!! Tak więc chciałem posłuchać o skrajnie rozbudowanych mechach, o ojcu super robotów... niestety, mocno się rozczarowałem. Panele przygotowane przez Ludka... tfu, na psa urok, właściwie powinienem napisać: Panele NIEprzygotowane przez Ludka praktycznie się nie odbyły. Co prawda była sala, był prowadzący, jednak w praktyce posłuchałem jedynie konwentowych pogawędek zmęczonych ludzi na tematy zupełnie niezwiązane z podanymi tematami paneli. Więc choć miała być okazja, żeby ugryźć tematykę mangi, to jednak niestety się nie udało.
Kolejna okazja miała się pojawić już na początku następnego dnia. No, właściwie kwestia kto jak definiuje początek dnia, niestety zapowiadająca się arcyciekawie prelekcja o zzieleniałym jedzeniu i życiu reportera wojennego odbyła się praktycznie po nocy w moich kategoriach czasowych, na konwencie następnego dnia pojawiłem się gdzieś w okolicy chestnutowych paneli na temat mangowych perełek i gustu zwolenników mangi. No wow! Nareszcie się dowiem, co warto z mangi obejrzeć żeby chociaż liznąć tematu, posłuchać opinii na temat poszczególnych twórczości... niestety, skończyło się na badassowym oczernianiu gustu innych uczestników panelu, bez grama merytoryczności, po prostu „ale jakże (tu wpisz dowolną nazwę wymienioną przez publiczność) może się komukolwiek podobać”, „no nie mów, że to ci się podobało”. Słowem, coś pomiędzy stylem Tymona Tymańskiego i Mikołaja Lizuta a Kuby Wojewódzkiego, z którego jasno wynikało, że wszyscy oglądający mangę mają lichy gust. No, może poza prowadzącymi, choć i tu obydwaj prowadzący nie potrafili się zdecydować na jednoznaczną odpowiedź.

Ale gdy mam oceniać tą prelekcję, to przypominają mi się słowa jednego z największych polskich krytyków kina (choć nie pytajcie mnie, czy był to Gutek, czy Raczek), który stwierdził, że ogląda każdy film, nawet najgorszy, bo w każdym z nich znajdzie się jakaś scena warta obejrzenia filmu i zapamiętania jej. I to samo muszę powiedzieć o tej prelekcji – choć w kwestii merytorycznej nie specjalnie przypadła mi do gustu, to zdecydowanie pochwalić muszę techniczną koncepcję jej przeprowadzenia. Zamiast klasycznej prezentacji czy gadania z kartki lub z niczego (czytaj: z głowy), prowadzący użył … Notatnika, znanego niektórym także jako Notepad, standardowej aplikacji Windowsa. Oczywiście nie była to jedynie forma wirtualnej kartki z przygotowanym konspektem – raczej forma tablicy, na której spisujemy nasze chwilowe notatki które zmazujemy gdy przestają być potrzebne. Ot, taka tablica jak w szkole, tylko zmazywanie nie odbywa się gąbką zmywającą całe obszary, ale literka po literce. I chociaż była to kolorystyka kartki papieru, a nie biały kursor na tle klasycznie czarnego ekranu starych komputerów (ew. ciemnozielonym tle matrixa), to w połączeniu z systematycznie zmieniającymi się ekranami dawało efekt kojarzący się z hackerami – słowem, doskonała stylizacja na zbliżające się cyberpunkowe Dni Fantastyki na Zamku w Leśnicy.
A potem znów trafiłem do grona cosplayerów. Najpierw Mikos podsumowujący osiągnięcia zagranicznych cosplayerów na przełomie kilku ostatnich lat, później Zula udzielająca porad przyszłym startującym, głównie w kwestii sposobu oceniania przez jury oraz prezentacji stroju i tym miłym aspektem skończył mi się Love 5.
Podsumowując: mimo iż konwenty mangowe są konwentami adresowanymi do zdecydowanie innej grupy, zarówno pod kątem wiekowym jak i pod kątem zainteresowań, to jednak daje się znaleźć na nich ciekawe atrakcje i ciężko określić czas na konwencie za zmarnowany. I nie mówię tu tylko o atrakcjach cosplayowych, nawet w tych mniej ciekawych dla mnie panelach daje się odnaleźć coś ciekawego (oczywiście nie dotyczy to tych paneli, które praktycznie oceniając się nie odbyły). Z pewnością do mangi będę jeszcze próbował podejść, jednak konwent mangowy ostatecznie zrobił mi się konwentem głównie cosplayowym.
Z pewnością wysoko muszę też ocenić organizację, jednak profesjonalne konwenty organizowane przez firmy specjalizujące się tylko i wyłącznie w tym stanowią trochę inną jakość niż konwenty amatorskie (dokładniej: chociaż są dopracowane tam, gdzie amatorskie się sypią, to i zdarzają się wpadki nie pojawiające się na tych amatorskich :)... jednak wciąż pozostaje problem charakteryzujący chyba wszystkie wrocławskie konwenty: za mało miejsca jak na taką ilość wystawiających i odwiedzających. Miejmy nadzieję, że kiedyś komuś uda się wynaleźć technologię pozwalającą rozciągać ściany budynków niczym z gumy, bo obawiam się, że ciężko będzie znaleźć lokalizację odpowiadającą potencjałowi Wrocławia jako miejscu organizowania konwentów.