piątek, 31 października 2014

Stwory i potwory zakręconego pola kukurydzy

Bo czasem lepiej jechać według mapy
niż zawierzyć GPSowi
To musiało się tak skończyć. Najpierw ześwirował GPS. W sumie to on nigdy nie rozumiał takiego pojęcia jak „prosta trasa”, niezależnie od nastaw. W sumie to nigdy na to nie narzekałem, bo dzięki temu odkrywałem wiele mało znanych atrakcji turystycznych porozrzucanych po Dolnym Śląsku. No, ale żeby pomiędzy Kobierzycami a Wrocławiem wpuścić mnie na jakieś dziurawe drogi to chyba jednak przesada – a ze zmęczenia to i ja dałem mu się wyprowadzić w pole. A potem silnik. Co prawda ostatnio dawał do zrozumienia, że mu się nie chce nigdzie jeździć i zostawało mu się pod domem gdy ja musiałem jechać do pracy. Ale wydawało mi się, że to już historia i mu przeszło. Niestety, teraz odechciało mu się w trakcie jazdy, no i się wyłączył na środku drogi, akurat na jakimś paskudnym zakręcie. Żeby chociaż zdechł i stanął w miejscu – a tu nie, przeszedł sobie w tryb hamowania silnikiem równocześnie odcinając wspomaganie kierownicy.
Pole kukurydzy... tu nigdy nie jest bezpiecznie
Słowem, droga sobie skręciła, samochód nie, a ja wylądowałem w jakimś polu kukurydzy.
No cóż, chyba jedyne z czym kojarzy mi się pole kukurydzy to „znaki” z Melem Gibsonem, więc perspektywa spędzenia ciemnej nocy w takim otoczeniu nie bardzo mi się widziała. W sumie, w oddali słychać drogę, za sobą mam jakąś wieżę ze światłami ostrzegawczymi – słowem, nie powinno być trudno wrócić do cywilizacji mimo że nic nie widać...
No cóż, życie rzadko kiedy pisze proste scenariusze. Choć wydawałoby się że idę wciąż w tym samym kierunku w jakimś korytarzu z kukurydzy, to po jakimś czasie okazuje się że ruch drogowy słyszę raczej po swojej lewej niż z przodu. Tak jakby korytarz szedł po łuku. Gdy jeszcze zobaczyłem że korytarz nagle rozgałęzia się i mogę iść na wprost i w prawo, to domyśliłem się, gdzie jestem. Ech, to ten sławetny labirynt w polu kukurydzy o którym ostatnio pisały media... w sumie, może i fajna atrakcja, ale nie gdy po nocy zależy ci żeby wrócić szybko do domu i walnąć się do łóżka. Informacja o dzikach które podobno buszują po nocy w tej kukurydzy też nie napawała optymizmem, zwłaszcza że już od pewnego czasu słyszałem jakieś pochrumkiwania i dźwięki łamanych łodyg wokół siebie. No więc powoli zaczynam rozumieć w co się wpakowałem. 
Labirynt? Po co błądzić, skoro można na skróty?


No, ale skoro to labirynt, to mogę sobie tu błądzić aż do samego rana... może pora na rozwiązanie alternatywne? Próby forsowania kolejnych ścian kukurydzy spaliły na panewce. W sumie, sama kukurydza nie okazała się zbyt ciężką przeszkodą do przejścia, jednak coś dziwnego się między nią kręciło. A wyglądało zdecydowanie straszniej niż dzik... może nie wyglądałoby tak strasznie w jakimś świetle, jednak latarki nie wożę ze sobą w aucie, więc po labiryncie kręciłem się zupełnie po omacku... więc może lepiej nie ryzykować i lepiej sprawdzić gdzie mnie doprowadzi ten korytarz?

Rozgałęzień było mnóstwo. Choć starałem się wybierać rozgałęzienia bardziej w kierunku zewnętrznym i niż wewnętrznym, to już wkrótce totalnie straciłem poczucie kierunku. Co do swojego zagubienia się byłem absolutnie pewien, gdy odległa wieża znów była przede mną, a śladów samochodu ani rozjechanej kukurydzy nie znalazłem żadnych. A przecież to powinno być gdzieś tu w pobliżu... 
Zagubiony gdzieś pośród kukurydz...



No i te potwory nie ułatwiały sprawy... jak się okazało, nie wszystkie kryły się wśród kukurydzy, nie jednego można było spotkać stojącego na drodze tęsknie wyczekującego na kolację licząc że kiedyś ona do niego przyjdzie. Większość starałem się omijać, a nawet zawracać gdy miałem je przed sobą, nie jeden raz jednak nie było innego wyboru niż przed nimi uciekać. Na szczęście odkryłem jedną zasadę: chociaż potwory doskonale radziły sobie z zauważaniem ludzi na ścieżce, to zupełnie traciły zainteresowanie „chodzącą kolacją” gdy tylko ta wbiegała w ścianę kukurydzy. W takim zagęszczeniu zupełnie nie potrafiły nikogo wyczuć. Niby doskonały sposób na znalezienie schronienia... tylko że w łanie kukurydzy można było natknąć się na inne potwory, więc nikt nie był bezpieczny.

A mówiłem, że spotkałem Czerwonego Kapturka? :)
Ech, wypomniecie mi, że powiedziałem „ludzie”? W sumie, nawet nie wiem, czy ludzie, zwierzęta, czy może duchy... w miarę krążenia coraz częściej słyszałem wokół siebie odgłosy sugerujące że nie jestem jedynym uwięzionym w labiryncie. Najczęściej słychać było kroki. I nie, nie mówię o głuchym dudnieniu kroków potworów czy trzaskom łamanych źdźbeł kukurydzy, głosów charakterystycznych dla bezwładnego ruchu otępiałych potworów. Obok nich coraz częściej dawało się usłyszeć odgłosy ostrożonego skradania się, niejednokrotnie przerywane wrzaskiem strachu i łomotem ucieczki. Próbowałem się odezwać do współtowarzyszy błądzenia, krzyczeć do nich, przejść na szagę w kierunku, z którego zdawało mi się że słyszę ich odgłosy... większość z tych prób spaliła na panewce, gdy docierałem do miejsca z którego wydawało mi się że słyszę odgłosy, nie znajdowałem żadnych śladów bytności kogokolwiek, nawet źdżbła przygiętej trawy czy śladów butów w błocie. Tak jakby nikt tu nie był... tylko raz spotkałem człowieka. Lekko kulejącego młodzieńca, milczącego towarzysza niedoli, który tylko sporadycznie się odzywał. Oczywiście, jego ułomność utrudniała ucieczkę przed potworami, ale wystarczyło dopracować techniki chowania się i unikania ataków i przed każdym straszydłem dawało się uciec.



Ciemność... Czasem pewnych rzeczy lepiej nie widzieć...
Kolejne godziny krążenia, kilometry drogi za nami i wciąż nie widać wyjścia... Nogi już dawno nie chcą się podnosić, jednak resztki nadziei każą iść do przodu. Powoli zaczynam rozróżniać potwory a na podstawie ich rozmieszczenia zaczynam tworzyć w swojej głowie mapę. Tak jak kartografowie oznaczają w terenie każdy charakterystyczny punkt – górę, zakole rzeki, zakręt drogi, tak ja oznaczam miejsca według potworów. Dwa metry od Obamy, na lewo od Putina, 2 minuty ucieczki przed wiejską babą, skręcić koło Stracha na wróble... nadzieja rozbłyska promykiem gdy w którymś momencie przede mną kończy się łan kukurydzy. Dosłownie promykiem, bo na środku słabym promykiem tli się świeca w lampionie, a obok leży mnóstwo zniczy. Choć oczywiście najprościej byłoby wziąć lampion, jednak jakaś mistyczna siła nie pozwala mi tego zrobić. Dlatego odpalam od świecy jeden ze stojących obok zniczy. Nie daje on co prawda silnego światła, jednak to i tak lepiej niż do tej pory. Dopiero teraz zauważam, że chyba dotarłem do zupełnie odwrotnego miejsca niż miałem zamiar. W słabym świetle znicza być może nie widać zbyt daleko, jednak wystarczy aby zauważyć otaczającą mnie kołem ścianę kukurydzy 2 metry dalej. A więc zamiast na zewnątrz dotarłem do środka labiryntu. Wiem gdzie jestem, choć liche to pocieszenie...
A ty się nabijasz z wróbli, że się boją Stracha



Jednak łatwiej idzie się w tym mikrym oświetleniu. Choć wciąż mało widać, to kałuże i błoto dają się zauważyć zanim się w nie wdepnie, a i boczne odnogi łatwiej zauważyć. Co ważniejsze, okazuje się, że potwory panicznie boją się nawet tak małego ognia i zamiast one mnie straszyć, to ja mogę straszyć je. Niektóre co prawda uciekają z daleka, inne jednak z szaleńczą fascynacją mieszaną ze strachem starają się podejść bliżej ognia. Trudno powiedzieć czy to strach i chęć zeżarcia człowieka, czy może niezdrowa fascynacja światłem i obawa przed spłonięciem niczym nocna ćma... ważny jest efekt. Choć potwory co rusz prawie ocierają się o mnie, to wciąż utrzymają minimalną granicę. A ja, przy pomocy znicza, mogę straszyć je i nimi manipulować. Po kilku próbach udaje mi się nimi kierować dzięki czemu dochodzę coraz bardziej na zewnątrz labiryntu...





Niestety, nic co piękne nie trwa wiecznie. Gdy już głosy dobywające się z drogi wydawały się na tyle groźne że wydawało się że już jestem na miejscu, na mej drodze pojawiło się znaczne ugrupowanie potworów. Widać nie spodobało im się moje ze świeczką wędrowanie i postanowiły pójść na skargę do mitycznego Rolnika. Tak, wśród tych wszystkich potworów mojego wzrostu, nad całością góruje o wiele wyższa postać ubrana w ogrodniczki i flanelową kraciastą koszulę. Niczym skrzydła husarii, jego plecy przyozdabiają dwa wysokie źdźbła kukurydzy... Wiele o nim słyszałem, duchu ochronnym pól kukurydzy który w odwecie za każdą ściętą kukurydzę ścina jeden ludzki żywot. Widać to dusze tych nieszczęśników słyszałem błądząc po labiryncie... pozostaje pytanie, kto miał być kolejną ofiarą Rolnika? Ja, czy może ten kuternoga który mi towarzyszy???
W tym momencie gaśnie znicz. Wydawało się, że jestem już tak blisko wyjścia. Że pozostaje mi, niczym w jakiej komputerowej grze, przejść obok wielkiego bossa aby ujrzeć napis „mission accomplished”. Niestety, przypadkowy podmuch wiatru gasi moją świeczkę. Na szczęście zafascynowane ogniem potwory chwilę wcześniej stwierdziły że nie ma sensu mi towarzyszyć, więc i nie miał kto się rzucić na mnie. Znając już drogę do wnętrza, w miarę szybko wracam do lampionu. Widać to ręka Opatrzności kazała mi pozostawić tą świecę aby z kolejni wędrowcy mogli skorzystać z dobrodziejstw zgromadzonych tu zniczy. Więc odpalam kolejny, znaną już sobie drogą wracam do miejsca zgromadzenia... wyciągam ręce przed siebie i próbuję wejść w środek zgromadzenia, jednak potwory same się rozstępują przede mną niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem... 

„a choćbym podążał ciemną doliną
zła się nie ulęknę”

Wielka wiejska trójca: kukurydziany Rolnik husarii, Ponury Żniwiarz i Strach na wróble

- Dzień dobry, komisariat policji Stare Miasto. Proszę przygotować dokumenty do kontroli. Czy kierowca wie jaka jest przyczyna zatrzymania?
No nie no, to znowu Obama?
Stanowczy głos policjanta wyrywa mnie z transu. No tak, pogubiłem się w tej okolicy. Kiedyś, gdy mieszkałem na Zachodniej, nie było tego zakazu skrętu w lewo. Skręciłem w prawo, chciałem zawrócić, okazało się że to droga jednokierunkowa. Z kolei musiałbym skręcić w lewo, przy Świebodzkim pewnie musiałbym jechać na wprost, słowem będąc prawie że w domu musiałbym objechać prawie całe miasto. A tu tylko taki krótki kawałek, w sumie o tej porze i tak nic nie jeździ więc nie ma zagrożenia. W sumie nic nie jeździ poza jakimś zabłąkanym patrolem policji. Zabłąkany, zabłąkany, zmęczony umysł podsuwa obrazy pola kukurydzy w nocy, labiryntu, Rolnika-psychopaty... nie, to chyba zmęczenie, chociaż jak zaraz coś walnę o szalonym rolniku ze skrzydłami z kukurydzy to jak nic będą podejrzewać że mam jakieś zwidy od alkoholu.
- A alkohol jakiś był
- Nie, a co? Jakieś podejrzenia?
- Nie, nic, tylko rutynowo pytam...


To może lepiej siedzieć cicho i poczekać aż panowie zrobią co muszą?

- Panie kierowco, takie postępowanie kosztuje 500 złotych i 5 punktów karnych...
- Ale czy nie można by skończyć na pouczeniu, przecież to ze zmęczenia, a nic nie jechało...
- No to właśnie pana pouczam o szkodliwości pańskiego czynu. A teraz proszę zawrócić, tam pan zakręci w lewo, przed dworcem jeszcze raz w lewo i już pan wróci na to skrzyżowanie, ale od tamtej strony, to pan będzie mógł skręcić w prawo i wrócić do domu.

A więc panowie policjanci nie okazali się potworami i nawet pomogli wyjechać z miejskiego labiryntu. A mnie wciąż w głowie obija się wizja wydarzeń z pola kukurydzy... W sumie, to musiały być zwidy, bo auto całe, jestem w mieście a nie w jakimś polu... tylko niech mi ktoś wytłumaczy, jak mogłem sobie w samochodzie tak buty ubłocić i co robi kolba wysuszonej kukurydzy w kieszeni???

***


A teraz parę słów tytułem wyjaśnienia. Spytacie o co chodzi? A o incepcję chodzi. O zaszczepienie pewnej idei w obcym umyśle. Tak jak w tym filmie z Leonardem DiCaprio. Pamiętacie, jak Dom Cobb testował Ariadne? Narysuj mi labirynt, z którego nie odnajdę wyjścia w ciągu minuty... pierwsza minuta, druga, trzecia... pozbawiona resztek nadziei bohaterka już miała się poddać i nagle jest, genialny pomysł: zróbmy labirynt w kole.
Właściciele pola kukurydzy mieli ten sam pomysł: zaszczepmy w ludziach pomysł sadzenia kukurydzy. Potrzebujemy do tego labiryntu. Najlepiej okrągłego, bo przecież należy myśleć nie szablonowo. Zrobimy rozgłos wokół labiryntu, będzie szum medialny, ludzie zaczną kupować kukurydzę.
Incepcja to pomysł wspaniały, jednak nigdy jej do końca nie upilnujesz. W umyśle jednego z larpowców zakiełkował szalony pomysł. Bo skoro mamy taki fajny labirynt koło Wrocławia, bo skoro zbliża się Halloween i czas się postraszyć... to może połączmy to do kupy i zróbmy sobie łażenie w labiryncie po nocy, wśród straszydeł? I tak oto "Dzieci Kukurydzy" zebrały się w Kobierzycach aby po nocy poganiać się po labiryncie.
Podstawowa zasada: jak w każdym filmie wojennym - nie, nie idź ku światełku...

sobota, 11 października 2014

Horroday czyli festiwal grozy

No to nam się strasznie we Wrocławiu porobiło. Jeszcze dwa lata temu nie było żadnego festiwalu grozy, a tu na przestrzeni dwóch lat dwie cykliczne imprezy powstały. Najpierw w zeszłym roku powstało zorganizowane przez leśnicki zamek zamczysko, którego kolejną edycję zobaczymy już wkrótce. Później Biblioteka Dolnośląska chyba nieuważnie obserwując poczynania zamku stwierdziła: to skoro nikt nic takiego nie robi, to my (oczywiście jako pierwsi we Wrocławiu) zrobimy festiwal grozy. No cóż, mimo trochę oszukańczego i nadmiernego szumu medialnego, imprezę zobaczyć trzeba było.
Dlatego też w sobotę późnym porankiem udałem się na rynek i do rzeczonej biblioteki. Chociaż już przed budynkiem pojawiło się stoisko reklamujące, to jednak w środku można już było zwątpić czy to na pewno dobry adres. W sumie później zauważyłem, że już w holu pojawiają się gustowne strzałeczki wskazujące gdzie podążać poszukując grozy, jednak były one na tyle małe, że dopiero na schodach można je było zauważyć. Biorąc pod uwagę chyba całkiem sporą ilość plakatów reklamujących imprezę można było przed schodami postawić jakąkolwiek zaporę z plakatem blokującą przejście do nieużywanej w sobotę dalszej części parteru kierując potencjalnego uczestnika festiwalu od razu na górę. No, ale koniec końców udało się trafić na właściwą część festiwalu.

Grabiński na rozgrzewkę

Michał Budak, Carpe Noctem
Na pierwszy ogień poszedł Grabiński, omawiany przecież całkiem niedawno na Wrocławskich spotkaniach z fantastyką. Michał Budak z serwisu Carpe Noctem (dodajmy: ubrany w t-shirta z podobizną pisarza) rozpoczął swoją prezentację od analizy skąd się Grabińskiemu mogło wziąć takie zamiłowanie do grozy i fatalizmu. Otóż Stefan Grabiński był człowiekiem chorym na gruźlicę, co w ówczesnych czasach oznaczało „życie z wyrokiem”, podobnie jak ma to miejsce w czasach nam współczesnych w przypadku osób z rakiem. Dorzućmy do tego tajemnicza chorobę ręki, która rozpoczęła się przypadkowym skaleczeniem w dzieciństwie, a ciągnęła się przez długi czas i już mamy obraz pisarza tragicznego, który nie widzi dla siebie jasnej przyszłości. Dodajmy jeszcze głęboką religijność i już mamy postać, która musi do swojego opowiadania wrzucić wątki uciekające normalnemu pojmowaniu, a przy ówczesnej niechęci społeczeństwa do wszelakiej fantastyki raczej nie można było się spodziewać powieści pełnej krasnoludów i elfów. Pisarzowi pozostało więc pomieszanie głębokiej realności, elementów metafizycznych i rzeczy postrzegalnych i zrozumiałych dopiero gdzieś na pograniczu szaleństwa. Dlatego też pisarz stworzył nowe zjawisko „naukowe”, psychometrię – kumulacji uczuć człowieka w posiadanych przez niego rzeczach. Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym bohater postanawia powziąć śmiertelną zemstę na kimś innym. Decyzja ta przypadkowo powstaje w nim w czasie poprzedzającym wyrzucenie garnituru, który potem zostaje zebrany ze śmietnika przez jakiegoś przypadkowego bezdomnego. Jak się później okazuje, garnitur zdążył już tak przesiąknąć pragnieniem zemsty, że jego przypadkowy znaleźca zupełnie nieświadomie staje się jej zemsty i zabija upatrzoną przez poprzedniego właściciela ofiarę.
Piotr Mateja, Carpe Noctem
Wcześniej wspomniałem o fataliźmie, na który pisarz był wręcz skazany z racji swoich chorób. Dzięki Michałowi Budakowi zwróciłem uwagę na dosyć specyficzny typ fatalizmu ukazany w książkach Grabińskiego. Otóż zazwyczaj fatalizm oznacza, że tragiczne zdarzenia mają nadejść i cokolwiek byś nie robił, do zdarzenia dojdzie i już. Bo tak nam było pisane. U Grabińskiego jest raczej odwrotnie: to bohaterowie dążą do zdarzenia tragicznego tylko po to, by przepowiednia się spełniła. Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym przypadkowy bezdomny mówi bohaterowi opowiadania że widzi w jego czole dziurę po kuli z pistoletu. Gdy chwilę później nasz bohater zupełnie przypadkowo słyszy, że pod określonym adresem ktoś chce popełnić samobójstwo, dochodzi do wniosku że to musi być przeznaczenie i pędzi pod wskazany adres. Zgodnie z zasłyszaną informacją znajduje tam osobę próbującą targnąć się na życie, której odbiera pistolet i sam sobie strzela w głowę. Podobna sytuacja następuje w kolejnym opowiadaniu, w którym jeden z członków ekipy konduktorskiej, jadąc pociągiem widzi Smolucha, pociąg widmo który zapowiada katastrofę. Gdy jednak okazuje się, że pociąg już prawie dojechał do stacji a nie zapowiada się żadna tragedia – więc sam przestawia zwrotnicę aby tylko doprowadzić do tragicznego zderzenia rozpędzonych kolosów ruchu.
Po zakończeniu pogadaniu o Grabowskim, Carpe Noctem nie oddało nikomu prowadzenia imprezy, zmienili się tylko prelegenci i Michał Budak ustąpił miejsca Pawłowi Mateji, który przedstawił nam początki polskiej literatury grozy. Jak się okazuje, jej początki można odnaleźć jeszcze w średniowieczu a co ciekawsze, horrory pisali także pisarze znani nam ze szkolnych lektur, jak Bolesław Prus. Niestety, prelekcja przekazana była w sposób iście encyklopedyczny, mało było ciekawostek dotyczących życia pisarzy ani zachęcających do przeczytania ich książek, choć mimo tego do listy autorów godnych zapoznania się z ich treścią dopisałem sobie Ludwika Sztyrmera, Józefa Bohdana Dziewońskiego i Jana Huskowskiego.

Taki dziwny horror

Agnieszka Adamek i Rafał Głombiowscy, twórcy filmu "Strange Sounds"
Jako iż Biblioteka Dolnośląska w swoich zasobach ma nie tylko książki, ale i szeroko pojęte „utwory multimedia”, to w programie pojawiła się także prezentacja filmu „Strange Sounds”. No cóż, jeśli mam coś powiedzieć o tym filmie, to z pewnością początek jego tytułu, „strange”, doskonale oddaje co o nim myślę. Jeśli jednak koniecznie chcecie opinii w języku ojczystym, to dorzucę określenia... specyficzny? Artystyczny? Ciężki niezrozumiały film, w którym nie wiadomo o co chodzi, trzymający widza przez cały czas w stanie niepotrzebnego napięcia i strachu z czasem powoduje zobojętnienie, a gdy widz dotrwa wreszcie do finalnej sceny, to pozostaje w nim zdziwienie: phii, tylko tyle, nic spektakularnego. W ogóle zakończenie wydaje się zupełnie oderwane od reszty filmu. 
Wyjaśnienia autora nie wiele pomogły. Jak się okazuje, film miał być rozwinięciem rozważań na temat zjawiska z pogranicza białego szumu, dziwnych dźwięków przypadkowo odbieranych na falach radiowych, których znaczenia nikt jeszcze nie odkrył. Lakoniczność wypowiedzi na temat samego filmu i ciekawość twórcy w kwestii tego, jak film został odebrany wywołuje we mnie wrażenie, że dyskusje na temat „co autor miał na myśli” nie mają sensu i że autor nic nie miał na myśli. Film miał w widzu budzić pytania – lecz wydaje mi się, że więcej pytań wzbudziłoby rozwinięcie np. wątku starej kobiety i jej zdjęcia, o ile nie zamknąłby ich jakimś zamknięciem rodem z horroru. Słowem, nawiązując do twórczości Grabińskiego, być może problemy techniczne ze sprzętem miały być jakimś wieszczym fatalizmem w dziedzinie tego filmu, tylko tym razem ludzie mu się przeciwstawili.


Jak przeżyć zombie-apokalipsę?

Kolejnym punktem było przetrwanie zombie apokalipsy, który zaprezentowany został w nietypowej (zdecydowanie ciekawej) formie. Członkowie grupy ASG-owej grupy Semper Parati Vratislavia odeszli od klasycznej formy prelekcji na rzecz 3 równoległych stoisk tematycznych. Zupełnie przypadkowo zacząłem od stoiska z bronią białą, gdzie oprócz sposób walki z nieumarłymi odbywało się starcie dwóch koncepcji pozbycia się zombie: uśmiertelnienia zombie poprzez odcięcie mu głowy oraz unieruchomienia poprzez rozwalenie mu nóg. Trzeba przyznać, że była to dosyć ciekawa dyskusja dwójki oponentów, z której można się było dowiedzieć czemu na przykład w przypadku zombie-apokalipsy warto mieszkać w pobliżu Ikei i co w takim przypadku z niej warto zabrać, a czym lepiej sobie nie zawracać głowy bo okaże się nieużytecznym szrotem.
Zbiorowe usztywnianie nogi ofierze
A gdy już walczymy z zombie w zwarciu, hand-to-hand, to zawsze może nam się stać coś złego. Zupełnie przypadkowo kolejnym stanowiskiem na które trafiłem okazały się pokazem udzielania pierwszej pomocy w warunkach zombie-apokalipsy. Wielu z was powie „eee, znowu ta nuda co na obowiązkowych szkoleniach z BHP w pracy”? Otóż właśnie nie. Bo chociaż zakres przedstawionej wiedzy był ten sam, to sposób prowadzenia był zdecydowanie odmienny od klasycznego podejścia. I znów można było się spotkać z dawką humoru, nieszablonowym prowadzeniem i bardzo emocjonalnym przekazem. Przy okazji można się też było dowiedzieć, czemu w przypadku zombie-apokalipsy warto mieszkać w pobliżu Ikei i czego raczej jednak z niej nie brać ze względu na zbyt słabą jakość.
W zasadzie logiczne byłoby, aby strategie przetrwania zacząć od broni palnej i trzymania wroga na dystans jako pierwszego etapu walki. Jednak akurat to stoisko było początkowo zbyt okupowane, bo wszyscy doszli do takich wniosków, a ja z kolei stwierdziłem: no przecież co tu można wymyślić nowego? Chyba tylko to, co wie każdy, kto obejrzał w życiu chociaż kilka filmów wojennych: muszka, szczerbinka, oddech, spust – i bach, wroga nie ma. Aha, no i jeszcze odbezpieczyć. Gdy jednak na stoisku zrobiła się trochę większa pustka, to też jakoś tam trafiłem i mocno się zdziwiłem: bo oprócz tych, jakże oczywistych, banałów, było też trochę informacji, które z pewnością zna każdy praktyk, jednak mogą być one zupełnie mniej oczywiste dla osoby nieobeznanej z bronią. A więc było o tym, czy może się skończyć przypadkowe potknięcie gdy łazimy z bronią i czemu, przy nieumiejętnym użytkowaniu, 4 czy 5 pocisków to może być trochę zbyt mało gdy stoimy przed zaledwie dwójką wrogów.

Jak użyć zabytków do stworzenia grobowej atmosfery?

Po tak emocjonującym pokazie dobre wrażenie totalnie zepsuł Hannibal Smoke. Pozornie to nie mogło się nie udać. Chociaż przedstawiony przez niego temat zabytków popadających w ruinę interesuje mnie bardziej jako turystę niż fana fantastyki, to miałem ochotę zadać mu nawet kilka pytań. Niestety, totalnie bezemocjonalny i płaski ton wypowiedzi nie zawsze się sprawdza. Oczywiście, był on fajny w wykonaniu Zuli, gdy na Fantasy Expo podeszła do niej rozhisteryzowana cosplayerka i z płaczem, bo buu, tragedia, buu, farbka zginęła, buu, płacz, histeria, tragedia, płacz, bo ona tu była, płacz, tragedia, histeria. I zamiast zrobić to, co zrobiłaby większość ludzi, zamiast przytulić, pocieszyć – nie, zamiast tego zupełnie bezmocjonalnym tonem zaczęła wypytywać, ale o co chodzi, ale przecież tu nie ma żadnego problemu, no przecież to da się wytłumaczyć, nic się nie stało, słowem – totalne uziemienie uczuć. Niestety, takie podejście nie zawsze się sprawdza. I oczywiście, nie spodziewałem się faceta który niczym Zeus gromowładny będzie rzucał piorunami we wszystkich winnych tego stanu rzeczy – ale mimo wszystko, rytmiczne niczym uderzenia metronomu artykułowanie z siebie wszelkich prawd objawionych, z ukrytą w głosie nutką dekadencji, bo przecież to już wszystko przeminęło, i nie wróci, i w ogóle blablablabla... monotonnne marszowe stacatto w połączeniu z półmrokiem zasłoniętych rolet wprowadziło do sali grobowy nastrój, co nie jestem pewien czy było celowym zamierzeniem organizatorów Horror Day.
(w tym miejscu autor relacji postanawia porzucić zarówno resztę prelekcji Hannibala, jak i prezentację filmów o zabójczych zwierzętach, bo człowiek żyć musi i posilić się kiedyś też trzeba, aby kiszki grające mu marsza nie przeszkadzały kolejnemu pisarzowi w spotkaniu).


O tym jak Stefan Darda stał się polskim Frankensteinem

Stefan Darda
Kolejną atrakcją wieczoru (bo trzeba przyznać, że pora zrobiła się już bardziej horrorowa niż na początku imprezy) był Stefan Darda, polski pisarz grozy, co ciekawsze umieszczonej w polskich realiach. Oprócz klasycznych pytań o plany wydawnicze, o to skąd autor bierze pomysły, oprócz standardowej sztampy takich spotkań pisarzowi udało się przekazać jednak kilka ciekawostek. A więc było o pewnym restauratorze, który początkowo czynił wielkie zarzuty autorowi, że zamiast napisać coś lekkiego i pinknego o swych rodzinnych stronach postanowił pokazać Polesie jako krainę straszną i niebezpieczną, pełną czychających na nierozważnego turystę nieszczęść i zagrożeń. W opinii restauratora miało to wpłynąć niekorzystnie na ilość odwiedzających którzy zwyczajnie będą bali się przyjeżdżać w tak niebezpieczne okolice. Z jakimż to jednak zdziwieniem kilka lat później ten sam restaurator opowiadał pisarzowi o tym, że ilość turystów nie tylko zmalała, ale wręcz wzrosła, bo grono klasyków turystyki wzbogaciło się o stadko fanowskich „dziwolągów”, którzy czy to na pewno ta sama knajpa co w książce, czy są te same potrawy, itp. itd.
A już skrajnie ciekawym przypadkiem było, gdy na jednym ze spotkań autorskich podszedł do pisarza jeden z fanów i przedstawia się, że jest jedną z książkowych postaci z Krasnobrodu. Oczywiście, niejeden fan wczuwa się w postać, że nie wspomnę o cosplayerach którzy usilnie starają się wyglądać dokładnie tak samo jak ich ulubiony bohater – no, ale tym razem okazało się, że wspomniany fan potrafił nawet udokumentować dowodem osobistym, że nie tylko pochodzi z książkowej miejscowości, ale nawet nazywa się tak samo jak jeden z bohaterów. Jak sam autor wytłumaczył, jest to przypadek chociaż nie do końca, ale jednak po trosze przypadkowy. Otóż żeby tekst był autentyczny, autor researchu dokonywał nawet na cmentarzach, sprawdzając nazwiska i imiona najbardziej popularne w czasach, w których umiejscowił fabułę swoich opowiadań. I choć szanse na to, że mieszając imiona i nazwiska z płyt nagrobnych trafi na żywego człowieka są rzędu jedna na milion, ale jak udowodnili naukowcy Świata Dysku, szanse jedna na milion sprawdzają się w 9 przypadkach na 10.


Koniec spotkania autorskiego to nie koniec udziału Stefana Dardy na Dolnośląskim Festiwalu Grozy. Całość strasznych poczynań biblioteki domykał panel dyskusyjny o teraźniejszości i przyszłości polskiej grozy, o powstałej nagrodzie im. Grabińskiego. Choć co prawda wytrwałem do końca, jednak był to panel tematycznie chyba bardziej dedykowany do pisarzy i wydawców niż do czytelników, więc i wniosków wartych uwiecznienia w nim nie zauważyłem i udałem się w drogę do domu, o dziwo nadzwyczaj spokojną nie okraszoną żadnymi wydarzeniami. A może po całym tym Horror-dayu nasiąkłem już taką aurą grozy że wszystkie lokalne strachy wolały usunąć mi się z drogi?