Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 25 marca 2014

Nomen Omen, czyli książka pełna przygód

(zapowiedź spotkania autorskiego z Martą Kisiel na końcu recenzji)

Okładka książki Marty Kisiel - Nomen Omen
Okładka książki,
źródło: materiały wydawnictwa Uroboros
„Nomen Omen” Marty Kisiel to kolejna książka, która „kupiła” mnie okładką. Chociaż pozornie wykorzystano tu wręcz sztampowy motyw „czerwone (rude) na szarym tle” (i mam nadzieję, że autorce okładki jakaś durna londyńska firma od herbaty nie będzie grozić sądem za łamanie rzekomych praw autorskich) to jednak w tych szarościach ukryte jest drugie dno przekazu. Stary, porzucony mroczny dworek z zapewne nieprzypadkowo umieszczonymi oknami oświetlonymi od środka za każdym razem kojarzy mi się z czaszką, na szczycie której z okna wyziera mroczna wiedźma z nienaturalnie groźnie powiewającymi na wietrze płomiennymi włosami. Jeszcze tylko recka zaczynająca się słowami: „Współczesny Wrocław, z krótką wycieczką do czasów niemieckiego Breslau...”. Dalej nie trzeba było czytać żeby stwierdzić: tą książkę muszę mieć.

Co się może stać z książką?

W zasadzie sam zakup nie zapowiadał żadnych problemów, jednak podobnie jak przy zakupie „Bogowie muszą być szaleni” Anety Jadowskiej, tak i tu przy zakupie musiał się wdać jakiś element nie z tego świata. Ot, zwykła płatność kartą, pakuję książkę do plecaka, nie biorąc żadnych śmieci w stylu torebka czy paragon, standardowe słowa zza lady: Pan weźmie paragon – nie, nie zbieram śmieci... chwila ciszy, po czym w głosie zauważam subtelną zmianę głosu, gdy sprzedająca dopowiada: na wypadek gdyby coś się działo z książką.
Salomea Przygoda, bohaterka Dobrego Omenu Marty Kisiel
Salomea Przygoda, główna bohaterka książki,
Źródło: materiały wydawnictwa Uroboros
Zawiało grozą, zwłaszcza, że po przeczytaniu zapowiedzi sam nie wiedziałem, czy kroi się powieść dla szalejących hormonami nastolatek czy jednak może mroczny, pełen niedopowiedzeń horror umieszczony gdzieś w klimatach wiktoriańskich. Nie takie jednak straszne grimoiry chowają się w głębiach redakcji, gdzieś na regałach ciągle przepycha się ze sobą z 5 apokalips, w tym część nawet nuklearnych, a mury budynku wciąż stoją nienaruszone, więc czy magiczna aura domu nie poradzi sobie z jakąś indywidualną powiastką?

Horror, czyli zabieramy książkę
na ul. Lipową

No cóż, sam nie spodziewałem się jakie to straszne siły sprawcze sprowadzam do domu, ten jednak jakoś potrafił sobie poradzić z ich okiełznaniem. Dopóki książka czytana była w domu, to okazywała się naprawdę dobrą komedią, utrzymaną zgodnie z zapowiedzią na poziomie równym Pratchettowi. Chociaż przy mojej skrupulatności muszę tu zauważyć znaczącą różnicę. Bo choć poziom humoru i lekkość tekstu z pewnością dorównuje chociażby Pratchettowskiemu Mortowi, to jednak jego istota jest zupełnie inna. Mistrzostwo Pratchetta polegało na umiejętności odkrycia prawdziwego świata, takim jakim widzi je nasze oko, zanim mózg narzuci na to pewne kulturowe schematy i stereotypy. To, co robi Marta Kisiel, jest dokładnym odwróceniem tej konwencji: każde zdarzenie czy postać obudowuje w swojej narracji tysiącem kulturowych skojarzeń, zrozumiałych z pewnością każdemu, jednak takich, że nikt nigdy nie wpadłby na takie ich połączenie. Dodajmy, że oczywiście nawiązań doskonałych. I jeśli Ćwiek mi mówi, że w jego utworach znajduje się mnóstwo nawiązań – to powinien wziąć się za czytanie Łurzowego Kłulika, jakim to pseudonimem czasem przedstawia się autorka.
Książka Marty Kisiel Nomen Omen na tle kamienicy Lipowa 5
Książka Marty Kisiel na tle kamienicy na ul. Lipowej 5,
źródło: blog Lara Notsil
No, więc tak było w domu. Żeby jednak nie marnować czasu, postanowiłem zabrać książkę ze sobą na spacer, jadąc na jakieś mocno skomplikowane badania medyczne na drugim końcu Wrocławia. Książka, nie trzymana już siłą ochronnych zaklęć mego domu i znajdujących się w nim milionów amuletów (nie, żebym wierzył w ich działanie – ale bez nich te wszystkie nuklearne apokalipsy jakoś dziwnie szybko się nagrzewają) nagle postanowiła pokazać swoją groźną naturę. Z lekkiej i wesołej komedyjki nagle zaczął wyzierać mroczny horror. Im bardziej zbliżałem się do ul. Lipowej 5 (o dziwo, jedyny punkt we Wrocławiu w którym mogłem zrobić te badania znajduje się zaledwie 1,5km od miejsca zamieszkania babć-ksero; dodajmy, że do zrobienia tych badań zbierałem się jakieś 1,5 roku, i zebrałem się akurat w połowie czytania książki Nomen Omen) tym straszniejsza była historia. Chyba nie muszę dodawać, że najczarniejszy moment scenariusza rozegrał się gdzieś w okolicy miejsca badań, a w drodze powrotnej akcja się powoli uspokajała? Z tego co wiem, nie jestem jedyny który miał przygody związane z czytaniem tej książki na mieście...

Co sądzę o książce?

No cóż, skoro główna bohaterka książki ma nazwisko Przygoda, to i czytanie książki nie mogło się odbyć zbyt spokojnie. Jednak ocenianie książki zaledwie na podstawie okładki, zawartego w niej humoru i akcji to chyba trochę zbyt mało, zwłaszcza w przypadku książki Marty Kisiel. Co jeszcze podobało mi się w książce? Z pewnością zróżnicowane słownictwo. Z jednej strony główna bohaterka, nazywają się strasznie staroświecko Salomea używa równie staroświeckiego języka włącznie z nieużywaną już w czasach młodości szweją. Z drugiej ostrym kontrastem uderza polsko-angielskie słownictwo jej brata, Niedasia, słownictwo rodem z powierzchownie tylko spolszczanego MMO. A więc jest tu killowanie gadów, farmienie expa, i w ogóle nieskomputeryzowany człowiek nie zajarzy, o co kaman, a to wszystko okraszone domieszką języka niemieckiego i łaciny. No, i te długie tytuły rozdziałów, niczym z zamierzchłych czasów, gdy książki ważyły kilkadziesiąt kilo z okuciami... lofciam to!!! :)
Oczywiście, książka nie obyła się bez wad. Z głównych wymienić muszę lekką naiwność w tworzeniu akcji. Chociaż momentami zwroty są zupełnie zaskakujące, zwłaszcza gdy radosna pratchettowska komedia zamienia się w horror godny Poe'go, to jednak momentami człowiek ma wrażenie, że zbyt wiele klocków układanki było stworzonych tylko po to, żeby dopełnić całość.
Kolejną jest przedstawienie w książce Wrocławia. Z jednej strony, jest to chyba jedyna książka z gatunku „dzieje się w polskim mieście”, w której ktoś wpadł na genialny pomysł umieszczenia mapki, pozwalającej zorientować się w mieście tym, którzy go nie znają. Z drugiej strony jednak, przez pierwsze pół książki Wrocław pojawia się tylko sporadycznie, ot tak, gdzieś jakieś przypadkowe miejsca co parędziesiąt stron. Co gorsza, mam wrażenie, że autorka chyba trochę zbyt chaotycznie szafuje miejscami w turystycznym centrum naszego miasta. Bo owszem, trzeba przyznać że każde z tych miejsc samo w sobie istnieje we Wrocławiu, co zresztą doskonale udowadnia Lara Notsil na swoim blogu, to jednak często brak mi tego typowego szwędania się ulicami Wrocławia, które uwielbiam u Ziemiańskiego, Szmidta czy u Jadowskiej. A już zupełnie  nie udaje mi się zidentyfikować na mapie księgarni, w której pracuje Salka Przygoda. Najpierw można podejrzewać okolice Wybrzeża Słowiańskiego, potem nagle okazuje się, że jest to blisko Mostu Piaskowego, jednak prawie że na Grunwaldzie, a w ogóle, to jakoś dziwnie okazuje się, że Ossolineum znajduje się gdzieś między krasnalem piorącym swoje ciuchy nad Odrą a mostem Grunwaldzkim. Albo ja trochę zbyt mało dokładnie czytałem książkę, albo autorka zbyt mało uważnie ją pisała, z pewnością temu tematowi poświęcę w przyszłości osobną notkę... a może dwie czy trzy?
Z pewnością trochę niespójności widzę w stworzonych postaciach. Tak jak jeszcze skłonny jestem uwierzyć w emerytowaną panią profesor medycyny trzęsącą niejednym oddziałem szpitalnym, tak już główna postać ulega zbyt dużej przemianie, co gorsza nie dzieje się to spektakularnie niczym w Dziadach Mickiewicza. Naiwna, zagubiona, zamknięta w sobie nie dająca sobie rady ze światem 25-latka o umyśle nastolatki znika gdzieś z kart książki, żeby kilkadziesiąt stron dalej nagle okazać się kobietą na tyle silną, żeby skopać du.. swojemu rozwydrzonemu bratu (który przecież jeszcze tak całkiem nie dawno manipulował nią bez żadnego wysiłku), a nawet swojemu zombie-pradziadkowi. A może to jednak typowa przemiana w tym wieku i to ja się nie znam na kobietach w tym wieku? Chociaż jak wspomniałem bardziej kojarzy mi się to z przemianą nastolatki, ale z chęcią wysłucham zdania autorki na ten temat, to w końcu grupa o wiele lepiej jej znana :)
Czy dopisywać muszę, że tytuł promowanej Pratchettem książki jakoś dziwnie zalatuje mi plagiatem nie tylko słów, ale i melodyki Dobrego Omenu (od którego zaczynałem swoją fascynację Pratchettem – i jak tu nie napisać, że nomen omen fascynację Martą Kisiel zaczynam od Nomen Omen?)?
Jednak, podsumowując, mimo swoich wad książka muszę powiedzieć, że książka jest po prostu świetna. Z pewnością umieściłbym ją gdzieś obok kolekcji Pratchetta (czemu nie obok Poe'go? Bo jego jakoś nie odważę się trzymać jego książek w domu! A już nie daj Boże zgada się z Martą Kisiel, i drżyjcie mury mego domu). Tyle, że nad moim biurkiem zaplanowana jest już półeczka na wszystkie książki fantastyczno-wrocławskie, i jednak tam znajdzie się jej miejsce.
Po książce Marty Kisiel widać, że to rozwijająca się pisarka, która wciąż jeszcze eksperymentuje szukając swojego stylu i aż obawiam się, że część swojej świetności będzie musiała porzucić, aby rozwijać inne dziedziny. W głębi ducha jednak liczę na to, że niczym w początkowej części książki z czasem ujawniać się będą jej kolejne siostry-ksero: pierwsza pisząca świetne komedie, druga pisząca mroczne horrory, no i ta trzecia – która ujarzmiać będzie obydwie panie i niewidzialną nicią zszywać to będzie w całość. Czego wam i sobie życzę, ciekawskich jednak dalszych planów zapraszam na spotkanie autorskie z Łurzowym Kłulikiem.

Info o spotkaniu autorskim

Osoba:    Marta Kisiel
Czas:       Ostatni piątek marca (czyli 28.05.2014), g. 18

Miejsce:  Lipowa 5. Księgarnia Tajne Komplety, ul. Przejście Garncarskie 2

niedziela, 26 stycznia 2014

Sanatorium, w którym nikt nie umiera...

Po Sylwestrze Bogów, który odbył się w przeuroczym masywie Śnieżnika, i po niezrealizowanej w końcu wycieczce do Międzygórza, sentyment do tej małej miejscowości wypoczynkowej ciągle zaprzątał mi umysł. A że zawsze mówiąc „Międzylesie” myślę „Międzygórze”, to jakże oczywiste wydawało mi się opowiadanie Konrada Lewandowskiego „Breslau, Mittelwalde 2”.
Oczywiście znaleźć na mapie Wrocławia ulicę Międzygórską jest wręcz niemożliwe. Szukałem na mapach googla, szukałem w wersji papierowej – ulicy Międzygórskiej we Wrocławiu definitywnie nie ma. Czyżby ulica, o której pisze autor jest jedną z tych, które nie zostały odbudowane po zniszczeniach wojennych? Coś mi jednak nie pasowało, bo przecież ja wiedziałem, że kluczowe dla tego opowiadania znajduje się w południowej części Wrocławia. Jeszcze raz wyciągam kserówki opowiadania i... no tak, niemieckie „Mittelwalde” zdecydowanie nie oznacza Międzygórza. I znowu ta sama pomyłka – ulicę Międzyleską odnaleźć dużo łatwiej, trochę gorzej z numerem 2 bo obecnie nie jest on wyodrębniony z kompleksu 2-6.
Oczywiście, punktem charakterystycznym do odnalezienia miejsca w fantastycznym Wrocławiu okazuje się wieża ciśnień. Z jednej strony jest ich całkiem dużo w Mieście Spotkań, z drugiej jednak – obszarów znajdujących się w sporej odległości od takowych jest też całkiem dużo. Więc czemu autorzy fantastyki tak uparcie opisują miejsca zbliżone właśnie do nich? Czyżby to efekt kumulacji wody z Odry, a tym samym także zwiększone natężenie magii tego żywiołu? Zresztą, kto tam zrozumie autorów, często oni sami nie wiedzą, co kazało im pisać o tym, a nie innym miejscu.

Budynek na ul. Bogediana 1 chyba
najbardziej pasuje do treści opowiadania
„Na ulicę Międzyleską dotarł po kwadransie marszu. Odszukał adres Mittelwalde 2. Była to stylowa willa. W oknach od frontu wisiały plakaty reklamujące uzdrowiska Kotliny Kłodzkiej – przedstawiały uśmiechniętych staruszków popijających wody mineralne oraz rześkie, aryjskie dzieci w mundurach Hitlerjugend na tle gór, lasów i słońca. Niestety, spóźnił się. Już na pierwszy rzut oka widać było ślady pośpiesznej, zakończonej niedawno ewakuacji. Furtka i drzwi stały otworem, wszędzie poniewierały się papiery i poprzewracane meble. W ogrodzie płonęła sterta zwalonych na kupę segregatorów z aktami.
Miejsce było dobrze wybrane. Cicha podmiejska uliczka na uboczu, z rzadka zabudowana. W czasie wojny, aby dostać się do sanatorium, trzeba było mieć specjalne skierowanie, więc nie było obawy, że zbłądzi tu jakiś przypadkowy interesant. Oddziały SS celowo dyslokowano w pobliskim Brochowie – źródło odpowiednich trupów pod reką i zakład do ich regeneracji w bezpośrednim zapleczu frontu”
Konrad T. Lewandowski, Breslau, Mittelwalde 2, Nowa Fantastyka 5/2008, str. 47

No cóż, współcześnie gdy odwiedzić adres Międzyleska 2-6, raczej nie znajdziemy tu żadnych banerów sugerujących że gdzieś tu znajduje się biuro podróży. To raczej miejsce nie odpoczynku, a pracy, bo obecnie znajdują się tu raczej dawne betonowe hale, choć ze względu na brak odpowiedniego wykształcenia ciężko mi je ocenić, czy są one przed- czy już powojenne. Prosty, „sześcianikowy” styl budowania raczej jednak kojarzy mi się z socrealizmem, jednak kto wie, może to jednak międzywojenny modernizm?
Gdyby jednak szukać w tym miejscu willi, to skojarzyć się może jedynie budynek z ciemnobrązowej cegły, może nawet i zabytkowy, jednak na willę trochę zbyt wysoki. Dopiero cofając się w ulicę Biskupa Bogediana odnajduje się typowe wille mieszkalne, obecnie zaadoptowane przez Towarzystwo Brata Alberta.

Wrocław, ul. Międzyleska 2-4
Jeżeli chodzi o samo opowiadanie, to trzeba przyznać, że Konrad Lewandowski wymyślił całkiem zgrabną historyjkę na wytłumaczenie nie do końca zrozumiałych działań nazistowskich okupantów tuż przed końcem wojny. Nieumarli walczący mimo iż dawno przekroczyli granicę śmierci wydają się hołdem autora dla obrońców, którzy walczyli do samego końca, nawet dłużej niż cała reszta Niemiec. Z kolei szaleństwo obłąkanych nieumarłych doskonale tłumaczyłoby nie do końca zrozumiałe dla historyków wyburzenia Wrocławia. Oczywiście, część można wytłumaczyć zwiększaniem obronności, jednak wyburzenia na niektórych obszarach podobno nie dają się w ten (ani w żaden inny sposób) obecnie wytłumaczyć.

„- Powiadam ci, Karioluszka, te Giermańce całkiem powariowały! - powiedział generał Sierow, nalewając wódki Świerczewskiemu. - Sami wszystko niszczą, nie trzeba już naszych nalotów! Pół Wrocławia poszło z dymem, a oni tam jeszcze podpalają i wysadzają! Tysiące bomb żeśmy na Berlin zaoszczędzili, towarzysz Stalin bardzo z tego rad, tylko nie wiadomo, komu za to dziękować... - rzucił mimochodem.
Polski generał przepił do niego z kamienną twarzą. Sierow nie doczekawszy się odpowiedzi, podjął przerwany monolog.
- Kiedy jeńców i dezerterów pytamy, zeznają, że te wyburzenia to niby ze względów strategicznych. Podobno linie obrony przeciw nam szykują, tylko nie wiedzieć czemu, nie tam je szykują, gdzie my atakować zamierzamy. A gdyby nawet, to i tak nie sposób pojąć, na co zamierzamy. A gdyby nawet, to i tak nie sposób pojąć na co to wszystko. […] I co na to powiesz, Karioluszka, a?
- Faszystowska głupota i fanatyzm nie mają granic – odrzekł generał Świerczewski, polewając następną kolejkę. - Bo jakby rozum mieli, to by ze Związkiem Radzieckim nie zaczynali”.
Konrad T. Lewandowski, Breslau Mittelwalde 2, Nowa Fantastyka 5/2008, str. 55

Jeżeli chodzi o sam sposób pisania, to trzeba przyznać, że opowiadanie dobrze się czyta. Nie ma tu rozwiązań ala McGyver czy James Bond, jakie znamy chociaż ze „Szklanego Miasta” Marka Dryjera. W zaplanowanej tylko z grubsza akcji co rusz wychodzą jakieś nieprzewidziane problemy, które nie rozwiązują się dzięki jakimś wyjątkowo szczęśliwym przypadkowym zbiegom losu, a bohater musi sam wymyślić, jak sobie poradzić z problemami. Nawet „magiczne artefakty” (w postaci prasłowiańskiego topora czy żydowski sztylet ofiarny używany przez nazistę) są dobrze wkoponowane w całość akcji, i nie ma tu szaleństw typu „idę sobie ulicą, a tu sobie leży porzucony mieczyk +200 siły, bo akurat był potrzebny bohaterowi”.
Także sposób narracji jest całkiem przyjemny. W sytuacjach zagrożenia, czytelnik z pewnością poczuje stres bohatera, i sam zastanawia się, czy uciekać, czy szukać dobrej kryjówki. Gdy opisuje nieumarłą prostytutkę, to wyraźnie widać, że ona zachowuje się tak, jakby po prostu nie zauważyła swojej śmierci, mechanicznie ponawia codziennie wykonywane za życia czynności. Jeszcze ciekawsze okazują się rozmowy z polską generalicją, zarówno z naszym bohaterem, jak i z radzieckim naczalstwem. Choć obydwa kraje były wtedy sojusznikami, to wyraźnie widać było wymuszoną poddańczość ideałom komunistycznym czy szczerą niechęć skutkującą coraz to kolejnymi próbami wbijania przeciwnikowi szpili (i chyba nie muszę dodawać, która z narodowości okazuje się na końcu tą sprytniejszą?).
Centrum hurtu na ul. Międzyleskiej 2-6
Żeby nie było jednak, że wszystko jest cacy, a opowiadanie słodkie jak cukierek, to wypomnieć mu coś muszę. Niestety, autor trochę zbyt mało dokładnie sprawdził jak wyglądał Wrocław w 1945 roku, więc parokrotnie wychodzą nieścisłości rażące nawet dla osoby, która dopiero od kilku lat poznaje Wrocław a swoją znajomością historii raczej nie powinna się szczycić. No bo choć wspomniane jest, że autor potrafi widzieć inne wymiary, a także przemieszczać się (choć nieznacznie) w czasie, to jednak jakoś nie pasuje wizerunek wybudowanej dopiero 3 lata później Iglicy przed Halą Stulecia. Podobnie jak aresztowanie za odprawienie Dziadów, które raczej wydaje mi się ukrytą aluzją do marca 1968. Przypuszczam że i sam adres jest zupełnie przypadkowo wybrany, a autor nie pofatygował się sprawdzić jak wyglądało to miejsce w 1945 – więc może stąd właśnie problemy z dokładnym odszukaniem tego miejsca współcześnie?

„Potem wszedł do willi. Pierwsze pokoje wyglądały na zwykłe, obecnie zdemolowane biuro, jednak w głębi natknął się na pomieszczenie przypominające lokal partyjny NSDAP i kaplicę w jednym. Swastyki i hitlerowskie flagi tworzyły baldachim nad pokrytym runami kamiennym ołtarzem, na którym kopcił się jeszcze znicz. Ze ścian zwisały sztandary SS, pochylając się nad czymś w rodzaju katafalku z zagłówkiem usytuowanym tak, by leżący na nim człowiek miał przed oczami wielki gotycki napis: „Na rozkaz Fuhrera powstań znów germański wojowniku”. Pierwotnie napis musiał otaczać portret Hitlera, który został zdjęty ze ściany i stał teraz na podłodze. Widocznie ktoś w pierwszym odruchu chciał ratować wizerunek Wodza, ale się rozmyślił. Był to jedyny tutaj przejaw nieporządku.
Kęsoń wyobraził sobie podobne miejsce zmartwychwstań urządzone w stylu sowieckim, po czym splunął na germański ołtarz i wyszedł sprawdzić resztę domu. W piwnicy znalazł prosektorium z sześcioma stołami, ale ku swemu zdumieniu stwierdził, ze przynajmniej od kilku dni nie było używane. W szafce z preparatami chemicznymi była świeża pajęczyna. Albo Niemcy nie mieli nowej partii esesmańskich trupów do przeróbki, w co należało wątpić, albo zrezygnowali z produkcji rzemieślniczej. […]
Na tyłach willi był garaż, a w nim karnister z benzyną. Kiedy kapral Kęsoń odchodził w kierunku śródmieścia, willa przy Mittelwalde 2 płonęła od piwnicy po dach.”
Konrad T. Lewandowski, Breslau Mittelwalde 2, Nowa Fantastyka 5/2008, str. 47/48

Dziś w miejscu, gdzie kiedyś prowadzono badania nad nieumieraniem tych, którzy już przecież zginęli, trudno oczywiście doszukać się równie magicznych powiązań ze śmiercią. Nie ma tu prosektorium, nie ma zmarłych ludzi – o dziwo jednak to miejsce wybrało sobie kilka firm mięsnych do prowadzenia swoich hurtowni. Poza tym, ciężko odszukać tu jakichkolwiek nawiązań do opisanych w opowiadaniu badań fanatycznych germańskich szamanów. Chociaż poczekaj – a co powiedzieć o tym górującym nad wszystkimi plakatem tajemniczego doktora w kitlu, wiozącego jakieś tajemnice w metalowym, zabudowanym z każdej strony wózku? Czy to na pewno zbieg okoliczności, czy może nawet dziś w tym miejscu skrywana jest jakaś mroczna tajemnica?



środa, 27 marca 2013

Apokalipsa w Sky Tower

Dziś dla odmiany recenzja. Recenzja książki o Wrocławiu, oczywiście recenzja książki fantastycznej. Bo z natłoku fantastycznych wydarzeń gdzieś mi umyka ta początkowa, książkowa idea bloga, ale i po to, aby zaakcentować pewne książki. Oczywiście, nie będzie tu recenzji książek Ziemiańskiego czy Szmidta, bo tych chyba nie trzeba reklamować, ale książek mniej znanych, zapewne przeoczanych wśród tysięcy innych pozycji na księgarskich półkach.
Na początek, zgodnie z nowymi nurtami, idzie ebook, książka które nie została w ogóle wydana w klasycznym ujęciu tego słowa. Szklane Miasto Marka Dryjera to opowieść o tym, jak po wybuchu bomby atomowej (o dziwo, znów w pobliżu katedry) miasto opanowuje horda zombie, a bohater kryje się przed nimi w budynku SkyTower.
Źródło: strona kompleksu Skytower.pl
Pierwsze wrażenie? Zdecydowanie kiepskie. Pierwsze co uderza, to zdecydowanie ciężki język. Już na początku autor tak buduje zdania, że czytający co chwila gubi sens zdania i się zastanawia, co w tym tekście jest nie tak. Pal licho długie, rozbudowane zdania, to w końcu także mój styl pisania, a i lektura Achai też robi swoje. Gorzej, gdy autor co chwila zmienia podmiot swoich wypowiedzi... wielokrotnie przerywałem czytanie, żeby analizować jedno czy dwa zdanie i zrozumieć, że to jednak ktoś inny wykonuje opisane czynności.
Co gorsze, fabuła zdecydowanie odbiega od klasycznych standardów opowieści fantastycznej, do jakich przyzwyczaił nas Szmidt, Orbitowski czy Ziemiański. Wydarzenia dzieją się w sposób chaotyczny, jakby „zabrakło im geometrii wykreślnej”. Bohaterowie zakładają improwizowane maski stworzone według naukowych zasad, a już za chwilę zachowują się tak, jakby mieli odkryte głowy, mimo że nic z nich nie ściągali. Autor opisuje radość z ich dotarcia do upragnionego 45-tego piętra na którym czekało na nich zbawienie zapominając, że trzy pościgi temu dokładnie na tym samym piętrze zrobili sobie dłuugi piknik, nie szukając cudownego „artefaktu” w postaci telefonu satelitarnego.
Źródło: LC CORP
Także światu stworzonemu przez Dryjera brak jakiejś żelaznej konsekwencji. Bomba wybucha na moście Grunwaldzkim, a już za chwilę bohater znajduje się w budynku Sky Tower, mimo iż po drodze ratuje kobiecie życie. W normalny dzień zajmuje to całkiem sporo czasu z powodu dużego ruchu samochodów – a co, gdy nagle kierowcy tych wszystkich samochodów równocześnie zginą, a rozpędzone, niekontrolowane pojazdy zderzą się ze sobą tworząc praktycznie „samochodową barykadę”? Że nie wspomnę o wysiadaniu z helikoptera gdzieś na wysokości 40-tego piętra czy o powstałym w miejscu Odry kraterze i rzece, która przez zwykłe zapomnienie autora pewnie czeka sobie gdzieś w oddali, ale uparcie nie chce wypełnić powstałej dziury.
Kreacja bohaterów też kuleje. Bo tak jak logicznym wydaje mi się, że tylko specjalista od nuklearnej zagłady wie, jak przeżyć pierwsze minuty po jądrowym wybuchu, tak już mało prawdopodobne wydaje się, że w takim momencie osobą której akurat pomoże będzie główna architektka świeżo wybudowanego drapacza chmur. Gdy jeszcze okazuje się, że ten sam naukowiec był w Japonii i pobierał nauki od samego mistrza mieczy samurajskich, a w budynku wisi sobie i czeka na naszego bohatera właśnie tego typu oręże, to już ojciec będący wysoko postawionym oficerem wojskowym który teraz lata helikopterem na każde zawołanie niczym zwykły kapral jest niczym warner-brosowski kojot, który wyciąga armatę zza pazuchy „bo akurat wpadł na taki pomysł”.
Wątpliwości i rzekomych niedopatrzeń jest tu mnóstwo, a świat horroru wypełniony fizyką z kreskówek o strusiu pędziwiatrze wydaje się straszną niedoróbką. Słowem, czysty surrealizm, niczym rzeźba Salvadora Dali stojąca przed głównym budynkiem. I gdy dochodzi do mnie ta myśl, nagle zmienia się odbiór książki. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie klasyczna powieść wypełniona fabułą, a raczej surrealistyczna powieść psychologiczna, w której wydarzenia są tylko tłem dla oddania emocji. Zdania, w których autor chaotycznie zmienia podmioty, częste retrospekcje przez które czytelnik już nie wie, czy w danym momencie mowa o dawnym dzieciństwie głównego bohatera czy o dzieciństwie świeżo przygarniętej dziewczynki, chaotyzm wydarzeń – to wszystko jakby miało jeden cel: oddać zagubienie człowieka postawionego w jakże ekstremalnej grze, w której na dodatek nie zna reguł. Jedyne co wie, to że te reguły się zmieniły, lecz nawet nie wie, jak drastycznie. To zagubienie potęguje chaotyzm działań naszych bohaterów, którzy np. biegają co chwila z góry na dół i z powrotem, nieuwzględnianie konsekwencji działań (bo skoro bohater założył maskę i autor skupia się na podkreśleniu zawężonego pola widzenia, to nie może za chwilę biegać jakby wszystko wokół widział) czy zaburzenia fizyki (jest jasno, a nagle się okazuje bohater brnie w ciemności czy wspomniane wysiadanie z helikoptera na wysokości 40-tego piętra) czy geografii.
Fot. by Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Słowem, Szklane Miasto Marka Dryjera to ciężka książka. Mimo to, myślę, że warta przeczytania, choć raczej z nastawieniem „przeczytajmy coś innego niż zazwyczaj”. Co prawda nie jest długa, jednak strasznie zagmatwana, więc przeczytanie jej na 2-3 razy może stanowić pewien problem – mimo to, odradzam dzielić ją na mniejsze kawałki, bo nie odnajdziecie się w świecie bohaterów na tyle, aby jej nie odrzucić. Tak więc czytanie w autobusie, w przerwie między jakimiś zajęciami raczej odpada. Za każdym razem umysł przez kilka stron będzie się bronił przed chaosem...
I uprzedzam: choć autorowi udało się uniknąć przewidywalnego zakończenia, to nie warto go czytać na siłę. Bo wali ono w łeb takim filmowym patosem, że nawet amerykańskie filmy wojenne się przy tym chowają...