Pokazywanie postów oznaczonych etykietą A. Drzewiński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą A. Drzewiński. Pokaż wszystkie posty

środa, 29 sierpnia 2012

Wrocław stolicą polskiej fantastyki?

A więc stało się. Pre-apokaliptyczny Polcon odbył się we Wrocławiu. Przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że właśnie na tą imprezę wypadło jakże okrągłe wydarzenie bloga Wrocław Fantastyczny – SETNY WPIS, który właśnie zaczęliście czytać. Równie niewyjaśnialne zjawisko sprawiło, że setna Imperiada Wrocławskiego Klubu Gwiezdnych Wojen wypadło w dniu premiery I odcinka Gwiezdnych Wojen w technologii 3D. Czy to na pewno przypadek czy może jakieś magiczne serce Fantastycznego Wrocławia tak kieruje poczynaniami swoich mieszkańców?
A jednak dziwi, że nasze miasto tak często pojawiające się na kartach polskiej fantastyki do tej pory nie zorganizowało żadnego ogólnopolskiego konwentu. Tak więc czy organizacja Polconu we Wrocławiu jest potwierdzeniem królewskiej roli Wrocławia w polskiej fantastyce? Czy może raczej tyle lat wrocławskiego bezpolconia świadczy o fantastycznej zaściankowości miasta spotkań? Wreszcie, czy może kilkuletnia tradycja Dni Fantastyki, a teraz organizacja Polconu, a także inne wydarzenia związane z fantastyką akurat w roku przed-apokaliptycznym nie mają świadczyć, że czeka nas kolejna rewolucja, która przywróci Wrocławiowi rolę stolicy polskiej fantastyki?
Odpowiedzi na te pytania postanowiłem poszukać na jednej z dyskusji panelowych zorganizowanych w ramach Polconu właśnie pod tytułem „Wrocław stolicą polskiej fantastyki”. Trzeba przyznać, że oczekiwania były wielkie, bo wśród dyskutujących pojawiały się najznamienitsze wrocławskie nazwiska: Andrzej Ziemiański, Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot oraz Piotr Drzewiński (prowadzący).  Nie obyło się też bez głosu gościa honorowego Polconu – Henryka Jasickiego, bibliotekarza Szedaru. I trzeba przyznać, że choć dyskusja uparcie uciekała od tytułowego tematu, to była bardzo ciekawa.

Pokaz technik laserowych, czyli garść wspomnień

Panel zaczął się od historii fantastycznego wrocławskiego klubu Indeks i anegdot z nim związanych. Było więc o pokazie technik laserowych, które za sprawką Andrzeja Ziemiańskiego transmutowały do technik seksualnych akurat pod liceum sióstr urszulanek. Było o tym, czemu wszystkie amatorsko wydawane książki z zakresu fantastyki ukazywały się akurat w nakładzie 99 egzemplarzy i ile to naprawdę było 99 egzemplarzy. Było o początkach wydawnictwa Amber i o tym, jak Ursula LeGuin walczyłą z komunizmem. Prelegenci wspomnieli o początkach ruchu fanowskiego w Polsce i konwentach, na których 300 uczestników uważane było za dużą ilość. Z pewnością nie jednego prezesa klubu studenckiego interesowałoby jak to było, że jego poprzednicy tak łatwo pozyskiwali kasę na działalność swojej organizacji, a jemu samemu nie udaje się wyciągnąć z uczelni ani złotówki. Z rozbawieniem słuchałem opowieści o początkach literackich Jacka Inglota – trzeba przyznać, że zaliczył parę naprawdę spektakularnych Wejść Smoka. Zaczynając od przyjścia na spotkanie klubu Indeks w garniturze czym wzbudził liczne podejrzenia tam obecnych, poprzez zadufanie polonisty który miał pokazać tym umysłom ścisłym jak się prawdziwie pisze po polsku – aż po półgodzinną pogadankę z „jakimś architektem” o tym, jak kiepsko polonista może napisać jeden akapit i jak wiele trzeba poprawić. Jak jednak sam Jacek Inglot podkreśla, to takie właśnie początkowe zbesztanie sprawiło, że wrocławski autor mógł rozwinąć skrzydła. Jak to zwykle z członkami klubu Indeks było, debiut literacki kolejnego członka nie mógł odbyć się bez jakiejś ciekawej historii, więc znów pojawiła się anegdota o listonoszu zgorszonym treścią telegramu: „Jacek STOP straciłeś dziewictwo STOP Spotkania w Przestworzach STOP”. Z komunistycznej ery historii klubu Indeks wynikał jeden wniosek: socjalizm, jakkolwiek złym by nie był systemem, miał pewne swoje zalety: wystarczyło znaleźć dziurę w systemie, aby dzięki niej tworzyć fantastyczne akcje. A że nie było dostępu do książek fantastycznych? A kto powiedział, że nie było – był, tylko trzeba było wiedzieć gdzie szukać. Drugi obieg fantastyki, aukcje pozwalające sfinansować pamiętne LOFy… i znów wykorzystanie luki w systemie.


Upadek stolicy

To właśnie w okresie schyłku komuny jeden z fantastów klubu  Indeks, Eugeniusz Dębski,  doszedł do jakże genialnego w swej prostocie wniosku: Wrocław stolicą polskiej fantastyki. Królowa nauk potwierdziła tą tezę – elementarna matematyka pozwoliła policzyć, że na 17 piszących ówcześnie pisarzy fantastyki, aż 5 jest Wrocławianinami. To mniej niż 1/3 – jednak nawet większe i bardziej kulturalne miasta (Warszawa, Kraków) mogły liczyć ledwie na dwóch, w porywach na 3 fantastów.  Niestety, z upadkiem systemu, podupadła i wrocławska fantastyka. Klub prowadzony za komuny przez Ryszarda Krauzego stracił swego lidera i stracił rację bytu. Rozpadła się „grupa Breslau”, skończyło się wspólne pisanie powieści i opowiadań, autorzy musieli się skupić na pracy zarobkowej.  


Wrocław fantastyczną stolicą jest i basta!



A jednak coś męczyło wrocławskich fantastów. Jak ładnie to ujął Jacek Inglot: z jednej strony fantastyka to rzecz przechodnia i po 30-tce wielu ludzi zmienia swoje zainteresowania, w tym także porzuca fantastykę. Jeśli jednak po 30-tce człowiek nie da sobie z tym spokoju, to będzie mu to [fantastyka] towarzyszyło do później starości.
Wrocławscy pisarze nie dali sobie spokoju. W ich życiu wciąż dominowała fantastyka. Poza tym – zmienił się ustrój. Choć z jednej strony pewna część ich fantastycznego życia stała się tylko wspomnieniem w momencie upadku klubu Indeks, to w jej miejsce powstała pustka, którą trzeba było czymś zapełnić.  To właśnie wtedy Andrzej Ziemiański stworzył pismo internetowe Fahrenheit, Robert J. Szmidt wydawał czasopismo Science Fiction (do niedawna jeszcze znane jako Science Fiction Fantasy i Horror)
Zmieniły się też perspektywy – skoro Polska przestała być krajem bez przyszłości, to fantaści mogli zacząć o niej pisać, a nie o nieznanej im wyimaginowanej Ameryce. W literaturze fantastycznej zaczął się pojawiać Wrocław. Jak z kolei uparcie podkreśla Andrzej Ziemiański, autor pisał o tym, na czym się zna – czyli właśnie o Wrocławiu, w którym się wychował. Niby oczywiste i logiczne, jednak jak ciągle podkreśla on sam, świat nie zachowuje się ani logicznie ani racjonalnie – i poza Wrocławiem jakoś mało autorów pisze o swoim mieście. Na szybko kojarzą mi się jedynie Wojsławice Pilipiuka (czy jak kto woli Wędrowycza) i bodajże Warszawa w serii Nocarz Renegat Nikt Magdy Kozak. Autorzy próbowali ten fenomen wyjaśnić specyficzną historią Wrocławia – i choć daje się tu zauważyć pewne powiązania, to przecież podobne elementy historii mają także Szczecin czy Gdańsk, a mimo to żaden fantasta nie pisze o tych miastach (no dobrze, o Szczecinie wspomina Ziemiański, ale tylko raz – przy próbie wyjazdu z Wrocławia. Dodajmy, że nieudanej). Więc może „wampiryzm” miasta, czyli o migracji z różnych miast do Wrocławia – tu znów jednak przeważać powinna Warszawa. Mityczna wielokulturowość Wrocławia, która jednak w połowie rozdmuchana jest miejskim PR-em? Więc czemu akurat fantastyka? Czemu to właśnie we Wrocławiu swój początek ma tyle wydawnictw fantastycznych (Feniks, Science Fiction, Fahrenheit) i wciąż powstają kolejne (Coś na Progu wydawnictwa Dobre Historie)? Czemu najpopularniejszy polski autor fantastyki, Andrzej Sapkowski, nagle porzuca serię która dała mu sławę i postanawia pisać o bliskiej Wrocławiowi Oławie? Czy wychowujący się we Wrocławiu jedyny polski kosmonauta ma z tym jakiś związek? Czy wreszcie 11 noblistów wywodzących się z Wrocławia to przyczyna tego ruchu fantastycznego, czy może raczej skutek tej samej, nieznanej siły? Czy to efekt podziemnego Breslau, na którym na wierzchu nadbudowany został współczesny Wrocław, i związanych z nim tajemnic pobudzających wyobraźnię?
Choć prelekcja była świetna, to odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Czy prawdziwa jest teza którą przedstawiłem na niedzielnej prelekcji, że gdzieś w podziemiach Wrocławia mieszka sobie duch fantastyki który zaraża swymi ideami? Czy to efekt prasłowiańskiej magii Ślęży, góry która w niewytłumaczalny sposób wyrasta na środku równiny, wokół której (niczym w pratchettowskim Dobrym Omenie) złe moce wybudowały magistralę drogową? A może jest tak jak śpiewa L.U.C. – że miasto zbudowane jest na szczątkach statków kosmicznych, z których być może wycieka jakieś promieniowanie inspirujące do myślenia innymi, kosmicznymi kategoriami? Opętani zdają się nie zauważać swojego  opętania, co jeszcze bardziej potwierdza te przypuszczania. Odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Jedno jest pewne: efekty działania tych tajemnych mocy spotykamy na każdym kroku, i odciskają one trwały ślad na obecnym kształcie Wrocławia.

Niniejszy wpis miał być jedynie bezpośrednim przytoczeniem wzmiankowanej wyżej dyskusji. Niestety, po pierwszych próbach jego spisywania wystraszyłem się ilością tekstu który z tego wychodzi (prawie dwugodzinna dyskusja mogłaby stanowić ponad 30 znormalizowanych stron maszynopisu, a mało kto czyta takie "tasiemce" na blogach) dlatego postanowiłem całość zredagować do klasycznego wpisu.

Pełna dyskusja (audio) dostępna tutaj.