czwartek, 29 września 2011

Wrocławianie na Polanie, czyli gdzie jest Święty Wrocław?

Gdy z daleka zobaczyłem osiedle na Polanie, poczułem się lekko rozczarowany. Odnowione i pomalowane bloki nasunęły mi jedną myśl: aby oddać mroczną atmosferę Świętego Wrocławia, zdjęcia będę mógł robić tylko w tonacji blach&white, inaczej kolory zabiją nastrój. Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwsze zdjęcia w kolorze doskonale oddawały opisaną przez Orbitowskiego szarość. Lekkie, standardowe niedoświetlenie którego używam na co dzień plus ciemne elewacje sprawiły, że ciemna zieleń przeszła w ciemnoszary kolor. Powtarzający się, monotonny motyw okien na ścianie z wielkiej płyty jeszcze bardziej wzmocnił klimat. 
W dzielnicy Różanka wznosiło się osiedle z wielkiej płyty. Składały się na nie potężne bloki, z daleka podobne do wielkich kloców, ustawione w nieregularny kształt. Podeptany okrąg przypominał pradawne sanktuarium wzniesione rękami modlących się o słońce olbrzymów. W dzień oczywiście były to bloki jakich tysiące, i nikt nie dopatrzyłby się w nich niczego niezwykłego. Między blokami ciągnął się kort tenisowy, na którym w lecie można było odbijać piłkę, a zima butelki – tę drugą czynność uprawiano równie obok placu zabaw. 
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 3 

Wchodząc między bloki, od razu zauważamy, jak pokazowy był remont tych budynków. Wiele z nich od środka świeci starą szarością wielkiej płyty. I choć wokół pełno zielonych skwerów, placów zabaw, to w świetle odbitym od deszczowych chmur jedynym dającym się odczuć kolorem jest szarość. Sądząc z opisów autora, taką samą pogodę miał widać krakowski pisarz, gdy wizytował to miasto. Pojawiający się gdzieniegdzie krzykliwie kolorowy emblemat WKS Śląsk poprzez kontrast jedynie podkreśla nijakość otaczającego mnie świata. 

Na obrzeżach kościół wznoszono powoli, uparcie, za sprawą silnej, choć ślamazarnej woli proboszcza. Inaczej przedszkole i zespół szkół, w którym były już nowe czasy iPodów, kolczyków w pępkach i mądrych narkotyków. Z jednej strony sunęła Odra, resztę ulice Na Polance, Żmigrodzka i Bałtycka wzięły w ruchliwy trójkąt.
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 3 

 Po wyjściu z kolejnego blockhausowego kręgu natrafiam na kościół. Niczym w Egipcie, z najwyższych rusztowań wciąż wystają zbrojenia. Ażurowa konstrukcja szczytowej części wieży nie sugeruje żeby, wzorem kairskim, miały w przyszłości zostać nadbudowane nad tym kolejne piętra. Czyżby więc wystające pręty miały dodawać makabryczności nieotynkowanemu betonowi?


Sprzed kościoła, w oddali widzę zarys kolejnych bloków. Te już nie są odnowione, to stare komunistyczne bloki w szczytowej formie szpetoty. Tą szpetotę widać jeszcze bardziej, gdy wchodzę w pierwszy okręg. Tu już nawet niektóre anteny nie mają siły wznieść w górę głowy, smętnie odbierając biały szum z wnętrza ziemi. I tu nie znajduję mitycznego bloku numer 8, serca Świętego Wrocławia. Jest jedynie klatka o tymże numerze. Czyżby więc drobna pomyłka autora? Trudno stwierdzić, jednak pobieżne zapoznanie się z terenem sugeruje, że tu właśnie mógłby się narodzić ten nawiedzony twór. Więc może jednak? Chwila krążenia wokół. Zwykłe, szare blokowisko, jakich pełno w Polsce. Ściany budynków zamykają poszczególne place w magiczne okręgi, niczym współczesne Stonehenge. Niezauważalnie blokowisko wdziera się w umysł odwiedzającego, powoli go dominując. Dopiero wychodząc stąd, człowiek odczuwa, jak bardzo przytłoczony był dojmującą szarością tego miejsca, jak bardzo to miejsce zniewala przebywających. Chyba dopiero teraz zrozumiałem tą książkę. 
Przypomina mi się inna książka polskiego klasyka fantastyki, Stanisława Lema. W przenudnym Powrocie z Gwiazd, opisującym kolejną wersję zautomatyzowanego świata przyszłości, decydujące znaczenie ma ostatni akapit, który zawiera chyba zamierzony cel autora. Bohater wraca do jedynego niezmiennego miejsca na świecie, wchodzi na górski szlak. Choć nie wyjechał on nigdy do żadnych egzotycznych krajów i chodzi po znanych sobie z przeszłości obszarach, dopiero tu czuje, że jest w miejscach, które zna z dzieciństwa, a cała książka zdaje się budować nastrój dla tego jednego akapitu. Podobnie w książce Łukasza Orbitowskiego, pozornie nudnej... a tak naprawdę jedynie przygotowującej czytelnika na wizytę w Świętym Wrocławiu, mimo iż to jeszcze nie pora na jego objawienie.

Pomyślmy, że wcale nie ma teraz. Albo przynajmniej jest jakieś inne – Święty Wrocław stał sie szaroblady, nie ma w tym miejscu już nic niezwykłego, tylko wielka płyta i ludzie z klocków, tak z wysoka. Cała Polska szarzeje, znikaja zmarszczki, nie ma jeszcze Małgosi ani Michała, nie są niczyja nadzieją. 
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 137

poniedziałek, 26 września 2011

Inne sfery

Malandra Tribe
Czwarty koncept artykułu odrzucony... rozterki pisania. Ciężko pisać o tym konwencie, jakże innym od wcześniejszych. Jak zwrócili mi uwagę organizatorzy przy wspólnej pizzy, każdy konwent ma swoją orientację. Niby wszystkie fantastyczne, a jednak... Oczywiście Wielosfer i jego Inne Sfery to ukierunkowanie na gry: RPGi, LARPy, JEEPy, karcianki... ta część fantastyki, którą najsłabiej znam.
Więc skoro nie wiem jak pisać, to zacznę chronologicznie. Od prelekcji, bo na nich zaczął się mój kontakt z Innymi Sferami, pomijając oczywiście ochronę stylizowaną na komandosów. Choć organizatorzy mocno obawiali się czy znajdą chętnych do ich prowadzenia, to ostatecznie mocno musieli odrzucać propozycje. I trzeba przyznać, że wybrali te z naprawdę ciekawymi opisami. Niestety, część z prowadzących mocno odbiegła od zapowiadanej tematyki. Na pierwszy ogień Szymon, ten sam, który tak silnie oponował po krytyce jego prelekcji na temat fizyki w sztukach walki. Trzeba przyznać, że tym razem solidnie się przygotował do prelekcji i ciężko mu zarzucić niedopatrzenia, niestety, po opisie jego prelekcji bardziej spodziewałem się opisu problemów z przeżyciem człowieka w kosmosie (o których tylko szczątkowo wspomniał) niż samych poszukiwań życia pozaziemskiego. Choć może to ja sobie za dużo dopowiedziałem? Nie ważne to, lepiej się skupić na dużo bardziej mnie interesujących prelekcjach o realistycznych walkach w kosmosie, o tym, jak bardzo na wygląd obecnych filmów sci-fi ma nie fizyka, a powtarzanie wypróbowanych, kłamliwych efektów specjalnych i szukanie taniej sensacji, a także o samych podróżach i naprawdę oryginalnych koncepcjach napędzania statków w kosmosie. I tylko szkoda, że autor prelekcji o filmie Incepcja nie dojechał. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, a właśnie ten przypadek skierował mnie... no właśnie, jak zwykle konwentowy piątek po prostu musi skończyć się tak samo jak zawsze, ...

Rozważania nad planetami (Eliasz Gramont, Ratujmy kosmos)


Czyli to, co tygryski lubią najbardziej

Nieśmiałe zakupy księżnej
Jak wspomniałem, wielosferowy konwent koncentrował się głównie na grach. Tak więc na miejscu można było zakupić wszelakie gry, od karcianek poczynając, poprzez planszówki, na wszelakich systemach kończąc. To oczywiście od groma prelekcji o tym, jak prowadzić dobrego RPGa, jak lepiej oddać nastrój panujący w grze, jak skłonić graczy do grania lepszego niż lakoniczne „macham mieczem i odcinam głowę temu smokowi”, to wreszcie ogromny blok związany z grami komputerowymi – spotkania z ich twórcami, prelekcje typu „jak to się robi” czy prezentacje gier i firm je produkujących. Z wszystkich tych atrakcji, stanowiących istotę Innych Sfer, ja trafiłem tylko na dwie. Pierwszą z nich był LARP, ukazujący sieć intryg w baśniowym świecie. Niby miało być tylko o sądzie nad Sinobrodym, a skończyło się na dysputach o istotę sporu sądowego. I trzeba przyznać, Sinobrody, choć kajdanami przykuty do sądowego krzesła, przez swych pomocników doskonale mataczył w sprawie. Choć i inni bajkowi bohaterzy nie ustępowali mu teatralnymi umiejętnościami. Stateczny, obojętny na wszystko sprzedawca baśni, cały czas pilnujący swego kramu, przebiegły kot w butach i jego arcy-dworne maniery jakże dziwnie nielicujące z profesją najemnego awanturnika. No i ważniak, najważniejszy smerf świata, z jakże wyniosłym charakterem... no rewelacja. Każdy z nich snuł swoją intrygę...

Groźny Wilk


Tajemne konszachty
Wspomniałem o dwóch atrakcjach? Ależ oczywiście, zupełnie przypadkiem trafiłem na pokazową sesję Lans Macabre. I trzeba przyznać, że było się czemu przyglądać. Choć brak jakiejkolwiek charakteryzacji nie sprzyja oddawaniu nastroju, to jednak mistrz gry i czterej śródziemnomorscy bohaterowie doskonale to nadrabiali. Choć nie było wozów i koni, to świetna narracja oddawała dynamikę pościgu konnego z wszelką możliwą dramaturgią: świętymi procesjami stojącymi na drodze, wyjeżdżającymi znikąd wozami, czy dziećmi bawiącymi się na drodze, których nie można stratować. Choć nie było statków i huku armat, to głosy wyobraźni wzbogacały muzykę lecącą z głośników o furkot lin i żagli, brzęczenie szpady o szpadę czy trzask rozdzieranego w walce materiału. Nie odpuszczono nawet przyglądającymi się widzom, którzy z dynamiką podobną reakcjom graczy musieli na bieżąco wymyślać kolejne wątki intrygi. I choć intryga momentami zmierzała w kierunku brazylijskich telenowel, to jednak sposób jej prowadzenia przypominał, że to jednak zupełnie inne przedstawienie.



Wspaniale, choć nie tylko fantastycznie....

Taniec z własnym cieniem, An-Najma
Choć w założeniach konwent miał być ewidentnie fantastyczny, to organizatorzy nie odżegnywali się od rozrywek dla osób nie będących zwolennikami gier czy literatury fantasy i sci-fi. Wymienić tu należy pokazy tańców: irlandzkiego (zespół Tuatha) czy egzotycznego z pustynnych obszarów, gdzie dominuje taniec brzucha. Tu już wystąpiły dwa zespoły. W piątkowy wieczór Malandra Tribe, żywiołowo tańczący i opisujący znaczenie poszczególnych tańców w kulturze arabskiej, ze strojami pełnymi brzęczących błyskotek. Po trwającym do późnych godzin nocnych (a może nawet wczesnych godzin porannych) piątku, niewiele osób dobudziło się na poranny pokaz zespołu An Najma, który ilość atrakcji niestety dopasował do wielkości widowni. A że pięknie dziewczyny tańczyły, to po wszystkim pozostał pewien niedosyt.

Przy drzwiach zamkniętych,
Stowarzyszenie Żółty Parasol
Były też doskonałe przedstawienia teatralne. Osobiście odwiedziłem dwa z nich. Pierwszym z nich był młodzieżowy spektakl „Za zamkniętymi drzwiami”, zorganizowany przez Stowarzyszenie "Żółty Parasol". I trzeba przyznać, że zgodnie z zapowiedziami organizatorki, młodzi naprawdę zaskakiwali umiejętnościami, szczególnie jeśli chodzi o artykulację głosu. I choć nie jestem w tej dziedzinie żadnym znawcą, to muszę przyznać, że przedstawienie robiło ogromne wrażenie.










Ratujmy kosmos, Eliasz Gramont
Następne przedstawienie, to autorska prezentacja lemowskich listów Iljona Tichego. Mimo iż w całości prowadzone w koncepcji unplugged, to momentami uszy bolały od kakofonii blaszanych dźwięków aktora robiącego rumor. Ewidentnie moralizatorski mający ekologiczne namaszczenie opisywał różne przywary kosmicznych turystów, którzy swoją uciążliwością narażali się na liczne zagrożenia ze strony kosmicznych „potworów”. Jednak czy to „potwory” były winne ich śmierci? Czy to kosmiczne stwory winne były niewłaściwego zachowania turystów, którzy swymi błędami sami na siebie prowokowali nieziemskie stwory do ataków? Hałas blaszanych garnków to tylko preludium do rozpaczliwego alarmu „Ratujmy kosmos”. Czy jednak na pewno kosmos? Czy opisywane przywary to nie przywary nas samych, panoszących się w środowisku niczym wielcy śmieciarze? Choć opisane w scenografii kosmicznej, to jednak wszystkie te opisy brzmią nam jakże znajomo. Jedni odnajdą w nich siebie, inni – tych, których mają dość tych pierwszych. To, czy opisane przez autora zdarzenia bardziej odczujesz jako swoje własne, czy jako uciążliwe, z pewnością jest wiarygodnym wskaźnikiem twojej „kultury ekologicznej”.

POLITYKĘ ZOSTAWCIE ZA DRZWIAMI!!
Malanda Tribe
Niestety, ostatnia atrakcja konwentu pozostawiła pewien niesmak. Po ognistym pokazie zachwyceni widzowie wcześniejszego spektaklu Eliasza z uporem maniaka nakłaniali wszystkich do obejrzenia jego kolejnej prezentacji, filmu „Solanin”, o bohaterze, który rodzi się za każdym razem, gdy rozbije się kilogram soli. I przyznam, że film zapowiadał się ciekawie, jednak zdecydowałem się na prezentację „Za blisko Słońca”. I muszę powiedzieć, że z pewnością była świetnie przygotowana. Jednak mimo usilnych starań Tora i Lassiego, jeden z uczestników dyskusji (widz, nie prowadzący) z upierdliwą wręcz manią próbował wszelkie dysputy zepchnąć na tematy teorii spiskowych, Smoleńska czy aborcji, odciągając tematykę od zapowiadanej. Ja rozumiem, że już blisko wybory, i wszyscy muszą wiedzieć, która partia jest jedyną (nie)sprawiedliwą, ale jednak agitacje polityczne należało prowadzić gdzie indziej. I całe szczęście, że już za dwa tygodnie skończy się to masowe ogłupianie ludu... na szczęście za rok żadne wybory się nie odbywają i jeśli Tor znów się zdecyduje, to życzę mu żeby następnym razem udało mu się poprowadzić dyskusję zaplanowanym wcześniej torem.  Miejmy nadzieję, że choć nadrobię straty i gdzieś w sieci odnajdę wersję Solanina...

piątek, 23 września 2011

WF oznacza... Weekend Fantastyczny


(artykuł niesponsorowany)

Czy podróże do gwiazd są możliwe? Czy zabawa z jeep-em to tylko wertepy niczym księżycowe kratery i dym spalin? Dlaczego niektórych wynalazków nie powinno wprowadzać się w życie? Tego (i nie tylko) dowiesz się już w ten weekend, jeśli przyjedziesz na Inne Sfery, kolejny konwent wpisujący się w ideę „fantastyczny konwent na każdą porę roku”. Jak na każdym konwencie, zapewne będą wykłady Uniwersytetu Fantastycznego. Będzie o przesądach, magii ludowej, o historycznych korzeniach ustawek kiboli, o logice nielogicznej i wielu innych tematach, których nie pojmie żaden mugol. Jeśli zamiast wykładów wolisz ślęczeć w książkach niczym skarabeusz książkowy, będzie i blok literacki. To doskonała okazja nabyć nowe książki, porozmawiać z ich autorami i dowiedzieć się czegoś o warsztacie literackim. Jeśli wolisz jednak tworzyć inne światy (niekoniecznie w formie innej sfery), z pewnością zainteresuje cię blok rpg-owy. A i dla zagorzałych graczy coś się znajdzie: wspomniane jeepy, larpy, planszówki... w tym i prezentacje nowych gier. Jak dla mnie, najciekawiej zapowiadają się światy stworzone na bazie dwóch najbardziej prześmiewczych cykli książkowych. Jedna dotyczyć będzie bardzo specyficznego miasta Ankh-Morpork, w którym rzeka potrafi być twardsza niż droga brukowa, a wino dziś pijemy bo wczoraj mieliśmy po nim kaca, a przecież ciąg przyczyno-skutkowy, choć odwrócony, musi zostać zachowany. 
Drugi świat, to oczywiście świat nieformalnego kandydata w najbliższych wyborach, jedynego, który chodzi w walonkach i czapce uszatce, walczy z wampirami i ma poparcie papieża. Choć działa w tej samej branży co równie prześmiewczy Palikot, to choćby z racji doświadczenia zdobytego w walce z Władzą Ludową o niejedną głowę (i dwa bicepsy nacierane viagrą) przebija go o głowę. I tylko pozostaje mieć nadzieję, że w ferworze sprawdzania swoich wyborów nie pomyli pobliskiej, świeżo wyremontowanej Hali Ludowej z Władzą Ludową...
Wśród opisów mego bloga w konkursie na blog Dolnego Śląska, pojawiło się hasło: choć nie czytamy fantastyki, to zainteresował nas ten blog. Z pewnością recenzenci mogliby napisać to samo o Innych Sferach: oprócz bloków typowo fantastycznych znajdą się atrakcje dla „mugoli”. Wystawy zarówno malarskie jak i fotograficzne, koncerty, pokazy tańca tribal i irlandzkiego...

No i jeszcze ślub...
Piątek, sobota – wybór prosty. InneSfery, alternatywy nie ma. Ale co zrobić z niedzielą? Warsztatów z klonowania nie przewidziano w ramach Innych Sfer, a byle teleportacja nie załatwi sprawy, gdy w jednym czasie ale w innych miejscach powstaną dwa różne zdarzenia. Zagięcie czasu i przestrzeni mogłoby być rozwiązaniem, ale czy pojawianie się w jednym czasie w dwóch różnych miejscach nie zakłóci wątku osnowy? A co, pominąć ślub zegara i koparki, tak wspaniale opisywanych przez Ziemiańskiego w blogu Dworca Nowego Głównego? Co prawda od tego dworzec się nie zawali, gorzej jednak, jeśli nie powstanie w 1857 roku. Że niby co, to już minęło i nie można tego zmienić? Oj, widać od razu, kto przespał wykłady z Salvadora Dalego i jegoczasu zagiętego na przestrzeni... Zresztą, to jak ze wspomnianym dziś winem z zeszłoroczniaków, które pijemy dziś, ale kac po nim mieliśmy wczoraj... Więc dla pewności, polecam w niedzielę od 11 do 14 w Parku Staromiejskim dopilnować, czy zegar (a także koparka) w ostatniej chwili na pewno powiedzą sakramentalne TAK... A potem z powrotem na Biskupin, na Inne Sfery...

piątek, 16 września 2011

Betonowe hospicjum


Zgodnie z obietnicą, dziś o Hali Targowej. Od niej miała zacząć się post-apokaliptyczna przygoda z Robertem J. Szmidtem, jednak zarówno opisana sytuacja wjazdu Wysłanników do Wrocławia, jak i wlotowa lokalizacja cmentarza żołnierzy radzieckich o wiele bardziej pasowały mi do powitania. No i jeszcze ta walka bokserska akurat wypadła... ale co się odwlecze, to nie uciecze, i dziś chwilowo wracam do wątku fantastycznych domów handlowych. Z pewnością do kategorii tej zalicza się Hala Targowa.

Już na wejściu rzuca się w oczy pewien klimat powojenny. Choć zdecydowanie nie taki, jak po wojnie atomowej. Wyrastające nad portalem drzewo, raczej nie tegoroczne, nie powinno się ostać po eksplozjach atomowych, ale z pewnością nadaje miejscu klimat zniszczenia i zaniedbania. W środku... lekkie ażurowe łuki nie tworzą wrażenia budowli która miałaby wytrzymać wybuchy. Z drugiej strony – budzą skojarzenia z gotyckimi sklepieniami, które okazały się cudem średniowiecznej techniki i przy stosunkowo małym nakładzie materiałów pozwoliły budować nad wyraz wytrzymałe konstrukcje. Z kolei użyty materiał – beton (przypuszczalnie żel-bet, ale laikowi ciężko to ocenić z zewnątrz) chyba najbardziej kojarzy się ze schronami przeciw-atomowymi. 
I ta surowa, chropowata struktura gołego betonu, nie wygładzonego żadnymi tynkami – to ona właśnie sprawia, że czuję się jak w bunkrze. Jednak nie jestem architektem i nie mnie oceniać, czy budynek ten wytrzymałby atak. Pewno jest jedno: mimo iż zdecydowana część Wrocławia uległa poważnym zniszczeniom, mimo iż budynek stał w obszarze największych nalotów bombowych, to w okresie obrony Breslau nie uległ poważnym zniszczeniom. Czy właśnie to chciał podkreślić Robert J. Szmidt umieszczając w nim hospicjum? Bo przecież w tym celu budynek musiałby mieć dach, i ogólnie jego stan powinien być całkiem dobry, aby nadawał się do takich celów.

Dlatego musieliśmy ich zlikwidować. I zlikwidowaliśmy. Cicho i bez jednego strzału. Zanim ogłosiłem amnestię, odwiedziłem prowizoryczny szpital, jaki urządzili moi ludzie w Hali Targowej. Właściwie nie szpital, ale hospicjum. Zbierano tam ludzi, którzy nie mieli szans na przeżycie. Zaproponowałem kilku z nich pewien układ. Mieli przedostać się do katedry i wynieść z niej odłamki rozbitej głowicy. Niewielkie, ale najbardziej zabójcze. Prawie wszyscy się zgłosili, gdy powiedziałem, do czego są mi potrzebne. Wybrałem czterech. Idąc na Ostrów wiedzieli, że nie dożyją zachodu słońca, ale sił dodawała im świadomość, że dzięki ich poświęceniu zniknie zagrożenie dla miasta.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74/75

Dziś... w środku nie słychać pojękiwań umierających, nie widać nigdzie Śmierci kroczącej wśród jeszcze żyjących, nie czuć bólu idącego z chorobą popromienną. Choć gwarno, jest to jednak gwar pełen życia. Przekupki targujące się o cenę, kupujący wybrzydzający o jakości produktu żeby choć trochę taniej kupić towar, brzdęk monet zmieniających właściciela, gdzieniegdzie pękają przypadkowo zrzucone jajka... ponad te wszystkie głosy czasem wzbije się terkot przypadkowo włączonego budzika na stoisku zegarmistrza. A przecież nikogo nie trzeba budzić, wszyscy żwawo lawirują między stoiskami, wszyscy pobudzeni targami o lepszą cenę, lepsze produkty, o iluzoryczne lepsze życie. Jedynie w drugiej części, kwiatowej trochę większy spokój. Bo przecież wiadomo, że kwiaty muszą po pierwsze robić dobre wrażenie, i kupujący raczej poszukują piękna niż rewelacyjnej ceny. Dzisiejsza hala targowa z pewnością w żaden sposób nie kojarzy się ze śmiertelnym zadaniem, jakie ma spełnić w odległej przyszłości, w zamian dając jej mieszkańcom jedynie śmierć bez cierpień.

Zresztą i tak nie mieli szans na przeżycie. Dość powiedzieć, że wykonali swoje zadanie na medal. Dostarczyli kilka kilogramów odłamków i ukryli je w stelażach plecaków, które przygotowaliśmy w kościele garnizonowym. W zamian otrzymali taką ilość morfiny, by ostatnie chwile życia mogli spędzić wolni od męki wszechobecnego bólu.  
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74

wtorek, 13 września 2011

Ludzkie smoki wcale nie wawelskie

Ognisty oddech czlowieka-smoka



Człowiek, który zionął ogniem... a właściwie ich dwóch. I znów Wrocław zmusił mnie do zmiany blogowych planów. Miał być znów Szmidt i pewne hospicjum, lecz jakże tu nie pisać o ludziach-smokach i ich ognistym oddechu? Jeszcze trochę, a obok różnych przeróbek hasła miasta (Wrocław - miasto spotkań ... w korkach; Wrocław - miasto spotkań... różnych rzeczywistości; Wrocław - miasto spotkań trzeciego stopnia) dopiszę swoje:
Wrocław - miasto spotkań... smoków
Człowiek-smok, zaklinacz ognia


wypedzanie Szatana z opetanej czarownicy

Na stos czarownice




A wszystko za sprawą Jarmarku Renesansowego w Zamku Leśnica. No jakże, najdalej wysunięty na zachód outpost wrocławskiej fantastyki miałby zrobić imprezę dla mugoli? Oczywiście, że bez fantastyki się nie obejdzie. Oprócz wspomnianych zaklinaczy ognia była opętana przez Szatana Czarownica, którą katoliccy kapłani próbowali nawrócić. Tylko najciekawsze, że do wyzbycia się Szatana najgłośniej nawoływał kocmołuch swym wyglądem żywo przypominający Diabła. Zaiste, koniec Świata się zbliża, fortyfikować się trzeba...

niedziela, 11 września 2011

Wrocław Fantastyczny wita R.J. Szmidta salwą armatnią


Glorieta plk. Ivana Polubina, cmentarz zolnierzy radzieckich, Wroclaw
Glorieta płk. Ivana Połubina, cmentarz żólnierzy radzieckich
Kontynuując wątek „marketów fantastycznych” (fotografia 3D, smerfy, zagięcie czasu na przestrzeni) na pierwszy wpis o R.J. Szmidcie wybrałem Halę Targową. To miejsce wydawało się najlepsze po krótkim przejrzeniu notatek. Jednak po ponownym przeczytaniu "Apokalipsy według Pana Jana" stwierdziłem, że jest inne, zupełnie bardziej oczywiste miejsce. Miejsce, w którym Wrocław przywitał Wysłanników...niestety, powitanie nie okazało się do końca przyjazne. Jeden zabity, dwóch jeńców, choć na szczęście później jednak dobrze przyjętych i wypuszczonych z powrotem. Zabity żołnierz z pewnością nie był ostatnią ofiarą przyszłej Polski od morza do morza...

Czolg T-34, cmentarz zolnierzy radzieckich, Wroclaw
T-34 pilnujący wejścia na cmentarz
Wreszcie Zachwatowicz usiadł za kierownicą i ruszyliśmy do wiaduktu nad autostradą, prowadzącego do trasy wylotowej, którą dwa lata temu opuściliśmy Wrocław. Droga była przejezdna, kilka zardzewiałych i wypalonych wraków nie zdołało jej zablokować. Niemniej major prowadził humveya ostrożnie, omijając dawno już zastygłe stopionego niegdyś asfaltu, jakby się bał, że masywne koła pojazdu utkwią w nich unieruchamiając nas na dobre. Przejechaliśmy tak niemal do skrzyżowania przed starym cmentarzem czerwonoarmistów. Przyglądałem się dwóm czołgom T-34, które dumnie strzegły tego miejsca, jeszcze niedawno stojąc na wysokich cokołach, Teraz leżały zaryte w płyty chodnika, zdmuchnięte falą uderzeniową niczym zrobione z plastiku modele. Zagapiłem się na nie, gdy nagle poczułem szarpnięcie, które nieomal rzuciło mnie na przednie siedzenie. Zachwatowicz zahamował gwałtowanie i wskazał ręką w głąb ulicy.
- Co tam się dzieje? - Paweł nie był mniej zaskoczony ode mnie.
- Tam ktoś jest, widziałem ruch obok tego budynku po prawej – powiedział major i sięgnął po lornetkę.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 

Hałbica pilnująca spokoju pochowanych
Dziś ciężko zrobić zdjęcia oddające post-apokaliptyczną atmosferę. Czołgi i artyleryjskie działa dumnie stoją na swych cokołach, a nie obok nich. Zamiast wypalonych kikutów, wokół pełno zieleniących się drzew. Groby, otoczone wysokimi na metr żywopłotami zarastają roślinnością, i łatwiej tu o opisane przez Ziemiańskiego purpurowe złocienie, niż w ogrodzie aniołów. Na szczęście trafiłem na jakieś remonty. Bezładnie wyładowana kostka brukowa znów dodaje odpowiedniego klimatu zdjęciom – tu robić musi za powojenny gruz.

I mnie witają radzieckie czołgi, gdy wracam do Wrocławia z rodzinnych stron. Choć moje pierwsze wspomnienia z Wrocławia to zamek w Leśnicy, to przyjazd autostradą okazał się bardziej praktyczny. Jednak jakbym nie kombinował, to wracając znad morza i tak wjeżdżając do Wrocławia muszę przejechać przez któryś z fantastycznych checkpointów – radzieckie czołgi, zamek lub autobahn nach Poznań. I tylko od wschodu można wedrzeć się dosyć daleko wgłąb fantastycznego miasta (bo aż do Biskupina) zanim trafi się na pierwszy fantastyczny posterunek... choć nie jestem pewien, czy gdzieś tam w ukryciu spokoju Wrocławia nie pilnuje przyczajony starachociński smok...

sobota, 10 września 2011

Adamek, Kliczko, Gołota...

Oczywiście, dzisiejszej walki Adamka z Kliczką nie zrelacjonował w swojej twórczości żaden fantasta (czego nie można powiedzieć o nowym stadionie, który już pojawia się w twórczości pomniejszych pisarzy), to czytając klasyków wrocławskiej fantastyki z pewnością dojrzymy wspomnienia z walki bokserskiej. 

-Sprawdźcie dokładnie, czy nie ma tam czegoś interesującego.
- No, jest jeszcze coś... - odpowiedział w tej samej chwili Bończyk.
- Tak?
- To napis na ścianie, panie majorze.[...]
Andrzej Gołota, źrodło: Agencja Gazeta
Żołnierz odchrząknął, po czym wyrecytował:
Był wrzesień i Grunwald, i było Lenino
Był Narvik i Arnheim i Monte Cassino,
Jagiełło, rycerze, lotnicy, piechota,

A wszystko spier..... nam Andrzej Gołota. 
 - Co wy mi tu...  zaczął Adam, ale śmiech dobiegający z kabiny udzielił się także i jemu. - Bończyk, zabierajcie stamtąd du.. i wracajcie do wsi - rzucił, tłumiąc chichot. - I jeszcze jedno, zabezpieczcie dobrze tę dziuplę. Może się kiedyś przyda.
- Tak jest - odparł żołnierz. - Ale przyzna pan major, że ktoś trafnie to ujął.
- Owszem, siedziałem wtedy prawie do szóstej rano, żeby zobaczyć tę walkę. Wielka Nadzieja Białych, w du.. kopany szybkobiegacz doszatniowy... dobrze, że go usadzili. Bez odbioru.

Choć nie jestem fanem sportu, jednak i ja słyszałem o tej walce. Jak widać, wspomnienie niechlubnego wyczynu Gołoty zostanie zachowane nawet po zakończeniu wojny atomowej. Dla odmiany, życzymy Adamkowi aby w dzisiejszej walce wymazał plamę na honorze polskiego boksu. A wracając do fantastyki:

W tej chwili uświadomił sobie, że sam jest Wielką Nadzieją Wrocławia. Niestety, nie osiągnął niczego, co by pozwoliło wygrać tę walkę. Ale nie podda się i nie ucieknie, dopóki nie sprawdzi ostatniej mysiej nory na tym terenie. Nazywał się Zawada, a nie Gołota.

PS. Dziś wyjątkowo nie podaję źródła cytatu. Dzisiejszy wpis to spontan w wyniku czytania pewnej znanej lektury, i nie bardzo pasuje do kolejnego zaplanowanego postu. Więc żeby nie wyprzedzać faktów...

wtorek, 6 września 2011

Wrzesień - miesiącem czytania lektur

Wrzesień... dzieci wróciły do szkół, nauczyciele powoli zadają pierwsze zadania domowe, pierwsze lektury do przeczytania. Myślę, że to doskonały pretekst aby powrócić do oryginalnego zamysłu Wrocławia Fantastycznego.
Oj, ciągle nowe wydarzenia fantastyczne spodowały, że daleko odbiegłem od początkowej formuły. Choć dużo fantastyki, to mało cytatów, mało nawiązań do największych fantastów. Poza Ziemiańskim udało się jedynie nawiązać do mało znanego nawiązania Grzegorza Osieckiego. Pora to nadrobić - we wrześniu wracam do lektur. We wrześniu napiszę o kolejnych twórcach - pora, by wreszcie wspomnieć o Szmidcie, Orbitowskim, odkopię też pewną starą księgę Ziemiańskiego. I choć nie udało się zamknąć wątku chodzenia po galeriach handlowych, to jeszcze w tym tygodniu wpis nawiązujący zarówno do lektor, jak i "świątyń komercjalizmu". Zmartwię tylko fanów Marka Krajewskiego - we wrześniu raczej nie zdążę się zapoznać z jakże sławną serią, ale na pewno jest na liście obowiązkowych książek do przeczytania.

niedziela, 4 września 2011

Kosmiczni chłopcy


Koncert kosmicznych chłopców
Koncert kosmicznych chłopców

Kosmiczni chłopcy... sama nazwa zespołu grającego w ramach otwarcia Muzeum Współczesnego Wrocławia już sprawiła, że musiałem pójść i zobaczyć co to za dziwadło. Chwila szperania w necie, i już w ogóle jestem pewien, że normalne przeżycie to to nie będzie. No bo co pomyśleć o stylu muzycznym nazwanym „Space dada and roll”? Groteska, absurd, wizjonerskie kompozycje – to najczęściej pojawiające się słowa w opisach ich twórczości. Dorzućmy do tego korzystanie z maksymalnie amatorskiego sprzętu, uporczywe wykorzystywanie gotowych już „muzyczek”. No cóż, choć nie wiadomo co to będzie, to z pewnością mowa o muzyce alternatywnej. Więc jeśli nie z ciekawości, to z racji kosmicznej nazwy pójść posłuchać trzeba. Najwyżej wyjdę po 5 minutach.
Kosmiczne rydwany - Dariusz Orwat
Kosmiczne rydwany
Źródło: myspace, profil kosmicznych chłopców
Trzeba przyznać, że już z daleka słychać kosmiczną ekspresję w tej muzyce. Coś jakby próba nawiązania kontaktu z obcą cywilizacją nie przy pomocy słów, a przy pomocy dźwięków. Czy nie coś podobnego pokazano w „Bliskich spotkaniach III stopnia” Stevena Spielberga? Kolejne dźwięki, to jakby śpiew syren... znaczy się galaktyk, próbujących rozmawiać ze sobą. I muzyka choć dziwna, choć nie dająca się określić ani ocenić żadnymi standardowymi kryteriami muzycznymi, to jedno jej trzeba przyznać: podobnie jak w filmie Spielberga, przeważa jakaś harmonia między dźwiękami.

Praca przy kosmicznym generatorze - Dariusz Orwat
Praca przy kosmicznym generatorze
Źródło: myspace, profil kosmicznych chłopców


Gdy doszedłem wreszcie na scenę, to zadziwiły mnie dekoracje. Pal licho organko-gitarę elektryczną w kształcie jakiegoś pokemona zawieszoną na szyi Dariusza Orwata, wokalisty. Na pierwszy rzut oka widać kosmiczne okulary Kamila Radka. Na pierwszy rzut oka sugerują komputerowego geeka, noszącego szkła grubości dna od musztardówki. Na drugi jednak – daje się zauważyć hipnotyzującą kolorystykę zewnętrznej części szkieł, która wypacza ich postrzeganie. No, ale miało być o dekoracjach, a nie o ubiorze grających. To głównie zabawa kiczowatymi, plastikowo intensywnymi kolorami. Tandetnie migające światełka zabawek dziecięcych od razu przypominają ogromne kolorowe reflektory z góry Devils Tower (czyli znów „Bliskie spotkania III stopnia”). Kolorowe antenki to może i radiowa próba nawiązania kontaktu z obcą cywilizacją, ale oczywiście i tu nie obeszło się bez zabawy kolorami. Tak, jakby każda z nich nadawała falę radiową w innym kolorze.
Podroz na Marsa - Dariusz Orwat
Podróz na Marsa
Źródło: myspace, profil kosmicznych chłopców
Wracając do muzyki. Przeróżna była. Niestety, nie obyło się bez kociej muzyki, choć trzeba przyznać, że choć momentami oscylowała na pograniczu tego, co da się znieść, to w żadnym momencie granicy nie przekroczyła. Więc dla tych, co jeszcze nie widzieli kosmicznych chłopców w akcji, powiedzieć mogę, że warto się otworzyć na nowe doznania.