Zgodnie z obietnicą, dziś o Hali
Targowej. Od niej miała zacząć się post-apokaliptyczna przygoda z
Robertem J. Szmidtem, jednak zarówno opisana sytuacja wjazdu Wysłanników do Wrocławia, jak i wlotowa lokalizacja cmentarza
żołnierzy radzieckich o wiele bardziej pasowały mi do powitania.
No i jeszcze ta walka bokserska akurat wypadła... ale co się
odwlecze, to nie uciecze, i dziś chwilowo wracam do wątku
fantastycznych domów handlowych. Z pewnością do kategorii tej
zalicza się Hala Targowa.
Już na wejściu rzuca się w oczy
pewien klimat powojenny. Choć zdecydowanie nie taki, jak po wojnie
atomowej. Wyrastające nad portalem drzewo, raczej nie tegoroczne, nie
powinno się ostać po eksplozjach atomowych, ale z pewnością
nadaje miejscu klimat zniszczenia i zaniedbania. W środku... lekkie
ażurowe łuki nie tworzą wrażenia budowli która miałaby
wytrzymać wybuchy. Z drugiej strony – budzą skojarzenia z
gotyckimi sklepieniami, które okazały się cudem średniowiecznej
techniki i przy stosunkowo małym nakładzie materiałów pozwoliły
budować nad wyraz wytrzymałe konstrukcje. Z kolei użyty materiał
– beton (przypuszczalnie żel-bet, ale laikowi ciężko to ocenić
z zewnątrz) chyba najbardziej kojarzy się ze schronami
przeciw-atomowymi.
I ta surowa, chropowata struktura gołego betonu,
nie wygładzonego żadnymi tynkami – to ona właśnie sprawia, że
czuję się jak w bunkrze. Jednak nie jestem architektem i nie mnie
oceniać, czy budynek ten wytrzymałby atak. Pewno jest jedno: mimo
iż zdecydowana część Wrocławia uległa poważnym zniszczeniom,
mimo iż budynek stał w obszarze największych nalotów bombowych,
to w okresie obrony Breslau nie uległ poważnym zniszczeniom. Czy
właśnie to chciał podkreślić Robert J. Szmidt umieszczając w
nim hospicjum? Bo przecież w tym celu budynek musiałby mieć dach,
i ogólnie jego stan powinien być całkiem dobry, aby nadawał się
do takich celów.
Dlatego musieliśmy ich zlikwidować. I
zlikwidowaliśmy. Cicho i bez jednego strzału. Zanim ogłosiłem
amnestię, odwiedziłem prowizoryczny szpital, jaki urządzili moi
ludzie w Hali Targowej. Właściwie nie szpital, ale hospicjum.
Zbierano tam ludzi, którzy nie mieli szans na przeżycie.
Zaproponowałem kilku z nich pewien układ. Mieli przedostać się do
katedry i wynieść z niej odłamki rozbitej głowicy. Niewielkie,
ale najbardziej zabójcze. Prawie wszyscy się zgłosili, gdy
powiedziałem, do czego są mi potrzebne. Wybrałem czterech. Idąc
na Ostrów wiedzieli, że nie dożyją zachodu słońca, ale sił
dodawała im świadomość, że dzięki ich poświęceniu zniknie
zagrożenie dla miasta.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74/75
Dziś... w środku nie słychać
pojękiwań umierających, nie widać nigdzie Śmierci kroczącej
wśród jeszcze żyjących, nie czuć bólu idącego z chorobą
popromienną. Choć gwarno, jest to jednak gwar pełen życia.
Przekupki targujące się o cenę, kupujący wybrzydzający o jakości
produktu żeby choć trochę taniej kupić towar, brzdęk monet zmieniających
właściciela, gdzieniegdzie pękają przypadkowo zrzucone jajka...
ponad te wszystkie głosy czasem wzbije się terkot przypadkowo
włączonego budzika na stoisku zegarmistrza. A przecież nikogo nie
trzeba budzić, wszyscy żwawo lawirują między stoiskami, wszyscy
pobudzeni targami o lepszą cenę, lepsze produkty, o iluzoryczne lepsze życie. Jedynie w drugiej
części, kwiatowej trochę większy spokój. Bo przecież wiadomo,
że kwiaty muszą po pierwsze robić dobre wrażenie, i kupujący
raczej poszukują piękna niż rewelacyjnej ceny. Dzisiejsza hala
targowa z pewnością w żaden sposób nie kojarzy się ze
śmiertelnym zadaniem, jakie ma spełnić w odległej przyszłości,
w zamian dając jej mieszkańcom jedynie śmierć bez cierpień.
Zresztą i tak nie mieli szans na
przeżycie. Dość powiedzieć, że wykonali swoje zadanie na medal.
Dostarczyli kilka kilogramów odłamków i ukryli je w stelażach
plecaków, które przygotowaliśmy w kościele garnizonowym. W zamian
otrzymali taką ilość morfiny, by ostatnie chwile życia mogli
spędzić wolni od męki wszechobecnego bólu.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74
"Dzisiejsze" i przyszłe wojny nuklearne to już nie to, co widzieliśmy w Hiroszimie. Tam wybuchła bomba ponad 2000 razy słabsza od obecnych kilotonowych rekordzistów. Przy wybuchu w mieście ostałby się najwyżej ten betonowy szkielet, gdyby nie pofrunął razem z dachem.
OdpowiedzUsuńGrzegorzu, w swojej książce Robert J. Szmidt pokazuje odwrotną sytuację niż Breslau z II Wojny Światowej. Wybuchy (choć nie mogły być super-dalekie, bo jednak wszędzie wokół pełno gruzowisk, a szyb nie ma w ogóle nigdzie) jakimś trafem ominęły Wrocław, na miasto spadła tylko 1 (słownie: jedna) bomba atomowa, która wciąż sobie (prawie) grzecznie leży. Prawie - bo oczywiście mimo iż nie wybuchła, to wciąż zabija promieniowaniem. Ale gdzie upadła i jakie ma ona ironiczne znaczenie, to jeszcze kiedyś, dziś dość powiedzieć, że wciąż jest groźna. Bo przecież Wrocław musi mieć jakieś swoje tajemnice, czyż nie? ;)
OdpowiedzUsuńAno chyba, że tak. Przeczytam sobie, niech tylko zmęczę do końca "Lód" ;)
OdpowiedzUsuń