wtorek, 23 grudnia 2014

Zdrowych, wesołych... no i fantastycznych!!!



Zdrowych, wesołych no i oczywiście fantastycznych świąt Bożego Narodzenia,
a potem także szczęśliwego i fantastycznego Nowego Roku!!!
Oczywiście, w zbliżającym się 2016 roku życzymy:
- cosplayerom jeszcze wspanialszych strojów,
- zaprzyjaźnionym fotografom konwentowym jeszcze lepszych zdjęć,
- larpowcom - jeszcze bardziej szalonych imprez,
- konwentowiczom - jeszcze ciekawszych konwentów i aby zawsze znalazło się miejsce dla was na
    prelekcjach,
 - organizatorom konwentów - nigdy w życiu żadnych dużych wpadek, i szybkiego załatwiania
    problemów wynikłych z tych mniejszych,
- fantastycznym łuczników - równie fantastycznych trofeów,
no i oczywiście wszystkim fanom bloga życzymy jeszcze bardziej fantastycznego miasta spotkań :)

niedziela, 21 grudnia 2014

I ty możesz zostać wrocławskim krasnalem!!!

Święta, święta, coraz bliżej święta... święta już tak blisko, że ucichły nawet wszelkie akcje typu „zostań świętym Mikołajem”. Więc w ramach niedzielnego odpoczynku od zakupowo-przygotowaniowego szału dziś polecam wam raczej grę typu „zostań wrocławskim krasnalem”.
Tak, tak, każdy z was może poczuć się jak prawdziwy wrocławski krasnal. 
Przed wyruszeniem w drogę należy skompletować odzienie
A wszystko to za sprawą androidowej gry Misja Wrocław (Wroclaw Quest), którą można ściągnąć z internetu za darmo. To dzięki niej właśnie możesz stać się wrocławskim krasnalem. A te, jak wiadomo chyba każdemu chociażby z bajek Marii Konopnickiej, pomagają dobrym ludziom w wypełnianiu żmudnych obowiązków. Tak samo i w grze, wcielając się w postać krasnala, musisz pomagać Wrocławianom w ich zadaniach. Oczywiście, zadania są ściśle powiązane z miejscami charakterystycznymi dla Miasta Spotkań: raz musisz pomóc kwiaciarce z placu Solnego w układaniu kwiatów, innym razem biegasz z wywalonym jęzorem zapalając gazowe latarnie na Ostrowie Tumskim mimo iż złośliwe podmuchy wiatru i deszczowe chmury ciągle ci je gaszą. D tego dochodzi obsługa kinowego projektora w trakcie festiwalu „Nowe horyzonty”, obsługa multimedialnej fontanny, strzelanie goli i obrona ramki w ramach Euro 2012, budowanie wieżowca Sky Tower czy uczestnictwo w biciu gitarowego rekordu Guinessa. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, w każdym z tych zadań coś ci przeszkadza: łażący sobie po katedralnych krokwiach i miauczący kot stara się cię zdekoncentrować gdy próbujesz przypomnieć sobie kolejne nuty wybijanego przez dzwony rytmu, chmary nietoperzy uniemożliwiają ci bieganie po Ostrowie a niewychowane pająki ciągle pchają ci się na projektor tworząc teatrzyk cieni na tle wyświetlanego filmu. Słowem, nie jest lekko będąc krasnalem...


Mapka Wrocławia, po której nasz krasnal się porusza
szukając kolejnych zadań do wykonania
Kto wpadł na pomysł takiej gry promującej Wrocław? Pomysłodawcą gdy jest biuro festiwalowe Impart, które w ten sposób promuje wydarzenie jakim ma być ESK2016. Kwota przeznaczona na ten cel może wydawać się ogromna dla przeciętnego mieszkańca miasta, więc zwłaszcza na fali premiery Przygód Ethana Cartera spodziewałem się równie wielkiego dzieła. Jednak z pewnością środowisko twórców gier już na wstępie mogło oszacować, że jest to raczej budżet dobrze rozbudowanej apki na komórkę. Tak więc ściągając grę z internetu (oczywiście za darmo) dostajemy tak naprawdę kombinację 10 mini-gier, dobranych tematycznie do najważniejszych miejsc i wydarzeń naszego miasta. I tak Iglica powiązana jest z grą typu Icy Tower, katedra to gra typu powtarzanie sekwencji, Panorama Racławicka – puzzle z poszczególnych części obrazu, rynek z masowym odgrywaniem utworu Hey Joe to gra typu Guitar Hero. 
Jedna z grafik której towarzyszy opis miejsca do którego dotarliśmy
Każda z lokalizacji okraszona jest też garścią ciekawostek z nią związanych. Z kolei każda z gier ma dwa poziomy, a zaraz tryby gry. Każdą grę zaczynamy od poziomu „questowego”, który w pierwszych etapach pozwala na zapoznanie się z zasadami gry. Jego zaliczenie powoduje zdobycie odznaki wykonania zadania, które trzeba skompletować aby dojść do zakończenia gry. Jest to poziom stosunkowo prosty, choć przy moim talencie do touchpadów zdarzało mi się po kilka razy podchodzić do zadania z Iglicy. Gdy taki poziom ci się znudzi, to równocześnie z zaliczeniem poziomu „questowego” pojawia się tryb rywlizacyjny – a więc już trudniejszy niż poprzedni. W trybie tym nie chodzi już tylko o wykonanie zadania, ale o granie z narastającym stopniowo poziomem, cały czas zdobywając punkty. Punkty te są wykorzystywane do określenia twojej pozycji w rankingu.

Kilka przykładowych gier (Latarnik z Ostrowia Tumskiego, Kino
Nowe Horyzonty, kwiaciarka na Placu Solnym, Fontanna Multimedialna)
Podsumowując, gra „Wroclaw Quest” jest ciekawym, może nawet unikatowym pomysłem na promocję miasta i wydarzeń związanych z Europejską Stolicą Kultury 2016 zarówno wśród jego mieszkańców, jak i wśród potencjalnych turystów. Nie należy spodziewać się po niej jakichś wielkich fajerwerków, jest to raczej aplikacja masowa mająca skłonić jak największą ilość ludzi do zagrania w nią, niż gra określonego typu dla określonej niszy graczy. Jak przystało na grę „komórkową”, jest doskonałym zabijaczem czasu w trakcie jazdy tramwajem, w czasie czekania na spóźniony autobus czy na mający się za chwilę zacząć seans filmowy czy przedstawienie w teatrze. 


Ekran powitalny jednej z mini-gier. Na dole widoczny zwój
z ciekawostkami dotyczącymi danego miejsca - kliknięcie w niego
powoduje pokazanie kolejnej ciekawostki
Z wad wymienić mogę tylko dwie. Po pierwsze, nie zawsze intuicyjny interfejs. Wybierając grę, najpierw należy wybrać lokalizację, a potem... odruchowo chce się kliknąć w rysunek przedstawiający zadanie które należy wykonać w danym miejscu. Okazuje się jednak, że zwłaszcza na początku trzeba wybrać... zlokalizowaną z boku „strzałkę”. Z jednej strony, jestem w stanie zrozumieć że jest to symbolika przycisku play z naniesioną na nią odznaką którą otrzymamy za wykonanie zadania w trybie questowym. Jednak dla osoby która po prostu chce uruchomić swoje pierwsze zadanie i nie wie jeszcze nic o odznakach i ich wyglądzie (bo dowie się dopiero po jego wykonaniu) jest to prostu jakiś przypadkowy znaczek i nie wie, co należy zrobić.

Drugą – jest rozmiar aplikacji. W czasach, gdy wciąż w sprzedaży popularne są smartfony posiadające 4GB pamięci (czyli w praktyce 1,7MB uszczuplone o wszystkie zbędne aplikacje których trzymanie wymuszają na nas producent i operator sieci), 172 MB zabierane przez Wroclaw Quest to jednak trochę dużo, zwłaszcza w porównaniu z typowymi grami androidowymi które zajmują 40-60MB. Oczywiście, nawet starsze telefony mają możliwość rozszerzenia tej pamięci o kartę micro-SD, niestety, aplikacja firmy TK Games w żaden sposób nie dają się na taką kartę przenieść. Tym samym porównanie miejsca zajmowanego w pamięci telefonu wypada jeszcze mniej korzystnie dla naszej krasnalowej aplikacji: 172 MB (Wroclaw Quest) vs 3-10 MB (rozmiar typowej aplikacji po przeniesieniu jej na kartę micro-SD). Tym samym mając ponad 90% wolnego miejsca na karcie (kilkukrotnie większej niż pamięć oferowana przez telefon) ciągle borykam się z komunikatami o przepełnieniu pamięci.  I właśnie dlatego jeszcze tylko kilka print-screenów do zrobienia i aplikacja wylatuje z mojego smartfona. Przecież już wiem gdzie szukać wielkiego skarbu wrocławskich krasnali...

czwartek, 4 grudnia 2014

Co się dzieje w mrocznym Zamczysku???

Jeszcze dwa lata temu Wrocław nie miał żadnej imprezy masowej związanej z horrorami. W zeszłym roku to się zmieniło, i do listy fantastycznych imprez organizowanych przez leśnicki Zamek dołączyło Zamczysko. Widać to wciąż było aby zaspokoić potrzeby fantastycznego miasta, więc dzięki BiblioteceDolnośląskiej liczba ta zwiększyła się do dwóch i powstał Horrorday, z którego relację już zapewne znacie. Więc dziś pora na opis co się działo na drugim już z kolei wrocławskim konwencie grozy Zamczysko.

Powracając do młodości...

Jak przystało na naprawdę straszną imprezę, całość miała być imprezą nocną, a nie dzienną, choć pojęcie to zostało dosyć szeroko zinterpretowane. Tak więc w sobotę już po godzinie 13-tej pojawiłem się na zamku, gdzie na progu gości witał jeden z wrocławskich zombie, być może bohater zapowiadanych na kwiecień Szczurów Wrocławia. Gdy udało się już uciec powitalnym uściskom, obłapywaniom i próbie wymiany się mózgami (na którą oczywiście nie mogłem sobie pozwolić), to bez problemu udało mi się dostać do sali prelekcyjnej, w której Szymon Makuch przedstawiał przedwojenne eksperymenty odmładzające i ich wpływ na literaturę. A metody (oprócz diety mlecznej) polegały głównie na wymianie „zużytych” elementów ludzkiego ciała na nowsze, poczynając od krwi poprzez wycinanie jelita grubego czy wymienianiu jąder starszym ludziom na pochodzące od młodych człekokształtnych. Chociaż efekty kuracji prześmiewczo dawały się skomentować „duże koszty, mało małp”, to próby te nie pozostały niezauważone ani przez ówczesną prasę, ani przez literaturę. A więc było o nadzwyczaj inteligentnej małpie, która obserwuje jak nagle starzeją się małpy podstępem zabierane do tajemniczego budynku, a następnie odkrywa tajemnicę i... po zorganizowaniu w kolonii buntu godnego późniejszej „Planety Małp”, wykonuje podobny zabieg jednak tym razem na miejsce małpich organów nie najmłodszego już osobnika wstawiając organy któregoś z młodych lekarzy. Zauważony został także problem poszukiwania celu życia w przypadku, gdy ono nigdy się nie kończy i o nieprzewidywalnych aspektach odmłodzenia, jak np. utracie przyznanej już renty czy zabraniu do wojska człowieka, który dzięki takiemu zabiegowi odzyskał młodzieńczą sprawność.
Niestety, członek Trickstera miejsca musiał ustąpić Zbigniewowi Woźniakowi, właścicielowi Muzeum Horrorów w Wojnowicach, który przedstawiał swoją książkę. „Oko zła” to zbiór 4 opowiadań, których akcja powiązana jest ze wspomnianym muzeum, niestety, sposób w jaki zaprezentował ją autor sugeruje raczej, że to jakaś sensacyjna bajka dla młodzieży nieudolnie naśladująca przygody Pana Samochodzika. Równocześnie przaśny język autora sprawił, że z listy atrakcji które chciałem zobaczyć na Zamczysku wyleciała także jego prezentacja na temat samego muzeum.

Cthulhuanizm konkurencją dla jedaizmu?

Na konwencie grozy nie mogło obyć się bez okultyzmu...
Tak więc kolejną atrakcją godną zauważenia była prelekcja Mikołaja Kołyszko, przyrównująca dzieło Lovecrafta do... religii. I jak pokazały przeprowadzone przez niego badania, dzieło udającego ateistę twórcy Cthulhu idealnie wpasowuje się w opisane przez Rudolfa Otto wzorce świętości i religijności, z kolei ciężko wyodrębnić jakieś wyraźne różnice. Niestety, tempo mówienia Mikołaja przypominające karabin maszynowy wypluwający łuski od pocisków, połączone z mnóstwem słów trudnych dla przeciętnego czytelnika, włącznie z łacińskim zwrotami religioznawczymi sprawiały, że wystraszony umysł miał poważne problemy z nadążaniem za tokiem wypowiedzi autora... doskonale odprężającą odskocznią okazała się prezentacja katalogu lęków i fobii jakie gnębią współcześnie nasze społeczeństwo. A więc obok znanej chyba każdemu paniki na widok pająków czyli arachnofobii można było się dowiedzieć o ludziach którzy boją się chodzić, jeździć samochodem czy pakować się przed wyjazdem. Okazało się jednak, że taką samą jednostką chorobową jak strach przed pająkami może okazać się... lęk przed chodzeniem do szkoły. I tak jak Toy u Ziemiańskiego wykorzystuje religię aby urwać się z jednostki wojskowej na kilka dni i zdobyć alkohol, tak i sprytny uczeń ma już wspaniałą wymówkę do niechodzenia do szkoły.

Przestępcy na wieczność potępieni

A później przyszła okazja posłuchać o śląskich nieumarłych. Można było się więc dowiedzieć kim był Wiederganger (zmarły odwiedzający krewnych po swej śmierci), Nachzehrer (zmarły pożerający siebie po śmierci, co tłumaczyłoby odgłosy mlaskania na cmentarzu nocą) czy Neuntater, dziecko zmarłe w okresie niemowlęcym i zabierające ze sobą do grobu kolejnych 9 krewnych.
Zastanowić by się można było, skąd się więc tacy nieumarli brali? Zazwyczaj do takich „aktów nieumierania” dochodziło w przypadku śmierci samobójców i dzieciobójczyń, lecz mogło także dotyczyć przestępców zabitych za swe uczynki. Właśnie dlatego szubienicy nadawano magiczną rolę bramy pomiędzy światem żywych a światem zabitych złych, zwanych także demonami. Dodajmy, że problem „powrotników” próbujących przedłużyć swoją egzystencję kosztem żywych traktowano tak poważnie, że ich rozwiązaniem zajmowali się specjalizowani radnicy, a nawet rady miejskie.

Oryginalna zasłona okienna... czy może jednak ukryte przejście na cmentarz?
Człowiek który pozwolił demonowi się opętać...
i obudził się spętany

Mikołaj aż się złapał za głowę jak pomyślał jakie to straszne...
Po kolejnej prezentacji warto byłoby dla odmiany zmienić sposób poznawania straszności tego świata, więc dla odmiany odwiedziłem panel dyskusyjny o powiązaniu religijności z horrorami. Chociaż w panelu uczestniczyły 4 osoby, to większość uwagi skupiał wspomniany wcześniej Mikołaj, człowiek który (jak sam o tym wspomina) pozwolił opętać się przez sen demonowi i obudził się całkowicie sparaliżowany. Po dodaniu faktu, że pierwsze horrory czytała mu do poduszki starsza siostra, którą bawiło jak jej młodszy braciszek się boi, aż dziwne, że w końcu Mikołaj wyrósł na tak wielkiego pasjonata literatury grozy. I choć Mikołaj wiele miał do powiedzenia, to tempo wyrzucania z siebie słów przypominające jak już wspomniałem karabin maszynowy wypluwający puste już łuski sprawiał, że pozostali dyskutanci mieli ograniczone możliwości wypowiedzi.

Jakie menu na kolację,
czyli trup w ciepłym brzuszku czy w zimnej ziemi?

Wesoła rodzinka na konwencie grozy
A żeby dopełnić klimatu grozy, po północy poszedłem posłuchać Beniamina Muszyńskiego opowiadającego o kanibalizmie, jego przyczynach i uwarunkowaniach religijnych. Jak się okazuje, przedstawiane jako ofiara hiszpańskiej kolonizacji plemię Azteków okazało się równie okrutne i ekspansyjne jak europejscy konkwistadorzy, a tempo ich ekspansji wynikało głównie z potrzeby dostarczenia kolejnych ofiar do bestialskich rytuałów religijnych, do których zaliczało się chociażby wyrywanie bijącego jeszcze serca czy używanie zabarwionych na żółto ludzkich skór jako imitacji kwiatów składanych bogom.
Z kolei inne plemiona stosowały kanibalizm zamiast pochówku, jakże dziecinnie tłumacząc to, że przecież zmarłemu będzie lepiej w ciepłym brzuszku niż w ciepłej ziemi. Było także o „zjadaniu tożsamości”, a więc zjadaniu kawałka ciała zmarłego po to, aby zdobyć jego wspomnienia. Z jednej strony było to okazywanie szacunku zmarłym i zapewnienie im nieśmiertelności – z drugiej przejmowanie doświadczeń i umiejętności, które pozwolą zjadającemu na zdobycie lepszej pozycji w stadzie. Dodać należy, że przyzwyczajenia do tego typu „przechowywania wspomnień” są tak silnie zakodowane w przedstawicielach tego typu społeczności, że gdy dotarła do nich europejska kultura i wprowadziła zakaz spożywania zmarłych, to tambylcy potrafili wyczekiwać, aż na ciele pojawią się larwy robaków. Bo przecież z jednej strony zjadając takie larwy nie łamie się przecież zakazu z punktu widzenia Europejczyków, z drugiej jednak strony – skoro larwa żywiła się ciałem zmarłego, to w dużym stopniu jest swoistą „reinkarnacją” zmarłego, a przez to zjadać larwę przejmuje się jego wspomnienia i zapewnia mu nieśmiertelność. Dodać należy, że zwyczaj ten został nawet wypraktykowany przez naszego polskiego podróżnika, Wojciecha Cejrowskiego. Jak się okazuje, jeden z przedstawicieli prymitywnych plemion sam poprosił go o zjedzenia kawałka jego ciała, gdyż tylko w ten sposób zjedzony mógł (oczami naszego celebryty) zobaczyć ocean.
A skoro wspomnieliśmy już o jednym przypadku, to może warto dorzucić pozostałe przedstawione w trakcie zamczyska? Tak więc było o wypadku fregaty Meduza w 1816 roku, samolocie linii Fuerza Aerea Uruguaya który rozbił się wraz z drużyną rugbistów w Andach czy wreszcie o wielkim głodzie na Ukrainie w latach 1932-33. Tym, co łączyło te wszystkie przypadki kanibalizmu była konieczność i głód, czego nie można powiedzieć o dwóch kolejnych przykładach. Pierwszym z nich był Armin Meiwes, do którego dobrowolnie zgłosiła się ofiara kanibalizmu gdy tylko umieścił ogłoszenie w gazecie. Żeby było straszniej, przed ostatecznym zabiciem swojej ofiary, kanibal zaprosił swoją ofiarę na ucztę, na której głównym daniem była ugotowana kończyna ofiary. Ostatecznie Armin Meiwes został złapany i skazany za zabójstwo swojej ofiary gdy tylko umieścił kolejne ogłoszenie w prasie. Zdecydowanie więcej szczęścia miał kanibal japoński Issei Sagawa, który w ramach brutalnej zabawy zabił niespodziewającego się niczego koleżankę ze studiów, a następnie ją zjadł. Dzięki bogactwu rodziców udało mu się niekaranym wrócić do ojczyzny, gdzie wydał książkę ze swoimi wspomnieniami, stał się gwiazdą i prowadzi nawet własny blok... kulinarny.

"Prawdziwy głód zaczyna się wtedy, kiedy patrzysz na drugiego człowieka
jak na obiekt do zjedzenia."
Gustaw Herling-Grudziński




Czy wspominałem już może, że w zamkowej czytelni można było przeczytać straszne książki i komiksy?
A przy okazji spotkać Czerwonego Kapturka, masową morderczynię przeuroczych wilczków? 


Górska zgroza

Wydawało się, że po strasznej nocy poranek okaże się sielankowy. Jako autor także bloga Prawie że góry z radością przyszedłem na prelekcję o przepięknych górach... jednak te okazały się mordercze dla przebywających w nich turystach, bo po raz kolejny trafiłem na prelekcję Szymona Makucha, który rozpatrywał góry w aspekcie horrorów. Jak się jednak okazuje, większość górskich horrorów wykorzystuje góry jedynie jako miejsce akcji, które swobodnie dałoby się zamienić dowolnym innym, traktując je jedynie jako sposób osaczenia bohatera i odizolowania go od świata zewnętrznego i mogącej iść stamtąd pomocy. Co prawda gdzieniegdzie wykorzystywane są piękne landszafciki a równocześnie sielankowy krajobraz ukrywa gdzieś nie znane zagrożenie, jednak bardzo rzadko wykorzystywany jest w pełni dualizm gór. Przykładem jest tu chociażby bestia z nawiedzonej jaskini, którego akcja mogłaby dziać się gdziekolwiek, gdzie znajdzie się jaskinia lub dowolna inna kryjówka w której mógłby się schować nasz potwór. Jednym z nielicznych miłych akcentów jest film Ravenous, który oprócz pięknych bałkańskich gór czerpie także z lokalnego folkloru.
Aby wrócić do rzeczywistości, Zamczysko zamykane było spotkaniem z Maciejem Lewandowskim, które miało być utrzymane gdzieś na granicy pomiędzy horrorem a rzeczywistością. Bo z jednej strony strach i zgroza, a z drugiej ujarzmiona piórem pisarza – czyli o kulisach pisania. Więc z jednej strony było jak powinien wyglądać dobry horror, a więc o podważaniu zasad poznanego świata robienia z człowieka bezwolną marionetkę targaną wiatrem losu, o naturze która ma zawsze rację i bohaterze, który musi dokonać wyborów. I wreszcie o rozdarciu rzeczywistości a odkryciu przez żonę przeterminowanego kefiru...
Z drugiej strony – było o polskich pisarzach, którzy zamiast pisać porządnie zasłaniają się kalkami, schematami i kategoriami, o epatowaniu seksem, przemocą, flakami i krwią w książkach czyli (jak to ładnie ujął prelegent) o „radosnym festiwalu niezrealizowanych fantazji”... słowem, o wszystkim tym, co męczy jednego z autorów horrorów zarówno gdy pisze swe książki, jak i gdy czyta dzieła kolegów po fachu. A ja wciąż mam wątpliwości, czy użycie słowa "straszny" w odniesieniu to komplement sugerujący wzbudzane emocje czy raczej obraźliwy epitet sugerujący jego niski poziom...


Oczywiście, pisząc o imprezach organizowanych przez CK Zamek ciężko nie wspomnieć o warstwie wizualnej. I tym razem nie mogło obejść się bez specjalnego przystrojenia centrum kultury. Jak wspomniałem, odwiedzających Zamczysko witał cieć-zombie, czego nie można powiedzieć o eterycznych upiorach okupujących okna – te raczej mrocznie obserwowały każdego odwiedzającego, jednak na szczęście nie kwapiły się do bliższych kontaktów. Z kolei drzwi do salek prelekcyjnych wyglądały, tak tajemnicze przejścia do świata leśnych koszmarów, zaś w przypadku dekoracji na półpiętrze wciąż nie jestem pewien, czy za dekoracją na pewno stało okno, jak miało to miejsce na Dniach Fantastyki, czy jednak była to brama do mrocznych alejek cmentarnych. I tak jak poziomem przygotowanych ozdób Zamczysko zdecydowanie przebijało Horrorday, to jednak przy tak małej frekwencji mam wrażenie, że ta wcześniejsza impreza ma jednak przed sobą większe wizje rozwojowe...