piątek, 30 grudnia 2011

Co mają wojny robotów do kalendarza Majów?


Według kalendarza Majów pozostało nam zaledwie  357 dni do końca świata. A może jedynie do końca kalendarza, takiego samego jak mamy co roku w kulturze europejskiej? Załóżmy jednak, że do końca świata. Co miałoby się przyczynić do zagłady?
Opcje są różne. Według autorów filmu 2012, miałaby to być lawina kataklizmów, prowadzących do wielkiej powodzi. Zwolennicy R.J. Szmidta z pewnością wybiorą opcję totalnej wojny nuklearnej, w której, o dziwo, we Wrocławiu ląduje zaledwie jedna bomba atomowa... na dodatek ląduje wyjątkowo bezpiecznie, bo bez eksplozji. Zwolennicy Gwiezdnych Wojen z pewnością znaleźliby wspólną wersję fanami L.U.C.a, wybierając jakiś kosmiczny statek wielkości Gwiazdy Śmierci. Chociaż zapewne skończyłoby się mimo wszystko na wielkiej kłótni – czy statek ten zaatakowałby i zniszczyłby naszą planetę, czy może omyłkowo zaliczył kolosalną kraksę myląc Ziemię z portalem komunikacyjnym?
Ja obawiałbym się jednak robotów. Wojna robotów to dosyć mocno wyeksploatowany temat w fantastyce – i zapewne nie bez powodów. Przecież wystarczy przypadkowe zwarcie... i robot zapomina o trzech prawach robotyki. Albo, jak w filmie „Ja, robot” interpretuje je trochę inaczej niż byśmy chcieli.
Wydawałoby się, czysto teoretyczne rozważania. A jednak... zaledwie dwa tygodnie odbyło się wielkie zebranie robotów. W chłodny sobotni dzionek zebrało się ich ponad setka w budynku C-13 Politechniki Wrocławskiej. 
I pierwsze co, to postanowiły zrobić sobie trening bojowy i walczyć ze sobą. Parami stawały na macie i wzajemnie próbowały się z niej zepchnąć. Taktyki były różne... jedne atakowały przeciwnika z coraz to innej strony, licząc na jego dezorientację. Inne próbowały ogłuszyć przeciwnika uderzając go opadającymi klapkami czy ramionami, jednak to czyniły zbyt szybko i ani razu nie udało im się go uderzyć – a opuszczone „kończyny” co najwyżej pozwalały na stabilniejszą pozycję. Jeszcze inny próbuje klinem oderwać przeciwnika od podłoża, a potem obezwładnionego wywieźć poza krawędź areny. Kolejny przybrał postać masywnego walca... niestety, podobnie jak drogowy walec był może i ciężki i silny, ale zbyt ociężały aby szybko reagować na zaczepki przeciwników.



Wydawałoby się, że nic łatwiejszego niż schować się przed robotem. Przecież wystarczy wbiec na schody, hałdę gruzu, a robot nie poradzi sobie z nierównościami terenu. Czy aby na pewno? Liczna grupa kolekcja robotów kroczących wzbudza jednak wątpliwości... z pewnością tylko od algorytmu sterowania zależy, czy zbudowany podobnie jak człowiek android na dwóch nogach dojdzie tam, gdzie człowiek. Niejednokrotnie też budowa mechaniczna tych kończyn pozwala im na takie ruchy, które u człowieka z pewnością skończyłyby się zwichnięciem kostki czy wręcz jej wyrwaniem.
Więc opcja następna: ukryć się w labiryncie. Gdzie durna maszyna znajdzie drogę wśród coraz to liczniejszych odnóg? Wydawałoby się, że prędzej czy później się gdzieś zgubi... i znów takie myślenie okazuje się zgubne. Po chwili odnajduję grupę robotów „poszukiwaczy”, które wpuszczone do labiryntu, prędzej czy później odnajdują zgubę a później wracają do punktu wyjścia. Tu także dostępne techniki są różne – jedne próbują poruszać się zgodnie z regułą prawej (lub lewej) dłoni, inne w pozornie chaotycznym zwiedzaniu labiryntu próbują wyłowić jakąś regułę określającą rozkład ścianek działowych, kolejne zachowują się tak, jakby z góry znały rozkład labiryntu... wystarczy teraz, że za sobą wymalują czarną linię aby mogły za nimi przejść kolejne roboty. Teraz to już robota dla kolejnej grupy robotów, które bezbłędnie podążają do celu. No, prawie bezbłędnie, bo na szczęście niektóre z nich nie radzą sobie z ostrymi kątami czy szybkimi zwrotami o ponad połowę obrotu.



Więc czy jest jakaś nadzieja dla ludzkości? Chyba jedynie nawiązać kontakt z robotami społecznymi, takimi jak choćby Omnivoice. Nie dość, że całkiem zgrabnie porusza się on w terenie, to na dodatek potrafi mówić ludzkim głosem. Co ciekawsze, potrafi nawet powtarzać za człowiekiem jego ruchy.
Na szczęście, większość z tych robotów to małe prototypy niezdolne zagrozić człowiekowi. Na wystawie zorganizowanej przez koło naukowe Konar przy Politechnice Wrocławskiej był tylko jeden większy robot. Ten akurat ma służyć nie zabijaniu, a ochronie człowieka – konkretnie był to robot saperski, mający na celu wyciąganie ładunków wybuchowych z podejrzanych miejsc, np. ze śmietników, spod samochodów, itp. Mawiają, że saper myli się tylko raz – jednak w przypadku obsługi zdalnie sterowanego robota, operator sterujący nim zdalnie siedzi z dala od miejsca zagrożenia, a w razie pomyłki, wybuch dotknie jedynie samego robota. Choć nie jestem tego absolutnie pewien, ale przywieziony i obsługiwany przez wojskowych robot to najprawdopodobniej polski wyrób – zaprojektowany i wykonany przez PIAP robot Inspector. Choć wykonany do celów wybitnie wojskowych i policyjnych, dzięki precyzji ruchów może być też używany także do celów cywilnych.
Na koniec mała ciekawostka, znaleziona przy okazji robienia tego wpisu. Jak obezwładnić robota? Zabić jego mangustę!!!

czwartek, 15 grudnia 2011

Do trzech premier sztuka...


Milosc we Wroclawiu - okladka
Gdybym miał talent Ziemiańskiego, przy okazji poszukiwań „Miłości we Wrocławiu” pewnie do szerokiego zakresu gatunków literackich (od fantastyki do kryminału) dopisałbym powieść szpiegowską. Książce która miała stać się promocją miasta Wrocławia towarzyszył ogrom tajemnic, z którymi z pewnością lepiej poradziłby sobie James Bond niż Sherlock Holmes. Najpierw fałszywe informacje dotyczące daty premiery, rozpowszechniane przez miasto. Gdy ten temat udało się przeskoczyć i na stronie głównych prowodyrów, Zakochanego Wrocławia, pojawił się baner reklamowy – zaraz okazało się, że prowadzi do strony wydawnictwa, które usunęło informacje o książce. A właściwie nie usunęło, a jedynie utajniło – za każdym razem gdy trafiałem na tą stronę okazywało się, że nie mam uprawnień do oglądania strony. Trochę dziwne żeby wydawnictwo utajniało produkty, które stara się komercyjnie sprzedawać.
No cóż, w książce nie chodzi o to, żeby ją odnaleźć w sieci, ale aby ją przeczytać. Wydawałoby się, że szkoda czasu na durne szpiegowskie zagrywki, wystarczy pójść do księgarni i ją kupić. Niestety, okazało się, że główny potentant rynku księgarskiego w Polsce nie ma jej w sprzedaży. Próby szukania jej w sklepach internetowych też nie szły najlepiej. Oczywiście organizatorzy nie pofatygowali się poinformować potencjalnych czytelników gdzie kupić książkę.
Zapytani wprost „organizatorzy” potrafili wymienić zaledwie JEDNĄ księgarnię w całym Wrocławiu sprzedającą tą książkę! Oczywiście, jak na reguły tandetnej powieści szpiegowskiej przystało, księgarnia w swej nazwie ma człon "tajne".  Trochę mi to trąci promowaniem na siłę „znajomych królika”, co w wydaniu jednego z wydziałów Urzędu Miejskiego raczej nie świadczy dobrze. Informacja okazała się niepełna, książki oficjalnie sprzedaje jeszcze kilka księgarni we Wrocławiu i ogólnopolska sieć Matras.
W przypadku premier książek, standardem są spotkania z autorami. Ale przecież skoro chodzi o książkę utajnioną, nie można nadawać sprawie nadmiernego rozgłosu. Zakończyło się na (zapewne opóźnionym) cichym wyłożeniu książki w kilku pomniejszych księgarniach. Dodajmy, że z rozmów z dwoma autorami opowiadań zamieszczonych w książce wiem, iż jeden jeszcze na trzy dni przed ogłoszeniem daty premiery książki nic nie wiedział, że w ogóle będzie ona w najbliższym czasie wydana, drugi – o premierze dowiedział się dopiero kilka dni po z mojego bloga. No konspiracja pełna, informacja zatajona nawet przed autorami. A żyrafy wchodzą do szafy...

Premiera z prawdziwego zdarzenia
Milosc we Wroclawiu - portrety autorow
Jak widać, chyba niska sprzedaż książki połączona z naciskami wydawnictwa uświadomiła sponsorom, że jednak po to się wydaje książkę, aby ją promować. Po dwóch nieudolnych premierach, w najbliższą niedzielę postanowiono zorganizować trzecią premierę. Tak, tak, bo mimo dwóch poprzednich premier, o organizowanym w niedzielne popołudnie spotkaniu wszędzie mówi się „premiera”. Jak dla mnie, to trochę naciąganie definicji tego pojęcia, jednak z drugiej strony, dopiero to będzie prawdziwą premiera, jaką powinna mieć książką wydana jako, było-niebyło, nietypowy materiał promocyjny. Więc wszystkim czytelnikom bloga chciałbym zaproponować spotkanie autorskie z Gają Grzegorzewską, Łukaszem Orbitowskim, Joanną Pachlą, Marcinem Świetlickim, Krzysztofem Vargą oraz Andrzejem Ziemiańskim. W niedzielę, o godzinie 17, w Mediatece. I mam nadzieję, że w ostatnie przedświąteczne popołudnie nie będę musiał pisać tu notki prostującej z przeprosinami... na szczęście książkę udało mi się już kupić, więc niezależnie od prawdziwości pogłosek, z pewnością niedługo przeczytacie wpisy dotyczące miejsc opisanych w antologii. Ze względu na zbliżające się święta, bez obawy o wpadkę mogę polecić tą książkę jako doskonały prezent pod choinkę.

Wciąż nie dość szpiegowskiej polityki dezinformacji
PS. a na stronie Miasta Wrocławia znów dezinformacyjne kłamstwa. "Do miasta zaproszono pisarzy, którzy za dobrze go nie znają". Zdecydowanie nie da się tego powiedzieć o Ziemiańskim, Orbitowski też raczej dobrze zna miasto, ciężko też przypisać te słowa do debiutującej w książce absolwentki Uniwersytetu Wrocławskiego, Joanny Pachli. Lektura opowiadań kolejnych autorów też sugeruje, że wizyta przy okazji pisania utworów do antologii raczej nie była ich pierwszą wizytą w Mieście Spotkań i raczej miasto jest już im mniej lub bardziej znane. Jak już jednak wspomniałem, gdybym miał talent Ziemiańskiego, napisałbym książkę szpiegowską... Jako autorowi bloga pozostaje mi jedynie dopisać kilku (pewnie ze dwóch, trzech) autorów piszących o Wrocławiu w powiązaniu z aspektami fantastyki. 

sobota, 10 grudnia 2011

Nowa królowa Wrocławia


Wyniosła królowa lodowa przed wrocławską choinką
Nowa Królowa Wrocławiu
Królowa śniegu przed wrocławskim ratuszem
Prace nad urodą lodowej Królowej
Jak już wspominałem, w swych poszukiwaniach Miłości we Wrocławiu, zabłądziłem także na rynek. Już wtedy wisiały świąteczne ozdoby świetlne, choć jeszcze nie świeciły. Moje pierwsze skojarzenie na ich widok to sople lodu i okrutna królowa śniegu. Rynek był prawie że pusty, a wątłe oświetlenie sprawiło, że cały pokrył się szarością. To zawsze żywe centrum Wrocławia wyjątkowo było smutne i wymarłe.


Logo Jarmarku Bozonarodzeniowego w lodzie
Lodowy Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu


Nowa królowa Wrocławia na tle rynkowych kamienic
Królowa Śniegu na nowych włościach
O wielkości artysty najlepiej świadczy skuteczność przekazu. Jakże się zdziwiłem, gdy okazało się, że skojarzenia z Królową Śniegu były nieprzypadkowe, a wspomniane ozdoby miały zapowiedzieć rychłą wizytę wspomnianej bohaterki bajkowej i jej objęcie władzy nad Wrocławiem. Zgodnie z zapowiedziami głównego prowodyra, Jarmarku Bożonarodzeniowego, do stolicy Dolnego Śląska miała przybyć 10 grudnia o godzinie 13. Najpierw o godzinie 10 przyszedł śnieg... w ciągu kilku minut przegrał walkę z dodatnimi temperaturami i nie zostało po nim ani śladu.

Potem przyjechała ONA. Królowa Śniegu. Wielka, bo ważąca kilka ton. Aby godnie przeżyć transport, opatuliła się lodem i przybrała formę wielkiej bryły. Gdy już przyjechała na miejsce, powoli zaczęła zrzucać warstwę ochronną. Czasem odpadały większe kawałki, czasem jedynie sypał się z niej śnieg. Z pewnością trwałoby to znacznie dłużej, gdyby nie pan Krzysztof z Ice Artu, który jej w tym pomagał. Mimo to, potrzebowała aż dwóch godzin, aby otrząsnąć się z nadmiaru lodu. Ale warto było czekać, a końcowy efekt był niesamowity. I objęła w swe władanie cały Wrocław...
Korona lodowej Królowej Śniegu - pierwsze przymiarki

Lodowy labedz Krolowej Sniegu
Żołnierz Królowej Śniegi
Żołnierze Królowej Śniegu - Bałwanek i Łabędź - na tle choinki na rynku we Wrocławiu
Żołnierz Królowej Śniegu
Nie na długo chyba jednak. Nie odnalazła swego Kaja, a przygotowany dla niego tron pozostał pusty. Skoro nie udało się jej zmrozić serca młodzieńca, to nie udało jej się zapanować nad ciepłem. Już w trakcie pozbywania się ochronnej skorupy, powoli traciła także kawałki swego ciała, a zimne krople wody spływały po jej włosach. Mi udało się już kupić wspomnianą na początku książkę, więc może pora zmienić już jej zdjęcie na oryginalne? A przerobiona wersja niech pozostanie na stronie Orbitowskiego, któremu przypadła do gustu...

sobota, 3 grudnia 2011

Rozmowy z gwiazdą

To było w trakcie wycieczki do Jawora. Gdzieś w bocznej uliczce, na jakimś zapyziałym podwórku spotkałem zwykłą, lekko kiczowatą ozdobę na dachu. Niby nic specjalnego w niej nie było, jednak te porozrzucane kolorowe pałąki skojarzyły mi się z gwiazdą. Dlaczego? Pewnie dlatego, że tak samo dzieci malują żółte słonko, jednak nie błyszczała tak mocno, żeby skojarzyć ze słońcem. Więc gwiazda. I antena satelitarna, która skojarzyła mi się z kontaktem z cywilizacjami pozaziemskimi. Gdy nagle w powietrze wzbiła się chmara ptaków, od razu stwierdziłem, że zdjęcie będzie pełniejsze - zwłaszcza, że niebo było takie całkiem szare, nudne takie. Jednak czegoś tego zdjęciu brakowało... no przecież przestrzeń kosmiczna jest czarna, i rozświetlają ją jedynie pojedyncze plamki odległych gwiazd. Inwersja zdjęcia okazała się strzałem w dziesiątkę - i tak oto w ziemskich warunkach powstało to kosmiczne, wręcz lekko star-warsowe zdjęcie. No cóż, zdaje się że George Lucas też w sposób równie prosty tworzył "gwiezdną" rzeczywistość w  swoich produkcjach...

sobota, 26 listopada 2011

Jedna miłość, czyli alternatywna technologia 3D

Trzeba przyznać, że motyw muzyki w fantastyce pojawia się dosyć rzadko. Wrocławska fantastyka nie odbiega tu od normy, jednak trzeba przyznać, że jednak jakaś nuta pobrzdękuje we Wrocławiu Fantastycznym. Więc dziś, w dniu największego polskiego halowego festiwalu reggowego parę słów Andrzeja Ziemiańskiego na temat zwolenników tejże muzyki, a także filmowych projekcji 3D:

"- A konkretnie. O co wam chodzi?

- Chcemy wiedzieć czy na dworcu będzie kino 3D?

No i wszystko stało się jasne. Filmy to komputery mogły sobie ściągać z sieci. Ale projekcji 3D tam nie było. Więc sobie wymyśliły, żeby zrobić na dworcu. To samoluby. Do mnie codziennie przychodzą maszyny z pytaniami czy nie są przypadkiem zbyt przestarzałe, czy nie pójdą na śmietnik, czy może konserwator każe zachować, a ci zarozumialcy pytają czy będzie kino 3D! Ja im dam.
- Jutro wygłoszę oficjalne oświadczenie kto zostanie na miejscu, a kto nie oraz co będzie na dworcu po remoncie. Dość plotek i obaw, usłyszycie wersję oficjalną.
- No dobrze… ale czy będzie 3D?
Myślałem, że eksploduję. Opanowałem się z najwyższym trudem.
- Będzie – wysyczałem. – Zatrudnią kinooperatora rastafarianina. On przyjdzie ze swoim kuferkiem i jeśli któremuś z widzów nie będzie pasowała projekcja klasyczna, rasta wyjmie z kuferka skręta, trzy wdechy i widz zobaczy wszystko w 3D!"
Andrzej Ziemiański, blog dworca Wrocław Nowy Główny, odcinek 38

czwartek, 24 listopada 2011

Ślady Wielkiego Pająka

Ktoś by powiedział: szatańska bestia, kto inny szukał by w pobliżu trzech szóstek. A jakże często tacy ludzie zapominają, że i Szatan został przecież przez Boga stworzony, a i bestie diabelskie zapewne są też częścią Wielkiego Planu Zbawienia. Więc gdy w trakcie wycieczki do Świdnicy natrafiłem na wielkie pajęczyny, to i bez strachu przy nich przechodziłem. Zwłaszcza, że swe pułapki zastawił nie dość, że w pobliżu kościoła, na świętej cmentarnej ziemi, to na dodatek nie obawiał się boskiej przecież liczby 7.
Oczywiście, złośliwi powiedzą, że te pajęczyny to wytwór autorki bloga Kościoła Pokoju - my jednak wiemy swoje, a Wielkiego Pająka ostatnio widziano w samym Wrocławiu...





poniedziałek, 14 listopada 2011

Miłość we Wrocławiu? Nie, to chyba w innym mieście...


14 listopada. Trochę dziwna data na premierę książki o miłości. Znaczy się, 14-ty to rozumiem. Ale czemu listopada, a nie lutego? Ech, nikt nie zrozumie urzędników, a przecież Zakochany Wrocław to właśnie inicjatywa Urzędu Miejskiego. Próbowałem odnaleźć coś w sieci. Owszem, są artykuły – ale z 2010 roku. Ew. luty 2011. Potem cisza, jedynie skromna informacja na stronie Zakochanego Wrocławia, że jest, jest, wreszcie jest, już jest – a dokładniej będzie. 14 listopada. Co dziwne, wydające tą książkę wydawnictwo EMG podaje datę 18 listopada. Żadnych informacji o atrakcjach towarzyszących premierze czy nawet o spotkaniach z autorami. Czyżby więc premiera miała się ograniczyć do prostego „obsługa wyłoży książkę na półce w Empiku”? Ech, naiwne myśli, naiwne...

Ale cóż, próbujemy dalej. Chociaż projekt miał być promocją miasta, to jakoś dziwnie nie słychać nic o nim w lokalnej prasie. Już to wyglądało podejrzanie, już w głowie zalęga się pierwszy pomysł na tytuł wpisu. Miłość we Wrocławiu – byle nie za głośno? A może -Cicha miłość we Wrocławiu? Na stronie Zakochanego Wrocławia pojawił się baner, klikając w niego przechodzę na stronę wydawnictwa EMG – no, wreszcie są jakieś konkrety. Krótki opis książki, potem zapowiedzi poszczególnych opowiadań, sylwetki autorów... potem te mniej romantyczne informacje: cena, wydawnictwo, numer ISBN. Za znawcę branży księgarskiej wielkiego się nie uważam, wiem jednak na tyle dużo, żeby wiedzieć że numer ISBN jakoś tam identyfikuje konkretny tytuł (a może nawet wydanie), a sam fakt jego nadania już świadczy o tym, że nie rozmawiamy o książce-widmie.
Przy okazji innych zakupów zaglądam więc do Empiku – niestety, o Miłości we Wrocławiu nikt nie słyszał. Pochwalić trzeba kierownika oddziału w Magnolii, pana Pawła – oprócz sprawdzenia systemu własnej sieci, nawet próbował wygooglać coś w necie - „Oooo, nawet filmik jest... z 2010 roku”. No cóż, znalazł dokładnie to samo co ja. Ale podsunął pomysł – może w punktach informacji turystycznej?
Ściana czeka, a przecież miałem zakończyć dziś miłość płyty kartonowo-gipsowej do kleju, który został po zerwaniu tapety – ale godzina już tak późna, że i tak nie zdążę zbyt dużo zrobić. Więc może zajrzeć na rynku, bo i bank swój miałem odwiedzić? Próżne nadzieje... pierwszy punkt IT zamknięty, drugi też, minięta po drodze księgarnia tak samo – i co gorsza, nawet na wystawie nie ma poszukiwanej książki, a przecież pierwszego dnia to chyba każdy by wyłożył ją na próbę. Trzeci punkt – pani wita mnie słowami: Ale my już zamykamy... udało się jednak spytać. Odpowiedź w stylu „A jakiego to wydawnictwa?” mówi sama za siebie. Z bankiem równie wielki brak sukcesów, dziś już zamknięte...
No cóż, wygląda na to, że "Miłość we Wrocławiu" można odnaleźć na razie tylko w wydawnictwie EMG – czyli w Krakowie.  
PS. Sprawdzałem na stronie Pilipiuka - informacji brak. Ziemiański - nie ma strony. Orbitowski - jest zdjęcie. "KOCHAM MINIĘ" czytam z... prześcieradła. Oczywiście, zrobione w Krakowie - przecież mówiłem, że "Miłość..." na razie tylko w Krakowie. 

piątek, 11 listopada 2011

Starucha nad grobem (Czym dla ciebie jest Polska?)


Pamiętacie wpis „Krótka definicja patriotyzmu”? Przez długi czas te właśnie słowa były najpopularniejszymi, jakie wpisywali ludzie trafiający z google na bloga. Dziś święto niepodległości, i jakże mogłoby zabraknąć podobnego wątku?
Dokładnie 93 lata temu Polska znów pojawiła się na mapie Europy. Nie było jej tam przez zgoła 123 lata. Jeszcze nikt wtedy nie wiedział, że za zaledwie 21 lat znów zostanie wymazana z mapy, tym razem na szczęście na krócej.
Gdy szukać w fantastyce cytatów o patriotyzmie, ze śmiałością można sięgać po Ziemiańskiego. Choć może nie tylko on pisze, to jednak on zdecydowanie najczęściej. I tym razem sięgnąłem po jego twórczość – i oczywiście znalazłem. Cytat który doskonale ukazuje sytuację zarówno z 1918roku, jak i z 1945.

- Czym dla ciebie jest Polska?
Wrzasnął:
- Tysiącletnią staruchą stojącą już jedną nogą w grobie! Potrząsającą swoim kosturkiem przed wilkami, które szarpią jej ubranie. Rzeczpospolita już nic nie może. Każdy na nią może pluć, szturchać, każdy może obrzucać najgorszymi obelgami!

Tu się uśmiechnął.
- Ale przychodzi moment... Kiedy Rzeczpospolita zaczyna stukać kosturkiem w swoją własną trumnę i mówi: „No, przegięliście, skurwysyny! Teraz spuszczę ze smyczy swoje wściekłe psy!" I te kundle lecą, rozszarpując wszystko na swojej drodze.
A. Ziemiański, Chłopaki, wszyscy idziecie do piekła, Antologia "PL+50. Historie przyszłości"



Następnym razem poszukam u Roberta J. Szmidta, z pewnością coś się znajdzie gdzieś koło pano-janowej koncepcji Polski od morza do morza. 

wtorek, 8 listopada 2011

Bo Wrocław... TO MY!

Wroclaw - Europejska stolica baniek mydlanych
Wrocław - Europejska stolica... baniek mydlanych? 
Gdy mowa o promocji miast, bardzo często zapomina się o roli opinii jego mieszkańców. Ciężko wypromować miasto wśród turystów, gdy sami mieszkańcy mówią że miasto jest nudne i nie ma po co do niego przyjeżdżać. Na niczym spełzają wysiłki Gorzowa Wielkopolskiego, w którym spędziłem kilka lat, choć przyczyną może być tu także brak konsekwencji w stosowaniu reklamowego logo przy promocji imprez współfinansowanych przez miasto. Z kolei gdy spoglądam na plany promocyjne Szczecina i hasło Floating Gardens 2016, to oczywistym wydaje się, że jego pierwsza faza to właśnie intensywne promowanie idei pływających ogrodów głównie wśród mieszkańców i przekonanie ich do tambylczych atrakcji.

W zdecydowanie lepszej pozycji stoi wygrany konkursu na Europejską Stolicę Kultury 2016. Od kilku lat na każdym możliwym kroku promuje jeden z trzech wrocławskich motywów (Miasto Spotkań, Wroclove z emblematem rynku na tle trzech kolorowych plam czy ESK-owy „motylek”). Te motywy znajdziemy na straganach na rynku, na każdym plakacie jakiejkolwiek imprezy odbywającej się na mieście, czasem nawet pomniki przyozdabiane są odpowiednimi symbolami. I trzeba przyznać, że strategia ta procentuje nie tylko poprzez ilość turystów na rynku, ale także poprzez świadomość, a co ważne także aktywność kulturalną mieszkańców Wrocławia. Przypuszczam, że o wygranej Wrocławia w dużym stopniu zadecydowała nie tylko odgórna działalność Urzędu Miejskiego, ale właśnie działania jego mieszkańców. Doskonale ujmuje to Andrzej Ziemiański w wywiadzie dla Science Fiction, doskonale ujmuje to też film nr 29 w konkursie „Kręci cię Wrocław – kręć Wrocław”
Vrots-love - because part is part of our proper name
Because love is part of our proper name
M.D.: Polskę obiegła informacja, iż Wrocław został wybrany na Stolicę Kultury 2016. Jak Pan, mieszkaniec Wrocławia, na to zareagował?
A.Z.: Mam wrażenie, że to efekt wspólnej pracy obywateli. Wrocław jest szczególnym miastem, które jednak nigdy nie zasypia i nie siada na laurach.[...] Wrocław wygrał, bo stał się modny dzięki ogromnemu wysiłkowi wielu twórców i obywateli. Ucieszyło mnie to, bo sam od lat usiłuję dołożyć własną cegiełkę do tego wspólnego dzieła. 
M.D.: W jaki sposób? Tak ta Pana cegiełka wygląda? 
A.Z.: To są właśnie rzeczy które robię, które piszę. Przelane na papier chwile własnych refleksji nad tożsamością współczesnego człowieka, bez abstrahowania od historii i tego jednego miejsca w którym żyje. Nieprawdopodobną satysfakcję mam, kiedy młodzi ludzie przysyłają mi linki do swoich blogów, poświęconych szukaniu własnego miejsca we Wrocławiu. W odniesieniu do historii, do literatury, do moich książek. 
Wywiad Marka Doskocza z Andrzejem Ziemiańskim, Science Fiction fantasy i horror nr 721 (październik 2011) 

Wrocław - miasto spotkań z bańkami mydlanymi
Wrocław - miasto spotkań... z bańkami mydlanymi
Tym blogiem i ja dokładam swą małą cegiełkę, nieporównywalnie mniejszą niż ta Ziemiańskiego. Dokładają ją tysiące innych Wrocławian, jak chociażby stowarzyszenie Wielosfer, uczestnicy konkursu „Kręć Wrocław” czy zespoły muzyczne HooBoo Band lub Natural Dread Kilazz, w którego teledysku daje się zauważyć miejsca znane chyba każdemu Wrocławianinowi. Choć mam kilka pomysłów, jak przed 2016 sprawić, że ta cegiełka będzie choć ciut większa, lecz kto wie, co z tego uda się osiągnąć? Na miłe zakończenie polecam obejrzenie wspomnianego przed chwilą teledysku „Muzyki, światy, piękny” - mam nadzieję, że i wy rozpoznacie miejsca w których go kręcono?


sobota, 5 listopada 2011

Znajdź siedem różnic


Jeden.   To ona jest stąd, a on stamtąd.
Dwa.     On jest jeden, nie dwóch.
Trzy.     Alternatywa. Alternatywne źródło energii kontra alternatywne światy.
Cztery.  Wróg. Obcy agent zamiast pierwiastka fantastycznego w postaci czarnego psa.
Pięć.      Archiwa bezpieki kontra badania naukowe Stanów Zjednoczonych.
Sześć.   Rynek. Akcja toczy się wokół popularnego miejsca, a nie w zamkniętym dla obcych instytucie
              badawczym.
Siedem. Co będzie siódme? Nie mogę odnaleźć. Czyżby nie było siódmej różnicy?

Czytając powyższe, pewnie sobie pomyślicie: Oszalał. Pewnie od nadmiaru fantastyki oszalał i niczym Tolkien rozmawia w ogródku z Gandalfem i Frodem. Skądże znowu. To raczej efekt oglądania filmików nakręconych w ramach akcji „Kręci cię Wrocław – kręć Wrocław”. Miejski konkurs na najlepszy krótki film promujący miasto. Na 50 filmów, po pominięciu jednego czy dwóch na zdecydowanie niższym poziomie, prawie wszystkie są różnorakimi wariacjami 2-4 motywów z powtarzających się bodajże 8 motywów. A to kilka filmików z kategorii mikrocity, a to uparcie tramwaj na Szewskiej (jakby tylko tam jeździły tramwaje), a to kilka motywów odwołujących się do symfonii miejskiej Vrotslove, rower... mam wrażenie, że część autorów usilnie obserwowała najbardziej promowane przez Urząd Miejski tematy i próbowała się podlizać koncentrując właśnie na nich. Film 46 zdecydowanie odbiega od tej rutyny i przyciąga oryginalną fabułą. Jako jedyny nakręcony został niczym minutowy film szpiegowski. Czemu piszę o tym na blogu zajmującym się przecież fantastyką? Bo filmik silnie mi się kojarzy z opowiadaniem Andrzeja Ziemiańskiego – Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku. Klimat i pewne kluczowe elementy obydwu są tak do siebie podobne, że od razu przypomniała mi się zabawa dla dzieci którą można było kiedyś znaleźć w gazetach – wydrukowane dwa łudząco do siebie podobne obrazki, różniące się kilkoma drobnymi detalami które należało odnaleźć. Postanowiłem więc zrobić podobne porównanie filmu i opowiadania i wyszło mi to co powyżej. 

Jeśli ktoś nie widzi tych różnic, to rozwinę:
  1. W opowiadaniu Ziemiańskiego do polskich naukowców przysiada się kobieta z Węgier. W filmiku – do agenta wywiadu ze Stanów Zjednoczonych Ameryki podchodzi polska przewodniczka.
  2. U Ziemiańskiego główne role męskie grają Dietrich i „Pułkownik” Gusiew, w filmie mamy tylko jednego agenta pierwszoplanowego.
  3. W Legendzie cała akcja zbudowana jest na popularnej w fantastyce idei światów równoległych, w filmie – na poszukiwaniu źródeł alternatywnej energii.
  4. W filmie pod koniec pojawia się agent (agenci?) obcego wywiadu (człowiek z EOS-em w dłoni), w książce wrogiem jest „czarny pies” który może być błędnie odczytywany jako tajemnicza istota, a tak naprawdę to depresja jako choroba psychiczna. Plus nowotwór, czyli choremu ciału towarzyszy chory umysł.
  5. W filmie akcja zawiązuje się wokół odkrycia naukowców w Stanach Zjednoczonych. W opowiadaniu informacje o projekcie „Kal” wypłynęły od strony, która w czasach zimnej wojny nakierowana była właśnie na odkrywanie amerykańskich agentów i sabotażystów – komunistycznej bezpieki.
  6. Choć pozornie i książka i film odwołują się do miejsc spotkań (rynek, kawiarnie, itp.) to pisarz wykorzystuje publiczne miejsce tylko do zawiązania akcji, aby potem przenieść bohaterów w zacisze instytutu badawczego, do którego dostęp mają tylko wybrani. W filmie jest wręcz odwrotnie – akcja zostaje wyprowadzona z zacisza gabinetu rządowej jednostki wywiadu do najbardziej popularnych miejsc Wrocławia.
No i 7. Oczywiście, że akcja Legendy nie może rozpocząć się w pełnym blasku słońca, a w powojennym bunkrze. Tematyka Wrocławia Podziemnego wraca u Ziemiańskiego wielokrotnie, można ją odnaleźć nawet w dworcowym blogu. Być może kiedyś będzie mi dane poznać źródło tej fascynacji bunkrowej... i aż chciałoby się zacytować za klasyką polskiej komedii Bunkrów nie ma. Ale też jest zajebiście!”, ale akurat we Wrocławiu pierwsze zdanie ewidentnie byłoby kłamstwem.

wtorek, 1 listopada 2011

Gdzie leży Fałszywy Cmentarz?

1 listopada. Dzień Wszystkich Świętych. To dzień kiedy wszyscy odwiedzamy groby naszych zmarłych. Gazety rozpisują się o wielkich ludziach, którzy odeszli z naszego świata, zwłaszcza w ciągu ostatniego roku. Z cmentarzami związane są legendy, historie, przesądy. Nawet kwiaty które składamy na grobach naszych bliskich mają ukryte znaczenie, o którym już dawno zapomnieliśmy. Nawet postrzeganie cmentarzy zmieniało się z wiekami – czasem były azylem dla przestępców, miejscem spotkań towarzyskich, ale także miejscami przeklętymi. Pokrótce wiedzę tą przekazuje Andrzej Ziemiański w „Legendzie”.

Cmentarz ofiar gór, Kocioł Łomniczki, Karkonosze
„Gusiew analizował całą swoją wiedzę o cmentarzach, którą przekazali mu koledzy z uniwersytetu. Cmentarze w średniowieczu najpierw były miejscami bezpiecznymi. Tam się chowało dobytek na wypadek najazdu; wystarczyło zawiesić co cenniejsze rzeczy w worku na drzewie... i już; najeźdźca często rezygnował. Potem cmentarze zamieniły się w miejsca spotkań towarzyskich, wręcz wypadało pokazywać się wśród trupów. To nic, że cuchnie (w tamtych czasach równie nieźle cuchnęło i w domach). Szacowne pary przechadzały się między świeżymi grobami, wśród stosów kości dyskutowano o sprawach światowych. Tam odbywały się jarmarki, czasem sądy, tam kryli się przestępcy, chcący uniknąć cywilnej odpowiedzialności. Salon i forum pośród gnijących szczątków, gdzie majordomusem był doświadczony grabarz, wskazujący „lepsze” kwartały, w których ziemia szybciej rozkładała ciała. 
Potem jednak przyszła inna epoka. Cmentarze stawały się w umysłach ludzi groźne. Wymyślano najróżniejsze rzeczy: że cmentarz truje całe miasto, produkuje masy morowego powietrza, które krążą w postaci sunących po nocy chmur, zabijając przechodniów, wlewając się ukradkiem do piwnic, psując wino i zatruwając żywność. Takie chmury skażonego gazu potrafiły osaczać ludzi i zmieniać rzeczywistość. Sprawiały, że metal korodował, śniedział, a szkło się roztapiało... 
Gdzie jest więc fałszywy cmentarz? To proste. Nie mogły go wyróżniać żadne krzyże, kaplice czy groby, ale skoro w tym świecie obowiązywały prawa snu, to po przekroczeniu Muru Marzeń wystarczyło obserwować zegarek. 
Gusiew zatrzymał się dokładnie w momencie, gdy metalowa bransoleta błyskawicznie pokryła się śniedzią, a szkło pojedynczymi kroplami zaczęło kapać na tarczę. „Jestem na miejscu” – pomyślał i rozejrzał się wokół.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, str. 166 w książce „Zapach Szkła” 

Gdzie więc we Wrocławiu leży Fałszywy Cmentarz? Jego poszukiwania zapowiadałem dawno temu, przy okazji Walentynek, i z pewnością poświęcę mu trochę miejsca w listopadowych wpisach, choć nie można przecież pominąć imprez zapowiadanych na ten miesiąc.

poniedziałek, 31 października 2011

Romantyzm podróży koleją do gwiazd

Pociag do nieba
108 lat temu Konstanty Ciołkowski stworzył podstawy lotów kosmicznych, pisząc artykuł "Issledowanije mirowych prostranstw rakietiwnymi priborami". Opisał w nim teorię lotu rakiety, uwzględniając nawet zmianę masy. Później stworzył teoretyczny model silnika rakietowego. W 1942 pierwsza rakieta osiągnęła przestrzeń kosmiczną – była to hitlerowska V2. Do dziś używa się rakiet jako jedynego środka transportu pozwalającego na wynoszenie obiektów na orbitę ziemską. Największą wadą tego rozwiązania jest jego paliwożerność. Właśnie dlatego zaczęto pracować nad koncepcją windy orbitalnej. Do obydwu tych rozwiązań jeszcze powrócę, dziś w ostatnim odcinku sentymentalnej serii chcę się skupić na wrocławskiej alternatywie... POCIĄGU DO NIEBA. 
Pociag do nieba
W zasadzie, idea tego pomysłu jest podobna jak windy orbitalnej. Różni się tylko środkiem transportu. Wielka parowa lokomotywa wyciągać miałaby tony ładunków, jadąc żelazną drogą ku orbicie. W ten sposób zlikwidowano by najbardziej paliwożerny odcinek przewozu materiałów. 
Romantyzm podróży kolejowych przeniesionych w kosmos to niewątpliwa przewaga emocjonalna tego rozwiązania nad bezduszną windą, jednak nie o tym chciałem pisać w odcinku sentymentalnym. Pociąg skierowany torami ku niebu odkryłem, gdy z „miejskiej autostrady” wlotowej (ul. Legnicka) miałem skręcić na Szczepin. Jeszcze długo pociąg do nieba miał być moim kierunkowskazem przypominającym, że tu właśnie trzeba skręcić na osiedle. Gdy tylko rozpakowałem pierwsze bagaże, obowiązkowym punktem podróży było odwiedzenie wrocławskiego rynku. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod pręgierzem natknąłem się na wystawę. Idea wystaw fotograficznych na wrocławskim rynku była mi wtedy jeszcze obca, więc z zainteresowaniem podszedłem ją obejrzeć. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że wystawa dotyczy tajemniczego pociągu ustawionego w pionie. Okazało się, że to całkiem nowy projekt, a oficjalne otwarcie jest dopiero planowane... niestety, praca sprawiła, że to wydarzenie musiałem sobie odpuścić. Niedługo później zmieniłem pracę... 



Pociag do nieba
Dziś pociąg nie zbliżył się do nieba ani o milimetr do nieba. Od czasu jego postawienia nie dostawiono ani jednej szyny. Projekt nietypowego sposobu podróży ku gwiazdom praktycznie został porzucony. Na środku placu Strzegomskiego wciąż pozostaje symbol połączenia romantyzmu zarówno podróży koleją, jak i będących marzeniem ludzkości od zarania dziejów podróży ku gwiazdom. Być może i my poczujemy to, co czuli nasi przodkowie setkę lat temu – piękno podróży nowym środkiem transportu w nieznane, tajemnicze obszary...
PS. Były nawet próby zbudowania dworca do nieba, przy okazji remontu Wrocławia Nowego Głównego. Niestety, fundamenty nie pozwoliły. 
Pociag do nieba
Źródło: profil facebookowy Pociągu do nieba

czwartek, 27 października 2011

Smoczy zamek


zamek w Lesnicy
Choć to zupełnie przeciwny kierunek niż ten, z którego pochodzę, to pierwszy mój wjazd do Wrocławia zawsze kojarzyć mi się będzie z Wieżą Ciśnień, gdyż rakietę odkryłem dużo później. Jednak bardziej naturalną drogą wjazdową dla mnie jest droga przez Leśnicę. Nie znałem jeszcze Wrocławia, nie wiedziałem, że w niewłaściwych godzinach to dzielnica najmocniej odcięta od reszty miasta ogromnymi korkami. W trakcie ślimaczego przejazdu całą uwagę trzeba było skoncentrować na światłach poprzedniego pojazdu, które, niczym nozdrza rozdrażnionego smoka w nieoczekiwanych momentach rozjarzały się intensywną czerwienią. A jednak mimo to kątem kąta zarejestrowałem zamek na placu Świętojańskim. A trzeba przyznać, że zamek ten zaskakuje nie tylko zabytkową formą, ale także stopniem jego ukrycia. Bo choć sam mały nie jest, to jadąc główną drogą trudno go zauważyć zamaskowanego za pierwszą linią kamienic. Dopiero dojeżdżając do samego placu, daje się go wypatrzyć. Nie było czasu mu się przyglądać i dlatego powziąłem postanowienie, że trzeba będzie go jeszcze odwiedzić.
lochy zamku w Lesnicy
Okazało się, że umieszczone w nim Centrum Kultury daje powodów do odwiedzin bez liku. Z najbardziej fantastycznych wymienić trzeba organizowane tam corocznie konwenty: starwarsowy Tattoine i oczywiście Dni Fantastyki. Ale nie tylko amator fantastyki znajdzie tu ciekawe imprezy, wśród których oprócz wielkich festynów (świętojańskiego i jadwiżańskiego) wymienić należy liczne wystawy czy akcje wymiany ciuchów.
Wracając do zamku... choć z zewnątrz zachwyca ciekawą architekturą skondensowaną na stosunkowo małej powierzchni, to wnętrza raczej przypominają styl remontów charakterystyczny dla komuny. Nie jestem co prawda znawcą w tej dziedzinie, ale całość sprawia wrażenie, jakby układ pomieszczeń w dużym stopniu był zaprojektowany długo po II wojnie światowej. Choć pewne tajemnicze elementy ewidentnie sprawiają wrażenie , że ich pochodzenie jest znacznie wcześniejsze. Pierwszym jest ukryte przejście między kulisami sali kinowej i pokojem po drugiej stronie korytarza, drugim - wieża ze swoimi pomieszczeniami o których mało kto zdaje sobie sprawę. No i oczywiście podziemia...
lochy zamku w Lesnicy
Fasada budynku sugeruje, iż fundatorzy zamku do biednych nie należeli, a zamek nie miał funkcji wyłącznie obronnej, ale także wypoczynkową. Tak więc wokół zamku rozpościera się ogromny park, poprzecinany sztucznymi stawami i kanałami zasilającymi je w wodę z pobliskiej rzeki Ślęży. Doskonałe miejsce na spacery, zwłaszcza gdy wszędzie wokół otaczają nas jesienne kolory. Jeśli jednak uważacie tereny parku za zbyt małe, to nawet nie zauważycie kiedy tereny parkowe zamienią się w jeden z największych kompleksów leśnych przylegających do Wrocławia. Lecz uważajcie, bo tak jak zamkowe duchy straszą głównie po północy, tak strzygom i topielicom z pobliskich bagien zapewne wystarczy aby słońce zaszło za horyzontem, aby rozpocząć swe łowy...

sobota, 22 października 2011

Chiquita bez skórki... sentymentalnie

Kto choć trochę interesował się powiązaniami Wrocławia i fantastyki, z pewnością trafił zarówno na książki Andrzeja Ziemiańskiego, jak i Roberta J. Szmidta. Z pewnością zauważył też wzajemną wymianę pomysłów między tymi autorami: Ziemiański w Autobahnie nach Poznań kontynuuje szmidtowską Apokalipsę według Pana Jana, z kolei Szmidt wykorzystuje najemniczkę Toy w którymś swoim opowiadaniu. Ktoś pomyślałby: paskudny plagiat, i to wzajemny, zapewne wojna między autorami. Wystarczy jednak poszukać w sieci, żeby przekonać się, że między pisarzami istnieje jakaś umowa, której istotą jest jakby próbowanie: a może ty napisz moją opowieść po swojemu. Do tej pory wydawało mi się jednak, że autorzy pokazują sobie gotowe dzieła i dopiero wtedy nakłaniają drugiego do prób literackich. Jednak gdy dostałem maila od autora Alpha Team, zwątpiłem, czy wymiana nie dokonuje się na zasadzie jakiejś telepatycznej więzi? Bo jak inaczej wytłumaczyć, że Andrzej Ziemiański opisuje sytuację analogiczną do wspomnień z dzieciństwa Roberta J. Szmidta? Zresztą przekonajcie się sami. Pamiętacie cytat z Autobahnu... A. Ziemiańskiego dotyczący zjadania bananów ze skórką? To teraz cytuję słowa Roberta J. Szmidta: 

A propos chiquity bez skórki.
Moja rodzina przed II WŚ wyemigrowała za chlebem z terenów Śląska do Francji, do pracy w tamtejszych kopalniach. Ci ludzie nie wiedzieli co to banany. Więc gdy podczas jednego z postojów gdzieś na południu Francji do pociągu podeszli miejscowi i dali emigrantom jedzenie, w tym banany, ci próbowali je jeść ze skórkami. Nie smakowały za bardzo, ten i ów dostał sraczki, więc na następnym postoju Francuz niosący banany skończył z limem pod okiem :-)
Sprawa się szybko wyjaśniła, pociąg pojechał dalej i nikt już nie narzekał, ale dla mnie to ostrzeżenie z billboardu zawsze będzie się kojarzyło z owymi wspomnieniami nieżyjących już dziadków."
Robert J. Szmidt, korespondencja prywatna, opublikowane za zgodą autora

wtorek, 18 października 2011

Wieża ciśnień


Po raz pierwszy zobaczyłem ją, gdy wracałem przez Wrocław z rozmowy kwalifikacyjnej. Dojeżdżając do potencjalnego pracodawcy trafiłem na korek jeszcze na długo przed miastem, więc zdecydowałem się na objazd. Wracać jednak postanowiłem przez miejską obwodnicę. Z daleka me zainteresowanie wzbudziła wieża. Powoli (z powodu korka) zbliżałem się do niej, zastanawiając się, czy znajdzie się ona na mojej trasie czy może minę ją z daleka. Początkowo myślałem, że to kościół, dopiero później domyśliłem się właściwej roli tego budynku. Pusta w środku podpora na czterech nogach, rozwiązanie nietypowe dla tego typu budowli, i wielka kula na górze – czyli z pewnością wieża ciśnień. Wtedy postanowiłem, że jeśli ostatecznie osiądę we Wrocławiu, będę tu musiał przyjść ponownie.
Kolejna rozmowa kwalifikacyjna, już z inną firmą, odbyła się już we Wrocławiu. Sprawdziłem lokalizację firmy na maps.google – gdzieś w pobliżu dworca PKP, więc przyjadę koleją. Ale jak trafić dalej? Lekkie przybliżenie i... zaskoczenie. Punkt orientacyjny po drodze: wieża ciśnień. Od razu mi się skojarzyło z tą tajemniczą budowlą wypatrzoną w trakcie pierwszej po 9 latach wizyty w stolicy Dolnego Śląska. Zanim się upewniłem w terenie, że to na pewno ta sama wieża, do pociągu wziąłem sobie Ucieczkę z Festung Breslau. Jakież było moje zdziwienie, gdy w tekście trafiłem na … opis wieży ciśnień.

Heini prowadził sprawnie, jadąc ulicami tego wielkiego, wspaniałego miasta. Początkowo Schielke chciał, żeby zakochany w samochodach chłopak mógł przejechać jak najdłuższy dystans i wybrał Gasthaus przy Barthelner Br
ü
cke. Po chwili namysłu zrozumiał jednak, że wybrał źle. To była letnia restauracja, do której dopływało się łodziami. Teraz, w zimie, pewnie pustawa i ciemna. Zmienił cel podróży na S
ü
d Park. Mijali właśnie ciemną na tle księżycowego nieba wieżę ciśnień przypominającą gotycki, ale i utranowoczesny zamek grozy. Budowla była ogromna, strasząca w srebrnej poświacie swoimi sterczynami, ażurową konstrukcją i wszystkimi tajemnicami, które kryła i które kryć będzie w przyszłości.
Andrzej Ziemiański, Ucieczka z Festung Breslau, str. 49

Podświadomie czułem, że musi być mowa o tej samej wieży. Nie znałem jeszcze wtedy miasta, nic mi nie mówiły ulice wymienione przez Ziemiańskiego, jednak czułem, że to musi być ona. Dopiero później przekonałem się, jak dużo wież ciśnień znajduje się we Wrocławiu. A jednak, dokładna analiza tekstu pokazała, że to jednak Moja Wieża.
Co prawda, przytoczony powyżej cytat to nie ten, który skojarzyłem z tym miejscem, jednak mowa o tej samej wieży. Przy wyborze cytatu do dzisiejszego wpisu istotne dla mnie było, że mówi on o niemieckim Breslau, a nie polskim Wrocławiu. Właśnie dlatego to właśnie jego wybrałem na dzisiejszy odcinek pisany dla odmiany z Niemiec.

sobota, 8 października 2011

Krasnale grają w chowanego ze... Słońcem!!!


O wrocławskich krasnalach pisałem już nieraz. O tym, że huncwoty ciągle podkradają pierogi, łażą po lampach, kwiaty kwiaciarkom z placu Solnego na właściwy Rynek podkradają... o nakłonieniu Papy Smerfa do rozróby pod Grunwaldem nie wspominając. A jednak psotniki zrobiły coś, czego nikt by się nie spodziewał. Z planety Ziemia przeszły na komiczny poziom zabaw – do swoich psikusów angażując nawet Słońce. I choć zabawa pozornie niegroźna, to jednak gdy nasza ognista kula zaczyna zabawiać się w chowanego, to już przyjemne nie jest. Szaro się robi, zimno – a o polskiej złotej jesieni można jedynie pomarzyć.

Jednak kto dołki kopie, ten sam w nie wpada. Psoty ze Słońcem, choć zabawne dla wrocławskich krasnali, odbiły się na ich największym święcie – Festiwalu Krasnoludków. Więc oprócz zapowiedzianej przez meteorologów chmury magicznego pyłu dołączyły chmury deszczowe. Na nic starania skrzatów, na nic praca krasnali. Choć na Wyspie Słodowej niczym na wiosnę rozkwitły budki skrzatów, to nastrój zdominowały zimno, deszcz i szarość. Już nie raz przekonałem się, że żadne farby ani żadne nastawy aparatu nie zrobią tyle, co dobre światło. Gdy tylko słońce schowa się za chmury, wszystko staje się bardziej szare. A trzeba przyznać, że słońce co rusz chowało się za chmury. I czasem dla zabawy tylko na chwilę, aby za chwilę rozbawić świat pięknymi kolorami – jednak częściej znikało na dłużej. Co gorsza deszcze sprawiły, że na Wyspie Słodowej raczej nie było tłumów. A to oznaczało, że... mniej dzieci odwiedziło Krasnale. A przecież tak się przygotowały na zabawy z dziećmi... i tylko to Słońce popsuło wszystko. Ale czy to Słońce było winne, że podobnie jak dzieci, i jak krasnale, bawić się chciało? A przecież chowany to taka fajna zabawa.


Co dziś czułem, odwiedzając wioskę krasnali? Z pewnością nie tylko pogoda sprawiła, że zabrakło mi zeszłorocznej radości demonstracji na rzecz uwolnienia Więziennika. Zmęczenie, smutek, melancholia... to wszystko kojarzymy właśnie z jesienią. No i sam fakt, że na tegoroczną demonstrację nie zdążyłem – z pracy nie dało się wyjść wcześniej. Po zeszłorocznym festiwalu już wiem, że to główna atrakcja.Bez demonstracji – cały Festiwal Krasnoludków ogranicza się do paru drobnych zabaw dla dzieci. Ot, parę kolorowych bud w których dzieci znajdą jakieś drobne atrakcje – stoiska, które dla miejskich dzieci może i są „czymś nowym”, jednak na wielu polskich wsiach są wciąż życiem powszednim. Taka drobna atrakcja na trasie spaceru... no, wspomniałem o kolorowych budach. Z pewnością dodawałaby kolorytu szarej Wyspie Słodowej. Ale przecież, jak już wspomniałem, wrocławskie psotniki namówiły Słońce do zabawy w chowanego. A to zachowywało się jak dziecko które nie zauważyło, że zabawa się skończyła. Chowa się, chowa, jedynie momentami wychyli się z ukrycia wątpiąc, czy inni się bawią. A potem na wszelki wypadek się z powrotem chowa. W normalnej zabawie szukający prędzej czy później znajdzie chowającego się – i wtedy ten się ujawnia. Ale skoro inni członkowie zabawy się rozeszli, to kto ma odnaleźć chowające się Słońce i powiedzieć że pora się pokazać? No cóż, jedyna szansa na poprawę pogody to chyba „pobite gary”...
 Jesień to także nostalgia – przecież I Festiwal Krasnoludków to właśnie moja pierwsza impreza masowa na wrocławskim rynku. A skoro już zaczęliśmym to wkrótce dalsze odcinki sentymentalnych wspominek... Zamek w Leśnicy, Wieża Ciśnień, Pociąg do Nieba... zobaczymy co jeszcze...

środa, 5 października 2011

Chiquita... smakuje lepiej bez skórki


Miały być smoki. Miała być ich cała parada. Niestety, pomyliłem godziny i na miejsce dotarłem o godzinę za późno. Nie bez znaczenia były też kosmiczne korki na ulicy Kosmonautów. Ot taka tradycja tego miejsca, na szczęście powoli zamierająca. Gdzieś między jednym podjazdem a drugim zauważam reklamę. „Nie smakuje Ci Chiquita? Spróbuj bez skórki”. Przecież to takie oczywiste, że banana je się bez skórki. Absurdalność tej reklamy aż śmieszy.
Na miejscu stężenie atrakcji w przeliczeniu na jednostkę Dzikotłumu tak niskie, że bez sensu było wyczekiwać na walkę rycerzy ze smokami. Więc pędem do domu, i trzeba szukać jakąś inną atrakcję do opisania. Jakież było moje zdziwienie, gdy pomiędzy szeleszczącymi kartkami znajduję odwołanie do reklamy Chiquity...

„Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie. Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego banana! Przełknęła ślinę i popatrzyła na całą kiść.
- Aaaa... jak źle zerwę i spadną wszystkie to mnie aresztujecie, tak?
- Nie wygłupiaj się, Zuzia. No! Do roboty.
Zerwała, w trakcie tej czynności chyba polecając duszę Bogu. Zorg ziewał. Pani pułkownik była bliska apopleksji, jednak miała za sobą twardą szkołę. Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła banana razem ze skórką. Zorg padł na trawę, a Wagner zaczął się śmiać.
To się obiera, głupia „Czekoladko”. - Pokazał jej jak. - Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.
Co to jest kosz na śmieci? - spytała.
- No kosz, gdzie... no... No, gdzie się wyrzuca śmieci.
- A co to są śmieci?
Andrzej Ziemiański, Autobahn nach Poznań, str. 500/501 w książce „Zapach szkła”