czwartek, 20 listopada 2014

Hall of Games

W walce z poranną sennością pomagało
wspólnie Mobi Cafe z Erzą Scarlet
Przyznam szczerze, że Hall of Games miałem już sobie odpuścić. Bo oczywiście na takich imprezach najciekawsza jest sobota... a w sobotę kolejną Pielgrzymkę organizował Zakon Świetego Płomienia, i po raz kolejny miało by mi przepaść? Z kolei piątkową konferencję okołogrową musiałem sobie odpuścić z powodu drugiej zmiany w pracy... słowem, być tylko w niedzielę na imprezie i na to wyciągać akredytację medialną? No trochę przesada... co prawda gdzieś tam dochodziły dziwne plotki dające nikłą nadzieję, że może jednak te główne atrakcje ni z gruszki ni z pietruszki odbędą się w niedzielę... no, ale programu imprezy nie było widać do samego końca terminu zgłaszania akredytacji. Pozostała jeszcze jedna nadzieja, kontakt bezpośredni z organizatorami, maila już prawie miałem napisanego, ale potem coś mnie naszło: ale czy ja koniecznie jestem w stanie napisać coś dobrego z imprezy gamingowej? Wydawało mi się, że mail ostatecznie poszedł jednak do kosza...
Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa dni później dostaję odpowiedź od organizatorów: A, to ja pana dopiszę do listy, a pan się zastanowi. Naprawdę? Naprawdę wysłałem tego maila a nie poszedł do kosza? I jeszcze pozytywna odpowiedź po tym, że w sumie coś napiszę, ale może mi się nie uda... a jednak. No i ten program który sugeruje, że jak nie będzie mnie ani w piątek, ani w sobotę to naprawdę nic mądrego nie uda mi się wykrzesać.
Jeszcze raz przemyślałem zakonną Pielgrzymkę i stwierdziłem, że skoro tym razem ma być krajoznawcza a nie jakaś eksploracyjna, to może następnym razem? Do Jaworzyny pojechać mogę sobie sam (choć za Zakonnym pomysłem trzeba poważnie przemyśleć, czy do muzeum kolejnictwa wypada jechać własnym samochodem, czy nie wypadałoby pomyśleć o kolei), a pierwszych Hall of Games więcej nie będzie... słowem, w sobotę pojawiłem się w Hali Stulecia.



Kto czytał moje ostatnie wyzewnętrznienia z Niuconu, zapewne spodziewa się jakichś komentarzy o organizatorach. Jeśli tak – surowo się zawiedzie. Bo o czym tu i pisać – organizacja była, taka jak być powinna – głównie przezroczysta i niezauważalna – więc bez problemów i kolejek odebrałem swoją akredytację i udałem się na zwiedzanie.
Na pierwszy ogień poszedł Maciej Miąsik ze swoim „Jak zrobić swoją pierwszą grę -do's and don't”. Trzeba przyznać, że tematyka prelekcji była ważna, bo zamiast skupiać się na detalach technicznych czy szukaniu taniej sławy, autor pokazał jak istotny jest profesjonalizm i porządne przygotowanie tego, co się robi. Było o tym, że najważniejsze co powinno nas interesować przy robieniu swojej pierwszej gry to nie graficzne gadżety, nie wiadomo jak wysoki poziom zaawansowania technologicznego, a jej zrobienie od początku do końca. I że na początek nie powinno się brać za super-wspaniałe gry które rzucą świat na kolana (bo z pewnością nie rzucą), ale na remaki prostych gier z lat 70-80tych, bo dzięki nim zdobędziemy doświadczenie pozwalające zabrać się nam za poważniejsze produkcje. Niestety, sposób prowadzenia prelekcji sprawiał, że ludzie raczej powoli, małymi grupkami opuszczali salę. Bo przyznajmy szczerze: po tytule „do's and don't” spodziewałbym się raczej sporej ilości drobnych rad, uwzględniających najczęstsze potrzeby i problemy początkujących twórców gier, a nie wielkiej umoralniającej gadki na temat rzadko zauważany przez rozpoczynających swoją karierę. Widząc, że w tak krótkiej prelce autor raczej nie poruszy już innych problemów i za swój cel wziął maniakalną eksploatację tego jednego tematu – postanowiłem przejść się po głównym terenie targów.

Wielka Hala Gier

Bo nie wspomniałem oczywiście, że salka prelekcyjna mieściła się we Wrocławskim Centrum Konferencyjnym, a we właściwej Hali Stulecia wystawione były stoiska targowe oraz sceny: dwie turniejowe i scena główna, na której rozgrywany był m.in. konkurs cosplayu. Poza scenami w głównej części hali porozrzucane były stoiska producentów gier i firm związanych z branżą gamingową oraz, co mnie zupełnie zaskoczyło, stoisko Agarel – Dremel Cosplay project. Stoisko to, oprócz funkcji typowo wystawienniczej, pełniło też funkcję warsztatowo-naprawczą dla cosplayerów, którzy dzięki dostępnym na stoisku narzędziom mogli dokonać napraw i poprawek w swoich strojach, a co bardziej przewidujący – wykonać także drobne prace do przyszłych strojów. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie zakres narzędzi, bo do tej pory markę „Dremel” kojarzyłem tylko z tzw. dremelkiem, małą „modelarską”* szlifierko-wkrętarką z ogromnym wyborem końcówek. Dodać muszę, że sformułowania „modelarska” użyłem tu raczej ze względu na wykonywanie drobnych prac precyzyjnych, bo tego typu dremelki widziałem w użyciu także w fabrykach przy uzupełnianiu szczegółów w kilkudziesięcio-tonowych formach wtryskowych.
Okazuje się jednak, że Dremel to producent także innych narzędzi przydatnych cosplayerom, takich jak chociażby mała wyrzynarka stołowa, pistolet do klejenia na gorąco czy małe lutownice gazowe które równie dobrze można wykorzystać do formowania strojów z pianki. Słowem, moja opinia o uniwersalności marki Dremel jeszcze bardziej urosła.
To mówisz, że kto tu rządzi na scenie?
NO KTO,  NO POWIEDZ GŁOŚNO ŻE JOKER!!!
No oczywiście, na wielkie bieganie to terenie targowym nie było zbyt wiele czasu, potraktowałem je raczej jako wstępne rozpoznanie terenu, bo już zaraz rozpoczynał się pierwszy blok konkursu cosplayowego. Trzeba przyznać, że początek nie zachwycał, bo poza kilkoma osobnikami większość występujących sprawiała wrażenie raczej jakby nie wiedziała co ze sobą zrobić. W sumie z wartych wspomnienia wymienić należy jeden występ taneczny, gdzie faktycznie występująca wcześniej przemyślała sobie choreografię oraz występ... a właściwie napad Jokera ze swoją świtą na prowadzącego. Bo inaczej nie dawało się tego nazwać – prowadzący jeszcze nie zdążył zapowiedzieć kto będzie następnym występującym, a chłopaki (bez zastanowienia czy to na pewno o nich chodzi) wparowali z pistoletami na scenę i siłowo zmusili prowadzącego do poddania się. Słowem, porządna gangsterka jak na Jokera przystało. I nie wiem, na ile prowadzący improwizował, a na ile został siłowo przymuszony do odegrania swojej roli, ale trzeba przyznać, że nie tylko sami cosplayerzy dobrze się wczuli w swoje role, ale i konferansjer stał się częścią tego przedstawienia.



A gdzieś po pierwszym konkursie oczywiście ganianie za cosplayerami i robienie im zdjęć. Chociaż jesień już praktycznie przebrzmiewała, to wciąż zarówno na terenie Pergoli jak i otaczającego Halę Parku Szczytnickiego można było znaleźć ciekawe miejsca. Pogoda też sprzyjała wychodzeniu w plener, bo mimo braku silnego słońca na zewnątrz dawało się wytrwać dłuższy czas w krótkim rękawku. Choć cosplayerów było znacznie mniej niż chociażby na urodzinach CD-Action, to z tego zabiegania przegapiłem nie tylko prelekcję „Wojna się zmienia”, ale i drugi blok konkursu cosplayowego. Do kolejnych atrakcji „konwentowych” wróciłem dopiero koło godziny 15-tej, na blok Michała Oracza na temat projektowania gier i cyklu rozwoju gry od pomysłu do jej premiery.I nie wiem, czy to jakieś fatum ciążące na twórcach gier, czy może po prostu znów trafiło na wzorcowy przykład symptomu informatyka, ale i na tej prelekcji nie dało się wysiedzieć. Już pomijając to, że gdzieś w informatorze umknęła informacja, że chodzi o gry planszowe w czasie gdy większość słuchających oczekiwała raczej branży gier na urządzenia elektroniczne... sposób prowadzenia też nie należał do zachęcających.

Podobnie jak w przypadku Macieja Miąsika była to „prelekcja jednej, niezrozumiałej idei”, która nie szczególnie była zrozumiała dla audytorium. No bo jak zrozumieć pomysł, że grę musisz testować jeszcze zanim wpadniesz na jej pomysł, zanim ustalisz chociażby zarys świata w jakim będzie się dziać? Zamiast naszkicować ideę i szybko przejść do przykładów, prelegent pastwił się nad ważnością testów, nad tym, jak wcześnie trzeba je zacząć. Dopiero gdzieś później rozwinął temat i zwrócił uwagę, żeby przed przejściem do wkładania ogromnego wysiłku w jakąś pracę, najpierw przetestować samą ideę główną gry. Dopiero tutaj podał pierwszy, jakże obrazowy przykład i pokazał, że często lepiej pozwolić sobie na sporą improwizację na początkowym etapie tworzenia. Jak pokazał na swoim przykładzie, kiedyś spędzał mnóstwo czasu na komputerowe przygotowanie gry, po czym w trakcie testów co rusz nanosił poprawki na zaprojektowanych modelach, co i tak po kilku zmianach wymagało zrobienia kolejnych żetonów/plansz/figurek (oczywiście znów na komputerze), a gdy po wielu próbach i tak okazało się, że np. sama koncepcja danej jednostki jest do bani – szkoda było mu ten pomysł wyrzucać bo przecież tyle pracy już w nią włożył. Słowem, pozostawał wielki czyrak na wielkiej grze, „bo przecież już sobie wyrósł”. Jako kontrprzykład Michał Oracz podał swój obecny sposób przygotowania modeli/jednostek/figurek z byle czego, ot, zrobiony na szybko szablon na kartce papieru, który w miarę nadmiernego nagromadzenia się na nim poprawek można szybko odtworzyć od nowa, a w razie niezaakceptowania – zmieść w ręku i wyrzucić do kosza na śmieci, gdzie jego miejsce.
Tak jak wspomniałem, i ta prelekcja prowadzona była dosyć ciężko, więc bez skrupułów dołączyłem do grona opuszczających salę i pokrążyłem się ponownie po hali, aby ostatecznie trafić na trzeci blok konkursowy cosplayu.
Trzeba przyznać, że poziom występów porannych i popołudniowych to jak niebo i ziemia. Tym razem przedstawione zostały porządnie przemyślane scenki rodzajowe, które aż przyjemnie się oglądało. Zaskoczeniem była przygotowana foto-platforma dla mediów, z której spokojnie można było robić zdjęcia nie przeciskając się przed wszystkich. Muszę przyznać, że po wrocławskich konwentach zaskoczyło mnie takie udogodnienie, dlatego i sprzętowo nie przygotowałem się na zdjęcia z teleobiektywem... zobaczymy co z tych zdjęć wyjdzie.
Kolejne krążenie po terenie targów – i kolejne zaskoczenie. Tematy druku 3D jakoś nigdy specjalnie mnie nie interesowały. Ot, jeździ sobie taka mała dyszka, 3 małe silniczki napędzające 3 śruby pociągowe, w przeciwieństwie do porządnej drukarki atramentowej zamiast kilku tysięcy maciupcich dyszek atramentowych mamy jedną rureczkę o dającej się zauważyć ludzkim okiem średnicy... machnąć jakieś ciekawe zdjęcie i można iśc dalej. Plakietka „media” jednak robi swoje – obsługa stoiska Z-Morph sama z siebie pomagała przy zdjęciu (a może lepiej z podniesioną klapką?A może na tej drukarce, bo tu już jest trochę wydrukowane? A w ogóle, to może lepiej te dwa gotowce sfotografować?). 
Zaskoczenie jednak przyszło przy podsuniętych mi do sfotografowania produktach... ale przecież TO JEST DREWNO!!! Podsunięty mi przed obiektyw wisiorek wyglądał trochę jak te figurki składane z płaskich drewnianych szablonów nakładanych jeden na drugi, tyle że tym razem poszczególne warstwy miały mniej niż 1 mm szerokości, ale i sam obiekt był wielkości zaledwie kilku centymetrów. Skojarzyć to można też było z czymś wyfrezowanym przy pomocy mało dokładnego freza, jednak pierwsze skojarzenie – z wieloma nałożonymi na siebie warstwami – było o wiele bardziej poprawne. Bo tak przecież działa drukarka 3D – najpierw drukuje pierwszą warstwę, na niej ciut wyżej drugą, trzecią... Okazało się, że to też wydruk, bo mieszanka drobnego drewnianego pyłu (jakieś 95%) i plastikowego spoiwa sprawia, że tak przygotowanym „peletem” można drukować na drukarkach 3D. Pod wpływem podgrzania materiału, spoiwo się roztapia, jest wtryskiwane na nasz obiekt, po czym zastyga trwale podtrzymując kształt wydrukowanego drewna. Okazuje się, że w podobny sposób ze spoiwem mieszać można także pył miedziany (ok. 85%) tworząc metaliczne wydruki na zwykłej, „plastikowej” drukarce. Kolejne eksponaty były nie mniej zaskakujące – otóż na tych samych drukarkach wydrukować można sobie jakąś fantazyjną tabliczkę czekolady (co jeszcze nie jest zaskoczeniem, bo przecież czekolada łatwo się topi) czy nawet... ciastko w kształcie wiedzmińskiego wisiorka! Tak, tak, okazuje się, że przy pomocy grubszej dyszy drukować można przy pomocy ciasta! Tylko nie polecam jeść takiego świeżego wydruku – surowe ciasto niekoniecznie należy do najzdrowszych i przed zjedzeniem warto je wcześniej wypiec w piekarniku. Ważne, że dzięki wstępnemu podgrzaniu jest już na tyle podsuszone, że spokojnie utrzymuje wydrukowany kształt.

Jak wspominałem, jako osoba mało grająca w popularne gry, nie spodziewałem się jakichś wielkich niespodzianek na gamingowej imprezie. A jednak czekało na mnie kolejne zaskoczenie. Otóż wspominając o trzecim bloku cosplayowym, nie wspomniałem jeszcze o jego najmłodszej uczestniczce. Mała Wiki odegrała scenę mocno zbliżoną do początkowych minut najlepszego chyba filmu tego roku, Maleficient. Trzeba przyznać, że i strój – prosta sukienka połączona ze wspaniale przygotowanymi skrzydłami z prawdziwych piór gęsich, robił ogromne wrażenie. Gdy jednak robiłem zdjęcie małej gwieździe i jedno z pytań skierowałem do jej pełnoletniej opiekunki, nagle usłyszałem: "No tak, bez stroju to mnie nikt nie poznaje". Jak się okazało, mała Wiki to siostra Issabel, jednej z bardziej znanych cosplayerek polskiej sceny. Oczywiście, bez zaangażowania młodej adeptki występ nie wyszedł by tak świetnie, jednak pomoc Issabel tłumaczy, jak tak młodej osobie udało się tak profesjonalnie przygotować do występu – zarówno w kwestii stroju, jak i choreografii o czym wielu początkujących zapomina.

Dzień powoli dobiegał końca, światła powoli gasły... i oto ostatnia atrakcja soboty. Mój ulubiony pokaz wideomappingu. Niestety, całość wyglądała jakby „grana na pół gwizdka”. O dziwo same stoiska nie odbierały efektu tego przedstawienia (zawsze uwielbiam oglądać wideomapping leżąc na scenie – pionowe ścianki stoisk mogłyby jednak zbyt wiele zasłaniać), jednak tym razem oświetlenie było jakby słabsze niż normalnie. I jak jeszcze efekty wizualne można by zwalić na pozostawione oświetlenie samych stoisk i brak porządnej ciemności, tak już w kwestii głośności dźwięku jedyne racjonalne uzasadnienie dla mnie to celowe zmniejszenie mocy. Nie, na videomapping lepiej przejść się na pustej sali...


Jak sama nazwa wskazuje, Hall of Games to gry nie tylko elektroniczne. Dlatego niedzielę zacząłem od odwiedzin części planszówkowo-karcianej. Oczywiście, jak to w niedzielę, nie było już tak wielkich tłumów jak w sobotę, dlatego spokojnie można było przypatrzeć się poszczególnym makietom i figurkom, które jak zwykle zachwycały dokładnością wykonania. 

Oczywiście, nie sposób było nie pokręcić się po samej Hali, po raz kolejny odwiedzając te same stoiska. I chociaż to nie mój pierwszy kontakt z Retrogralnią, to znalazłem ciekawostki których do tej pory nie widziałem. Oczywiście, Atari, Commodorek czy jakaś Amiga ze zwykłym monitorem to żadna atrakcja, podobnie jak joysticki przypominające te stare z firmy Matt. Jednak telewizor zintegrowany z radiem (a właściwie z radio-magnetofonem, bo pomijając kineskop urządzenie to mocno przypominało starego poczciwego Kasprzaka) to ja pierwszy raz w życiu widziałem. Okazuje się, że Retrogralnia dysponuje większą ilością takich dziwadeł, niektórych nawet tak małych, że na ekranie daje się ledwo rozpoznać podstawowe kształty.

Był to także dobry moment aby dowiedzieć się czegoś więcej o najnowszej grze promującej miasto Wrocław. Co prawda jej oficjalny pokaz odbył się w piątek, w bloku konferencyjnym pokrywającym się z moją pracą, to przedstawiciel TK Games ochoczo zaprezentował mi grę i trochę poopowiadał na temat kulisów jej tworzenia. Pozostaje mi ją przetestować i wkrótce może się spodziewać garści informacji na jej temat.
Na koniec zostały mi warsztaty cosplayowe prowadzone przez Shappi. A właściwie, chyba bardziej prelekcja ze współudziałem uczestników, która okazała się jakże miłą odmianą na tle tych prowadzonych przez twórców gier. Prezentacja podstawowych materiałów i narzędzi świetnie okraszona została przykładami, więc nawet ktoś kto pierwszy raz w życiu spotkał się z cosplayem z pewnością bez problemu zrozumiał o co chodzi i kiedy, jak, dlaczego i czego używać aby stworzyć porządny strój.



Podsumowując, organizatorom udało się zrobić naprawdę porządną imprezę. Chociaż wydaje się być mniejsza niż 18-te urodziny CD-action, to dzięki odpowiedniemu rozplanowaniu nie czuło się jakiegoś niedosytu czy pustki, powiem więcej – udało się uniknąć uczucia tłoku, jakie towarzyszyło mi momentami na wspomnianych uridzinach. Chociaż imprezy gamingowe to raczej moja słaba strona, to na Hall of Games udało mi się znaleźć wiele ciekawych atrakcji. Mimo iż to pierwsza edycja tej imprezy, to dołączam ją do listy zdarzeń które w tym roku miło zaskoczyły mnie profesjonalizmem organizacji. Oczywiście, były też świetną okazją do spotkania się ze znajomymi i wszelkich innych atrakcji typu socializing... może tylko trochę szkoda że w kwestii cateringu liczyć można było tylko na drobne przekąski, jednak do Placu Grunwaldzkiego ze swym zapleczem kulinarnym z hali w końcu nie tak daleko.