Pokazywanie postów oznaczonych etykietą A. Ziemiański. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą A. Ziemiański. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 maja 2013

Baśniowe Dni Fantastyki

Pierwszy dzień Dni Fantastyki nie zaczął się dla mnie najlepiej. Dostanie się do niektórych salek graniczyło z cudem. Najpierw nie udało mi się wbić na prezentację o morderczych glutach i nazistach z wnętrza ziemi, potem równie ciężko było wbić się w zafascynowany psychopatami tłum. Co prawda gdzieś po drodze trafiła się prelekcja o jakże interesującym tytule „Moje zaklęcie nazywa się Colt Czterdzieści Pięć”, jednak okazała się ona zbiorem mało pasjonujących gadżecików, i chyba nawet sam autor nie miał wizji, dokąd miała ona zaprowadzić – no chyba że do określenia, że seriale typu CSI czy doktor House są serialami science-fiction pisanymi przez kretyna i pozbawionymi science-fiction. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że są to seriale trzymające się z dala od fantastyki, baaa, wręcz odwrotnie: starające się utrzymać tak blisko realizmu, jak tylko da się pozbyć tego realizmu wszelkich nud żmudnej, uciążliwej akcji i okroić go do spektakularnych akcji i sukcesów. 

Bo konwent zaczyna się spotkaniem autorskim

Tak więc, jak dla mnie Dni Fantastyki zaczęły się mocno po południu, a konkretniej prowadzonym spotkaniem autorskim z Andrzejem Ziemiańskim. Czy było udane, trudno mi obiektywnie ocenić, pozostawię to ocenie uczestników, zresztą za kilka dni znów na blogu powinna się pojawić pełna treść wywiadu. Na razie mogę tylko powiedzieć, że jak zwykle spotkanie przeciągnęło się poza wyznaczone ramy czasowe, na szczęście Mark Hodder okazał się pod tym względem tolerancyjnym autorem. 
Jak zwykle spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem i Anetą Jadowską okazało się opowiadaniem o wszystkim i o niczym za sprawą tego pierwszego. Więc chociaż muszę je opisać jako interesujące, trochę trudniej skupić mi się na jakichś większych szczegółach. 

Skąd się biorą fantastyczne potwory?

Warsztaty charakteryzatorskie miałem w planach zaliczyć tylko w połowie. Gala w organizacji Centrum Kultury Zamek to jak zwykle ciekawa gratka, jednak pomysłowość uczestników próbujących się przerobić w różne fantastyczne postacie była tak wysoka, że nie mogłem opuścić warsztatów w połowie i wolałem jednak zobaczyć finalne efekty pracy. A te trzeba przyznać, były fantastyczne o czym sami możecie się przekonać na zdjęciach. Podkreślić też trzeba, że w przeciwieństwie do warsztatów odbywających się na innych konwentach, tym razem nie był to pokaz w stylu: „Ja, Wielka Prowadząca, pokażę wam, maluczkim, jak zrobić jedną stylizację, którą sobie wymyśliłam duuużo, duuużo wcześniej i niech mi nikt nie wmawia, że ma lepsze pomysły niż Ja – nikt nie ma lepszych pomysłów niż Ja”. Tym razem, po krótkim wprowadzeniu na temat dostępnych środków wizażowych każdy mógł sam popróbować na sobie (lub na siedzącej obok osobie, która niespecjalnie mogła odmówić) jak uzyskać wymyślone przez siebie efekty. Karen prowadząca te warsztaty pozostawiła uczestnikom wolną rękę w kwestii metod i zamierzonych efektów, krytycznie jednak oglądając wyniki i podpowiadając, jak rozwiązać wychodzące w trakcie stylizacji problemy.



Oczywiście, po zażartej facebookowej dyskusji z Anetą Jadowską na temat jej twórczości (i o tym, co sprawia, że podanie konkretnych nazw uliczek, często nie znanych czytelnikowi, mimo wszystko dodaje ciekawego konspektu finalnemu dziełu), zaproszony zresztą przez samą autorkę, nie mogłem odpuścić kolejnej atrakcji wieczoru: premiery książki „Wilczy trop”, która to za sprawą „grupy nacisku” (w skład której wchodziła także Aneta, gorąca orędowniczka dzieł Patricii Briggs) wreszcie pokazała się w sprzedaży w polskiej wersji językowej. Oczywiście, nie obyło się bez paru słów krytyki na temat zawartości okładek serwowanych nam od pewnego czasu przez Fabrykę, na szczęście polska edycja dzieł Patricii Briggs wydana została z oryginalnymi grafikami. 
W zasadzie tegoroczne Dni Fantastyki miały odbyć się w konwencji wiedźmiej i słowiańskiej, jednak przez prawie całą sobotę pojawiły się ledwie trzy prelekcje nawiązujące do naszych tradycji. Tak więc z ciężkim sumieniem odpuściłem sobie spektakl w wykonaniu Gwardii Gryfa aby udać się na prelekcję o demonologii słowiańskiej. I chociaż co rusz zza okien przebijała podniosła muzyka z amfiteatru, to nie żałowałem swego wyboru.
Bo chociaż patrząc na poziom zastosowanego sadyzmu Natalię Kokocińską i Dorotę Papierską powinno się jak najszybciej odizolować od społeczeństwa dla dobra ogółu, to poprowadzona z niesamowitym humorem prelekcja biła na głowę wszystko. Dlaczego odizolować? Bo jeszcze nie widziałem osoby, która by z pełną bezwzględnością wymordowała Światowidowi ducha winną pradawną słowiańską rodzinkę i jeszcze opowiadała o tym z radosną niewinnością. Oczywiście, jak w przypadku chyba każdego psychopaty słuchało się tego z fascynacją i wypiekami na twarzy a przekaz był tak przekonujący, że nawet biegli sądowi daliby się przekonać, że te ileś martwych ciał to faktycznie efekt działania wąpierzy, topielców i innych strzyg. Trzeba przyznać też, że prelekcja dosyć kompleksowo opisywała wierzenia naszych przodków. Tak więc gdy wracając do samochodu spotkałem jakiegoś demona w starej, porzuconej stodole, doskonale wiedziałem, że nie jest to żadne licho czy inna rusałka które zgubiło drogę powrotną do ukrytego w leśnickim parku rezerwatów dawnych słowiańskich stworzeń i należy ukręcić głowę temu potworowi. Do tej pory nie wiem, jakich ingrediencji dosypuje Karen do swoich środków kosmetycznych, najważniejsze jednak, że są one wyjątkowo skuteczne. Mimo iż nie specjalnie poddawałem się zabiegom charakteryzatorskim i raczej uczestniczyłem w roli widza, to nawet te minimalne resztki wizażu które zostały po jej warsztatach niosły w sobie śmiercionośną dla tego straszydła siłę, którego przecież nie potrafiłbym zabić gołymi rękami bez pomocy magicznego pudru. 

Bajanie czas zacząć

Za to w niedzielę w pełni udało się skoncentrować już na głównej tematyce tegorocznych Dni Fantastyki. Najpierw okazało się, że interesujący dla mnie panel dyskusyjny prowadzi zaprzyjaźniony napływowy zombiak, (tak, tak, ten sam który dostarczył grę Dead Island redaktorce 9kier, po czym próbował ją skonsumować). Co do samej dyskusji, zaczęło się „hitchcockowskim trzęsieniem ziemi”. Co było trzęsieniem ziemi? Opowieść Tomasza Kołodziejczaka o tym, jak w dzieciństwie okrutne i nie wychowawcze wydawały mu się bajki. No bo weźmy chociażby bajkę o Jasiu i Małgosi, w której to rodzice zapominając o rodzicielskim obowiązkach każą dzieciom iść do lasu na zatracenie, ale gdy już te dzieci wracają ze skrzynią pełną skarbów, to nagle rodzice przypominają sobie o miłości do swych dziatków. Wnioski z dyskusji nasuwały się same, myśli same układały się w słowa, iż fantasy to współczesna baśń która, podobnie jak współczesny zglobalizowany świat, jedynie wymieszana została z baśniami z innych terenów. Z tą tezą jednak wspomniany Kołodziejczak zgodzić się nie chciał, bo przecież pradawne baśnie miały wydźwięk moralizatorski, a fantasy pisana jest tylko dla rozrywki... kolejne punkty DF-ów miały mnie uświadomić, jak bardzo się mylił. 

Naga prawda o czerwonym kapturku

Początkowo Anna Brzezińska musiała sobie sama radzić
Reszta dnia zdominowała została przez Czerwonego Kapturka, Annę Brzezińską i po trosze Anetę Jadowską. Zaczęło się od panelu dyskusyjnego o baśniach braci Grimm, na którą oprócz niezawodnej Anny Brzezińskiej raczył jedynie przyjechać spóźniony Jakub Ćwiek. Tak jak Jakubowi da się jeszcze przebaczyć, zwłaszcza że jakieś problemy w ogóle miały sprawić, że w ogóle miał się w niedzielę nie pojawić na konwencie, tak pozostaje pytanie, gdzie zagubili się pozostali uczestnicy panelu dyskusyjnego? Dobrze, że chociaż Jakub zabrał ze sobą wspomnianą Anetę, która jako fanka urban fantasy też w kwestii pierwowzorów tego gatunku coś do powiedzenia miała. Podsumowując sam panel, to trzeba przyznać, że mimo zmniejszonego składu udało się nawiązać całkiem ciekawą dyskusję między autorami. A przy okazji miałem okazję porównać nowomodne podejście do wyszukiwania płytkich „wiedzowych gadżetów” z naukową metodyką Anny Brzezińskiej i dochodzę do wniosków, że chyba wolę naprawdę dogłębne poznanie tematu, które odkrywa najgłębiej skrywane tajemnice. Za to wciąż nie wiem, na ile straszna jest klątwa bycia „skończoną folklorystką”. 
... potem wsparli ją Kuba Ćwiek i Aneta Jadowska
Przedyskutowany już wątek baśni braci Grimm jako bazy do dobrego horroru został rozwinięty przez Annę Brzezińską w kolejnej dyskusji. I co się okazało? Że chociażbyście dostali najstraszniejszą, najbardziej zbliżoną do oryginału wersję książki tych niemieckich językoznawców, choćby wam się wydawało, że dostaliście nieugładzone wersje tych strasznych bajek zdecydowanie nie dla dzieci – wiedzcie, że się mylicie. Bo podania spisane przez braci Grimm, to już wersje ugładzone, a prawdziwe baśnie były o wiele bardziej okrutne. Wszelkie moralizatorstwo baśni to głównie efekt XIX-wiecznej „edycji korektorskiej”, która nadała im moralizatorski wydźwięk i obdarła ze wszystkich aspektów, które wtedy stanowiły tabu. Oryginalne baśnie pełne były krwi, nagości (która była czymś naturalnym w tamtym okresie) a nawet kanibalizmu i były równie okrutne, jak świat który otaczał wygłodzonego chłopa. Bajka „tatuś mnie zabił a mamusia zjadła” nie budziła żadnego zdumienia. Wbrew powszechnym opiniom (chociażby wspomnianego już Tomasza Kołodziejczaka), baśnie często służyły wyłącznie rozrywce i, o ile celem nie było naciągnięcie słuchacza na jakąś strawę przez wędrownego barda, były okazją do wzbogacenia nudy codziennej pracy o ciekawe historie. Ot, takie babskie ploty przy pracy, popularne przecież także w dzisiejszych czasach. I choć wielu się dziś oburzy, to oryginalny Czerwony Kapturek najpierw zjada ciało porąbanej przez wilka babci, potem wypija jej krew niczym wino (i nie ma tu chyba żadnego obrazoburczego nawiązania do religii katolickiej), po czym układa się nago obok wilka. Jeśli już ktoś koniecznie musi wyciągać morał z tej bajki, to ja widzę tylko jeden:

„Do lasu najlepiej idź nago. Przynajmniej wilk, który cię zje, nie zadławi się twoim ubraniem i nie zapaskudzi wymiocinami całego lasu. Chociaż tobie to bez różnicy, a nikt inny też raczej nie zauważy, to jakoś dziwnie to wygląda, gdy w środku zimy las zakwita kolorami tęczy niczym jakiś paw”. 



Uważacie te wnioski za porąbane? To posłuchalibyście, do jakich wniosków dochodzili analizujący te bajki psychopaci (tfu, tfu, psychologowie znaczy się), którzy ze swoimi komediowymi tekstami nawiązującymi do seksu chyba mieli zamiar stać się literackim pierwowzorem Woody'ego Allena.

Radziecka droga w kosmos

Prelekcja kontrolowana, prelekcja kontrolowana
Po prelekcji o czerwonym kapturku jakoś trzeba było wrócić do świata rzeczywistego. No a skoro dziewczynka była gwiazdą (i to nie tylko disneyowską), a kapturek był czerwony, to cóż innego może lepiej przywrócić do świata nowoczesnego niż prelekcja o czerwonej gwieździe, czyli futurystycznych wizjach filmowych dawnego Związku Radzieckiego? Po raz kolejny Przemek Dudziński pokazał, że na kinematografii epoki dawnego PRL-u (nawet tej geograficznie lekko odbiegającej od PRL-u) zna się jak chyba nikt inny i potrafi o tym tak opowiedzieć, że potem same filmy nie potrafią udźwignąć stawianych im wyznań i być równie pasjonujące co prelekcja. I nie pomagają tu bogate jak na ówczesne czasy efekty specjalne, zbudowane z wielkim realizmem ogromne scenerie filmowe czy stworzone z patosem wizje przyszłej komunistycznej utopii... chociażby nadmiernie realistyczne oddanie skomplikowanych procedur startowych filmowanych dosłownie „w czasie rzeczywistym” raczej nie sprzyja współczesnemu widzowi przyzwyczajonemu do brawurowych akcji Jamesa Bonda, choć z pewnością jest interesującą ciekawostką. I choć z pewnością wyszukam kilku fragmentów tych filmów na Youtube, to podsumowując prelekcję posłużę się hasłem, które kiedyś użyto do promocji innej prelekcji Przemka: Nie musisz oglądać wszystkich horrorów PRL-u, on już obejrzał je za ciebie. 

Konwentowy chaos głodomorów

Tyle o programowych atrakcjach. Wspominając o DF-ach, powiedzieć trzeba o ogromie prac organizacyjnych, jakie z pewnością włożyli pracownicy CK Zamek ściągając aż tylu uczestników. Dzięki sprzyjającym warunkom pogodowym przez większość czasu udawało się utrzymywać stoiska na zewnątrz zamku, dzięki czemu wąskie korytarze zamku nie okazywały się nadmiernie wąskim gardłem. Ilość biegających wokół gżdaczy pozwalała ogarniać sprawy bieżące. Oczywiście byli też „cosplayowcy”. Mówię tu zarówno o starwarsowcach którzy zdają się wymieniać swoimi strojami aby zapewnić stały poziom atrakcji przy każdej okazji, jak i o cosplayowcach mniej zorganizowanych w stowarzyszeniach i prezentujących co rusz nowe stroje na kolejnych konwentach. 
Żarcie? Już leci...
Z rzeczy ogólnie nieudanych, wymienić należy jedynie nieudolną obsługę cateringową. Tak jak jestem w stanie zrozumieć, że kaszanka czy inna kiełbaska została dopiero wrzucona na ruszt i musi się jeszcze podsmażyć, tak zupełnie nie zrozumiały był dla mnie rozgardiasz organizacyjny osób obsługujących stanowisko, brak kontroli nad tym, co jest akurat gotowe na grillu, kiepską komunikację między obsługą i „zawiechy” obsługujących równie częste, co w starym PC-cie z procesorem klasy 386SX obsługującym Windowsa 95. Na szczęście ten temat doskonale ogarniał pobliski kebab Dyktator, które było odwrotnością baru konwentowego. Naprawdę w szoku podziwiało się pracę tych ludzi, ich sposób ogarnięcia konwentowego chaosu głodomorów i sprawność obsługi, która mimo małej „kuchni” i 3 osób w niej zgromadzonych nie wchodziła. Pamiętacie ten fragment Pratchetta, gdy Śmierć pracowała w barze i wręcz natychmiastowo podawała zamówione potrawy? Obsłudze Dyktatora niewiele już brakowało w kwestii szybkości do tego ideału, za to Śmierć był jeden, a tu było ich troje.

Ooo, skończyło się, nie ma już więcej

czwartek, 23 maja 2013

To nietoperz? Nie, to Batman? Nie, to Leonardo!!!

Makieta machiny latającej Leonarda pod kopułą Magnolii
To nietoperz? Nie, to batman, nie, to... Leonardo da Vinci!
Właśnie takie skojarzenia wzbudziła we mnie rekonstrukcja latającej machiny Leonarda da Vinciego w Magnolii. Ot, kolejna wystawka mająca przeciągnąć klientów z jednej galerii handlowej do drugiej... a jednak coś więcej.
Zacznijmy od samego Leonarda. Choć fantastyka w kulturze pojawia się bardzo wcześnie, w zasadzie każde próby zrozumienia świata zaczynały się od fantastyki, co widać po licznych mitologiach czy świętych pismach wszelkich religii które rzeczy niezrozumiałe przypisywały bogom, to jednak samo science-fiction pojawia się dosyć późno. I chyba prekursorem fantastyki naukowej był właśnie Leonardo da Vinci. 
Koncepcja czołgu według Leonarda da Vinci
Choć obecnie tą dziedzinę kultury raczej kojarzymy z literaturą czy filmem, to przecież czy tylko w tych dwóch branżach mogła się ona pojawić? Leonardo da Vinci, choć powszechnie nazywany wielkim odkrywcą, nie do końca zasługiwał na to miano. Choć niektóre z jego wizji udało się wdrożyć jeszcze za jego życia, to większość z nich wymagała o wiele bardziej zaawansowanej techniki - chociażby silników spalinowych mających dość mocy, aby oderwać wiertolot od ziemi. Tak więc, gdyby dziś oceniać twórczość Leonarda da Vinci, raczej należy podkreślać innowacyjność jego wizji, niż stworzone dzieła. I choć raczej nie pisał książek fantastycznych, to jego wizje czołgu, wspomnianego wiertolotu czy wielolufowej armaty to raczej fantastyczne wizje, które przez wiele pokoleń inspirowały późniejszych konstruktorów. 

Rydwany śmierci mistrza Leonarda
Wracając do wystawy... no cóż, nie przepadam za marketową quasi-kulturą. Niestety, to często spłycenie wspaniałych ideii i pomysłów, takie tandetne gadżety dla zaganianych ludzi, którzy nie mają czasu na zagłębienie się w jakiś temat, przyjrzenie się mu - po co, skoro można zrobić wielkie WOW! jakiemuś nadmuchanemu badziewiu, po czym wrócić do swojego udawanego życia. I pozornie tak właśnie powinienem ocenić tą wystawę - mnóstwo drobnych gadżecików o wątpliwej wartości. A jednak... coś sprawia, że trudno tak ocenić to "mnóstwo gadżecików". Choć oczywiście to raczej płytkie wrzucenie chwytliwej ideii umysłom, które mają 30 sekund utraty koncentracji między zakupem w jednym sklepie i drugim, to widać, że ktoś tworząc tą wystawę przyłożył się do dzieła. Z pewnością lubię zestawienie przybrudzonej bieli i brązu, jakże pasujące do współczesnych Leonardowi materiałów, drewna i płótna.
Wczesna wizja helikoptara
Jednak myślę, że istotny jest też sposób wykonania gadżetów.W przeciwieństwie chociażby do widzianej wcześniej "kosmicznej" wystawki w tym samym centrum (tak kiepskiej i naciąganej, że nawet nie było o czym pisać na blogu), tym razem zaskoczył mnie sposób wykonania drobnych makiet. Chociażby powiedzieć można o makiecie czołgu czy rydwanów z niszczycielskimi kłami.... to już nie badziewny gadżecik, i choć z pewnością daleko temu do precyzji szkiców Leonarda, to już jakoś wykonania przypomina nakład wkładany w przygotowanie stroju przez średnio zaawansowanego cosplayowca. Żeby nie oddzielająca szyba, aż chciałoby się poruszyć te rydwany i sprawdzić, czy mechanizm na pewno działa i na ile drewniane przekładnie sprawią, że w ruch pójdą średniowieczne ostrza. Że nie wspomnę o makiecie machiny latającej, której wykonanie sprawia, że człowiek zastanawia się, jak tu się na tyle mocno wybić z ruchomych schodów, aby dosięgnąć makiety, włożyć ręce pod płócienne skrzydła i poszybować nad tłumem ogłupiałych klientów galerii.

***********************************************************************************

I znów będzie okazja do zdobycia autografu Ziemiańskiego
A skoro już o twórcach science-fiction mowa, to korzystając z okazji, chciałbym was zaprosić na spotkanie autorskie z Andrzejem Ziemiańskim które będę miał zaszczyt prowadzić. Choć autor ten raczej podkreśla steampunkowość chociażby Autostrady nach Poznań, to gorliwemu wyznawcy geometrii wykreślnej raczej trudno się będzie wykręcić od miana twórcy science-fiction z dużym naciskiem na science. 
Spotkanie odbędzie się w leśnickim zamku w sobotę, o godz. 16, i będzie jedną z atrakcji Dni Fantastyki które odbędą się w najbliższy weekend.

piątek, 12 października 2012

Ogniki w Kościele Jedenastu Tysięcy Dziewic

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Rzeźby nad wejściem do Kościoła 11 Tysięcy Dziewic
„Teraz dostrzegał ogniki – to Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż... Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 223 w antologii Zapach szkła 

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza, Gusiew dotarł do ulicy Jedności Narodowej. Jego celem okazał się Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Kościół, miejsce przez wiele wieków kojarzone ze spokojem i bezpieczeństwem od najazdów, co Ziemiański podkreśla w powyższych słowach. Kto zna historię Inkwizycji, wie że nie zawsze Kościół oznaczał bezpieczeństwo, podobnie każdy uważny czytelnik Legendy wie, że sen i czuwający nad aparaturą Dietrich to tylko pozorny symbol bezpieczeństwa. Wracając jednak do kościoła... 

„Zaczął przepychać się między ludźmi, ubranymi dość dziwnie, w jakieś luźne szaty; ni to średniowiecze, ni to Wschód... […] Nigdy nie był w tym kościele, więc nie mógł ocenić, jak bardzo różnił się teraz od wersji, która istniała w jego czasach.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Wnętrze kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic
No cóż, gdy dziś spojrzy się w historię kościoła zauważa się, że ciężko mówić o podobieństwie kościoła do pierwowzoru. Wielokrotnie burzony, odbudowywany, przebudowywany, rozbudowywany, w 1821 roku odbudywany po raz kolejny w stylu historycyzmu, aż wreszcie zniszczony w 40% po II Wojnie Światowej. Sam kształt bryły sugeruje, iż jego współczesne wnętrze dalekie będzie od wyglądu pierwotnego. Bo któryż kościół katolicki budowany był na kształcie koła? No cóż, kościół zbudowany w 1400 roku już w 1523r. został przejęty przez protestantów. Zmiana wyznania wiązała się ze zmianą oczekiwań co do budowy budynku – protestancka świątynia wymagała ambony stojącej na samym środku budynku i centrycznie rozstawionych wokół miejsc dla wiernych. Choć po II wojnie światowej wnętrzu kościoła nadano katolicki układ, to sam kształt budynku wciąż pozostaje okrągły. 

Kolorowe niczym skora zarazona vitiligo plytki witraza Kosciola Jedenastu Tysiecy Dziewic na wroclawskim Nadodrzu
Witraże kolorowe niczym vitiligo
A jednak, o ironio, w obecnej formie kościoła możemy dopatrzyć się tych części, które najbardziej kojarzą nam się z barbarzyństwem średniowiecza. Wchodząc po schodach, po lewej mijam zabitą dechami wnękę. Choć wydaje mi się to mało prawdopodobne, to do umysłu wręcz pcha się pytanie: czy to na pewno nie pozostałość po celach ekspiacyjnych? 

„W końcu dotarł do ściany. Jednak pewne różnice były – w jego czasach nikt nie budował cel ekspiacyjnych. Kiedyś, jeśli jakaś rodzina nagrzeszyła za bardzo, mogła zamurować swoje dziecko w ścianie kościoła i przeznaczyć je na pokutę – tak musiało być i tutaj. Widział wiele rąk wysuniętych przez maleńkie otwory w ścianach cel, gestami pokazujących, że potrzebna im jałmużna”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Ten wątek z pewnością odnajdziemy u Ziemiańskiego w Achai i w zamurowaniu Mereditha. Widzimy tu także inne przejawy zainteresowania leczeniem chorób w średniowieczu, jak chociażby karania chorych na syfilis jako warunek przyjęcia na leczenie. Do tej samej fascynacji nawiązywałem już opisując pradawne gusła medyczne, jednak jeszcze może kiedyś wątek ten rozwinę. Oczywiście, kolejna opisana choroba z jednej strony nawiązuje do historii kościoła (którego pierwotnym zastosowaniem był szpital dla trędowatych kobiet), z drugiej strony jest zaczynem dalszej akcji. To właśnie w tym kościele Gusiew uwalnia swoją dalszą przewodniczkę po pradawnym Wrocławiu. Przewodniczkę, która na swym ciele wymalowaną ma tajemniczą mapę. 

Kolorowe witraze niczym kolorowe wykwity skory zarazonej vitiligo
Witraże kolorowe niczym skóra Irki zarażona vitiligo
„Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa. 
Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu. 
Drgnęła nagle. 
- Boję się – szepnęła. 
[…] Powtórzył ten sam ruch. Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.[...] 
Czy to możliwe, że miał przed sobą mapę? Mapę strachu. Jeżeli ta plama to szpital na Poniatowskiego, to ta kreska, budząca grozę Irki, była ulicą Sienkiewicza. A ta linia – ulicą Prusa. Gdzie teraz powinien pójść? W te miejsca, których się dziewczyna bała na mapie strachu, czy przeciwnie?”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strony 249-250 w antologii Zapach szkła 

My już wiemy, gdzie udał się Gusiew po opuszczeniu Kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic. Za namową Irki, „Pułkownik” ruszył do opisywanego już szpitala na Poniatowskiego, aby swą drużynę wzbogacić postacią wariata. Na co komu wariat w poszukiwaniach Fałszywego Cmentarza? Aby odstraszać śmierć... 

„Śmierć boi się Boskich Głupców. Bo głupiec wyśmiewa śmierć, ona boi się obłąkanego chichotu i może nas tak od razu nie zabrać. Chodź, tu niedaleko jest szpital. Wiem, gdzie. Weźmiemy sobie jednego”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 238 w antologii Zapach szkła 


No cóż, jak wynika z dalszej części opowiadania, ten szaleniec okaże się bardzo istotną osobą w drużynie. Ale o tym jeszcze kiedyś przy okazji...

niedziela, 7 października 2012

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza...

Październik. Miesiąc zadumy ze względu na przygnębiające chmury za oknem i monotonne uderzanie kropel deszczu o parapet. A także ze względu na zbliżające się święto Wszystkich Świętych. Więc może to okazja, aby powrócić do poszukiwań Fałszywego Cmentarza, kryjącego się za doprowadzającym ludzi do szaleństwa Murem Marzeń? Znacie już historię Pana Wyzgo, wiecie skąd Gusiew porwał wariata (choć jeszcze nie zdradzam po co mu ten wariat). Wiecie, gdzie bohater zaczął poszukiwania... lecz gdzie poszedł dalej? 

Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków...
„Gusiew rozejrzał się wokół. Skomplikowane przyrządy, które miał na oczach, nie wykazywały obecności jakichkolwiek ludzi. I niby jak znaleźć Fałszywy Cmentarz? Ruszył powolnym krokiem w stronę najbliższego mostu, który mieścił się w hallu monstrualnego budynku. Nie widział żadnych świateł. Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków. Przeszedł przez most, a później plac Bema, zabudowany jakimiś dziwnymi, drewnianymi kamieniczkami”. 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Trochę to dziwne. Bo skoro widzieliśmy „Pułkownika” przy nepomuku i zmierzał do placu Bema, to o jaki most chodzi? Choć na teren wrocławskiego Ostrowa Tumskiego większość turystów dostaje się Mostem Tumskim (zwanym też Mostem Zakochanych), to jedynie dlatego, że przecież wchodzą na Ostrów z Wyspy Piaskowej. Idąc jednak z Placu Kościelnego na Plac Bema nie trzeba w ogóle przekraczać Odry. Czyżby więc Gusiew wybrał trasę przez Wyspę Piaskową ze względu na piękne mosty? 

Most Tumski jesienią
Jeśli tak, to z pewnością musiał najpierw przekroczyć Most Tumski, dziś znany głównie z wiszących na nim kłódek zakochanych. Chyżo przemykając przez pusty plac obok Kościoła Najświętszej Maryi Panny na Piasku, dotarł do Mostów Młyńskich. Plac oczywiście pusty, bo w okresie średniowiecza nie stał tu jeszcze pomnik papieża. Z kolei Mosty Młyńskie – większość uważa go za jeden most, lecz tak naprawdę to dwa mosty, połączone końcówką Wyspy Słodowej. Widać to szczególnie po dwóch łukowych przęsłach. 
Gdy porównać te dwa mosty – w oczy rzuca się ich zupełnie różny styl. Najbardziej charakterystycznym elementem Mostu Tumskiego jest zielonkawa od patyny, miedziana konstrukcja przęsła i brama portalowa o dziwo nie pełnią żadnej funkcji konstrukcyjnej, poza oczywiście funkcją ozdobną. Z kolei Mosty Młyńskie to raczej typowe mosty stalowe, z przęsłami charakterystycznymi dla początków rozwoju kolei. 


Zagubiony między historią a teraźniejszością?

Nitowana konstrukcja przęseł Mostów Młyńskich
Tak więc patrząc na współczesną mapę Wrocławia, nasuwają się wnioski, że bohater albo w ogóle nie przekroczył żadnego mostu, albo przekroczył dwa mosty. Gdy spojrzeć jednak w historię Wrocławia to okazuje się, że Ostrów Tumski nie stanowił części prawego brzegu Odry i dopiero w XIX wieku, na rozkaz Napoleona zasypano prawą odnogę rzeki. Jednak i tu wizja autora nie zgadza się z rzeczywistością, bo w miejscu dzisiejszego placu Bema znajdowała się kolejna wyspa, wyspa św. Klary a na naszego bohatera czekałby jeszcze most Fortuna. 

Skoro już jednak nasz bohater jakoś dotarł na plac Bema, nie każmy mu się wracać tylko po to, aby zaspokoić swą drobiazgowość. Może lepiej zastanowić się, gdzie uda się dalej? 

„Czuł się nienaturalnie, z czerwonym światłem pulsującym w lewym oku i sufitem monstrualnego budynku zawieszonym kilkadziesiąt metrów wyżej. Po chwili zobaczył nikłą łunę, bijącą od ulicy Jedności Narodowej. Skręcił w stronę Drobnera i zdecydowanie szybciej ruszył dalej. Teraz dostrzegł wyraźne ogniki...” 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Co to za ogniki? Dokąd dotarł Pułkownik i jakie były tego konsekwencje? O tym w następnym wpisie...


A jednak możliwe???
(edycja z 12.10.2012)

Ostrów Tumski na mapie z 1867 roku
Dziś trafiłem na kolekcję dawnych mapek na FotoPolsce. Okazuje się, że w roku 1861 najprawdopodobniej trasa zbliżona do opisanej byłaby możliwa. Najprawdopodobniej jeszcze wtedy istniała ślepa odnoga Odry zasilająca wodą Ogród Botaniczny. Jeszcze w 1807 roku kanał ten był częścią systemu nadodrzańskich fortyfikacji wodno-ziemnych, broniących miasto od strony północnej. Z kolei gdyby nałożyć bardzo dokładnie te mapki na mapy współczesne, okazuje się, że jednym mostem na obecnej ulicy Świętokrzyskiej można było dostać się faktycznie do placu Bema (w połowie znajdującego się wtedy pod wodą... jakoś dziwnie kojarzy mi się to z sytuacją Poznania w Autobahnie nach Poznań), aby faktycznie udać się w obecną Drobnera, która znów częściowo okazywała się mostem. Choć z kolei druga mapa z 1807 roku tego nie sugeruje nawet istnienia tego mostu... Zachęcam do samodzielnej analizy podlinkowanych mapek, naprawdę ciekawych informacji na temat dawnego Wrocławia można się dowiedzieć.

poniedziałek, 3 września 2012

Wywiad z Andrzejem Ziemiańskim (Polcon 2012)

Setka wpisów za nami, pora na następną. Choć początkowo setny wpis miał być relacją z Polconu, to jednak potem moje plany powoli się odmieniały. Najpierw stwierdziłem, że na 100-tkę należy uderzyć jeszcze silniejszym akcentem, a dwa tygodnie przed Polconem dowiedziałem się, że będę prowadził wywiad z Ziemiańskim. Na kilka dni przed... zobaczyłem rozpiskę prelekcji, i już wiedziałem, że 100-tny wpis będzie związany z dyskusją na temat wrocławskiego stolicowania polskiej fantastyce. 101-wszy miał być Polcon, jako przerywnik między wywiadami, a jakże dumny numer czołgu znanego z "Czterech Pancernych" miał przypaść Ziemiańskiemu. Dopiero potem sobie przypomniałem, że przecież pierwszą setkę rozpoczynałem wpisem związanym z Andrzejem, a drugim z kolei wpisem była konwentowa relacja z Tatooine... więc tradycji musiało stać się zadość.
Tak więc dziś przytaczam wywiad z Andrzejem Ziemiańskim. Za kilka dni zbiorcza relacja z Polconu, i na tym chyba skończy się polconowy cykl. I mam nadzieję, że do drugiej setki nie dość, że dożyję, to jeszcze trafi się równie spektakularna tematyka.
PS. Z góry przepraszam za ewentualne błędy w zapisie, starałem się, żeby ich było jak najmniej, niestety sprzęt nagrywający był naprawdę amatorski i niektórych słów nie daje się odgadnąć (zwłaszcza tych z publiczności).

Wywiad w wersji video w wykonaniu Raportu Obieżyświata (link)

Wywiad w wersji audio (wykonanie własne) (link)
Parę słów o Achai
ZK: Dzień dobry, witam wszystkich na spotkaniu autorskim z Andrzejem Ziemiańskim.  Mam nadzieję, że wszyscy znają Andrzeja Ziemiańskiego, są tutaj sami jego fani, pominę sobie część biograficzną i zacznę od właściwych pytań. Andrzeju, ostatnio pojawiła się kolejna Twoja książka, Pomnik cesarzowej Achai, czekaliśmy na nią 10 lat i wreszcie się pojawiła. Może opowiedziałbyś wszystkim, co prawda większość pewnie ją czytała,  natomiast już słyszałem, że są tu i tacy, którzy jeszcze jej nie czytali, więc jakbyś po krótce coś o niej opowiedział?
AZ: No bardzo enigmatyczne to pytanie, czy coś o niej mogę opowiedzieć? Proszę państwa, to jest właściwie dopiero drugi tom Achai właściwej, tak jak zawsze podkreślałem, [tutaj drobne problemy z mikrofonem, dalsza część odbyła się „unplugged”]  Proszę państwa, ja mogę mówić głośniej, wolę nawet tak, bo mikrofony mnie strasznie peszą i denerwują. A Achaja [Pomnik Cesarzowej Achai] to jest dopiero tom drugi, tak zwana trylogia, czyli tom pierwszy został podzielony sztucznie przez wydawcę, słusznie zresztą, że nie wyda książki o objętości 1200 stron w cenie jakiegoś 150 złotych, nikt by nie kupił tego tak z marszu. Ale Achaja którą państwo znacie w trzech pierwszych tomach to jest pierwszy tom trylogii. Teraz właśnie zacząłem pisać drugi tom, a w tej chwili właśnie kończę poprawiać drugą część drugiego tomu, czyli drugiej trylogii w sensie wydawniczym.  No potrafię najprostsze rzeczy skomplikować proszę państwa.
(publiczność) Czyli jak to ująć, razem będzie 9 tomów
AZ:  9 tomów tak, ale redaktorskich. W zasadzie, to jest trylogia, każdy tom dzielony sztucznie na 3 części. Nie, no żebym nie skomplikował, bo zaraz zacznę tak komplikować.
ZK: Z drugiej strony, ten drugi tom się wyraźnie odcina od pierwszego tomu. Zakładam, że w ramach II tomu będzie to coś, co można nazwać spójną całością. Czy trzeci tom znowu będzie się tak oddzielał od pozostałych, czy nie?
AZ: No ja mam nadzieję, że jest to spójna całość, no, ale niestety, lata lecą niestety. Jak pisałem I tom, czyli te trzy tomy które się ukazały, to już jednak parę lat temu było. Pamiętałem o tym, co pisałem na pierwszej stronie kończąc powieść, teraz naprawdę lata lecą, często nie pamiętam co było na początku, ale z tego co wiem, jest mnóstwo autorów którzy mają swoje bazy danych i tam mają wszystkie dane na temat każdego bohatera, powiązania rodzinne, historie, itd., czyli de facto tworząc jedną książkę tworzą od razu dwie, jedna jest z takimi didaskaliami. Też kiedyś o tym myślałem, jednak z reguły to jest tak, że brak mi czasu i wrodzone lenistwo mi na to nie pozwala więc piszę tak z pamięci, z bańki, nie wiem, jak to powiedzieć. No i często robię straszne rzeczy, bo popada się od razu w słowotok, a poza tym druga rzecz, której nie lubię, a która często występuje u mnie, bohaterowie często zdobywają władzę. To są ludzie, których ja znam, widziałem ich gdzieś, to są postacie, które znam osobiście, ludzie, którzy żyją naprawdę, jakoś tam fantastycznie zmienieni, w celu tam fantastycznych rzeczy i ci ludzie, niestety, gdy zaczynam o nich pisać zaczynają żyć własnym życiem, i na przykład bohater jakiś mówi: No nie no, tak mnie polubiłeś, że mnie nie zabijesz, tak jak planowałeś, w następnej scenie. I niestety, zawsze ulegam. Ale proszę państwa, tu będę się od razu bronił. Często słyszę zarzuty, że tak bohaterowie jak opisują nie mogą postępować w realnym świecie. W całym życiu postępują jakoś tak bez sensu zupełnie. Tu się całkowicie zgodzę, bo ten człowiek, który postawił mi ten zarzut, próbuje przypisać do świata Achai cechę, której nie ma także nasz świat realny. On tam próbuje przypisać logikę. Proszę państwa, nie ma logiki w świecie Achai, jak nie ma jej w świecie realnym, który nas otacza, żadnej logiki nie dostrzegam tutaj wokół. Te światy są jakby kompatybilne.
ZK: Cechą charakterystyczną Achai było to, że było parę wątków, które tak jak warkocz, wzajemnie się przeplatały, momentami bardzo delikatnie, momentami się zacieśniały, po czym się znowu rozplątywały. Akcja była  w ten sposób jeszcze mniej przewidywalna. Pytanie, jak będzie to wyglądało w Pomniku Cesarzowej Achai, bo tu mamy jak na razie sytuację wręcz odwrotną, wszystko zbiega się do jednego punktu, zarówno pod względem fabuły, jak i pod względem geograficznym.
AZ: W pierwszym tomie tak, faktycznie, w I części drugiego tomu, tak powinienem powiedzieć. Teraz główni bohaterowie zaczną sobie podróżować, mówię o drugiej części drugiego tomu która jest już napisana, którą kończę poprawiać i wysyłam do wydawcy, a we wrześniu zaczynam pisać wreszcie zakończenie tego II tomu podzielonego na trzy. I tam naprawdę, szczerze mówiąc, nie wiem co będzie bo jeszcze nie wymyśliłem. Proszę państwa, nigdy nie pisałem w ten sposób, żeby z góry wiedzieć co będzie, jak to się wszystko skończy. Po prostu historia gdzieś tam sobie żyje w człowieku i ja ją jedynie usiłuję spisać, a tak jak mówiłem, bohaterowie mają swoje własne wymagania, chcą tego lub owego, poza tym to tak wynika z rozwoju samej akcji, a potrzecie, zawsze próbuję pisać w sposób… o Jezu, jak się zagubiłem… Przepraszam najmocniej, mam tendencję do komplikowania, więc zapytam krótko: jak brzmiało pytanie?
ZK: Czy akcja się rozplącze, czy się nie rozplącze?
AZ: Rozplącze.

Wrocławianistyka

ZK: Druga twoja książka, za progiem grobu, której przyznam się, że jeszcze nie czytałem, mnie interesuje, na ile będzie to wrocławska książka, bo jednak pojawia się u Ciebie dosyć często motyw wrocławski.
AZ: Wrocław znam i to jest miasto na którym nikt mnie nie zagnie, nikt mi nie powie, że idąc od mostu takiego a takiego do mostu drugiego nie można prowadzić tak długiego dialogu bo musieliby przystawać co każde 2 kroki. Zresztą to nawet nie chodzi o te kwestie techniczne, to jest mało ważne. Wrocław jest miastem które czuję, dlatego pisząc cokolwiek współczesnego, co mogę umieścić gdziekolwiek napiszę o Wrocławiu. Kiedyś za czasów złego i brzydkiego socjalizmu pisało się książki umieszczone w tak zwanej Ameryce, to ładnie brzmi, Ziemkiewicz kiedyś powiedział „tak zwanej” ponieważ nikt z nas w Ameryce nie był, opieraliśmy się na filmach, książkach, i przez to można było to zobaczyć. No i pisało się, bo tam były możliwe przestępstwa, u nas zresztą też ale nikt o tym nie mógł pisać. Możliwe były pościgi, różne tam dramatyczne zwroty akcji, itd. Itd. I wszystko było ładne, poukładane, nawet bandyta w socjalistycznym filmie był takim człowiekiem prawie do zaakceptowania, człowiek który zbłądził jedynie. A później okazało się, że nie mieliśmy pojęcia o tym wymyślonym świecie, on był bardziej sciencefiction niż powieści które się działy na Księżycu czy na Marsie, no i każdy zaczął tam pisać o tym na czym się naprawdę zna. Wydaje mi się, że mam duży wkład w wrocławizowanie polskiej fantastyki. Ale proszę państwa, to jest miasto szczególne, proszę zwrócić uwagę: poza wrocławianinami piszącymi o Wrocławiu, są jeszcze autorzy np. z Krakowa, Gdańska, piszą też o Wrocławiu, nie o Krakowie, Gdańsku, tylko przenoszą akcję tutaj. To jest miasto bardzo szczególne, to jest tygiel wielu kultur, minimum pięciu, które można wymienić tak od razu, jest to coś co oddziaływuje na nas, na mnie jako dziecko repatriantów, jakby też teraz modnie powiedzieć, wypędzonych którzy zamieszkali w kompletnie obcym otoczeniu. Naprawdę, jeżeli wziąć pod uwagę różnice kulturowe i materialne, to moi rodzice byli jakby kosmitami, których tu zrzucono na ziemię, albo odwrotnie, ziemia na nich, przylecieli przecież z kosmicznego świata i musieli tu wszystko odkrywać, a ja, wtedy ich dziecko, byłem człowiekiem który naprawdę był pogubiony, byłem poddawany indoktrynacji socjalistycznej, Rok 1984 Orwella prawie że przeżyłem, jednocześnie otoczenie mówiło mi zupełnie coś innego. Historia tego miasta mówiła mi coś innego. I samemu trzeba było docierać do jakichś rozwiązań. Ten temat tak mnie interesuje, że o nim piszę bo lubię to.
ZK: No właśnie, chciałbym ci pytać jak się pisze o Wrocławiu? Bo jednak Tolkien tworzył swoje Śródziemie, w Achai też tworzysz nowe światy. Czy łatwiej pisze się o stworzonych światach, gdzie masz pewną swobodę, czy łatwiej się pisze o świecie, który znasz, czyli o Wrocławiu, w którym z jednej strony ogranicza cię to, bo musisz się pilnować, nie możesz sobie tak przeskakiwać z miejsca na miejsce, ale z drugiej strony nie musisz go tworzyć?
Kiedyś Lem ładnie napisał, czym się różni pisarz science-fiction od pisarza zwykłego. Zwykły ma przed sobą mur, który musi pokonać, przejść przez niego, znaleźć się po drugiej stronie. Problem pisarza science-fiction jest taki, że najpierw musi sobie ten mur zbudować. I tu jest zasadniczy ból. Oczywiście, że łatwiej jest musząc przed sobą ten mur wybudować, ponieważ znam wtedy wszystkie tajne przejścia, ukryte bramy i takie tam klucze które rozwiązują przejście przez każdy labirynt. Ale mi jest łatwo, bo jestem architektem z wykształcenia. A Wrocław to jest miasto, które de facto mnie nie zaskoczy. W momencie, kiedy mam już pewne doświadczenie, jak to powiedzieć, we współżyciu z miastem to głupio zabrzmi, doświadczenie w poznawaniu tego miasta, naprawdę, i jego historii przede wszystkim, i jego współczesności, i przede wszystkim dynamicznych zmian, którym to miasto podlega. Naprawdę, nie sposób żebym pisał o czymś innym, bo wtedy będę sztuczny, chciałbym na przykład pisać o Krakowie, który bardzo lubię, uwielbiam Poznań, ale od razu każdy Poznaniak mi powie: weź stary, daj se spokój.
ZK: Wspominasz, że nie będziesz pisał o obcych miastach. Orbitowski sam napisał o Wrocławiu, i trzeba przyznać, że całkiem dobrze mu to poszło. Jak się potem pójdzie samemu w te okolice…
AZ: Bo to dobry pisarz jest.

Co wynika z architektury?

ZK: Wspomniałeś, że jesteś architektem. Niby wszyscy znają tą informację, ale pytanie: na ile ta architektura wpływa na twoje pisanie?
AZ: Wpływa, wpływa, i to bardzo. Architektura jest jedynym działem który łączy sztukę inżynierską z tzw. Artyzmem, jakkolwiek śmiesznie by to nie zabrzmiało. To znaczy to są jedyne studia które łączą to że trzeba być estetą i odbyć te wszystkie praktyki, naukę rzeźbienia, w ogóle miałem piątkę z rzeźbienia, ale to dlatego, że jestem wysoki i miałem postument, na którymś coś tam z gliny robiłem a profesor który mnie uczył sięgał mi potąd. Więc wytłumaczyłem mu, że to jest piękne. Z rysunku już bardzo źle mi szło, niemniej jednak wszystko trzeba było przeżyć, wszystkie dziedziny sztuki doświadczyć samemu, nawet malarstwo się tam zdarzyło. A inżynieria daje zdyscyplinowane myślenie: co z tego, że ja jestem tutaj w stanie niesamowite rzeczy zrobić, analizować co ja widzę na obrazie, dajmy na to Goi kiedy muszę do tego dostosować swoją wiedzę inżynierską. Pierwszym zaskoczeniem które przeżyłem jeśli chodzi o literaturę, to był wykład z estetyki, gdzie kobieta wyświetliła rzeczonego Goję, konkretnie obraz: Maja naga. Jest to o bardzo jasnej karnacji skóry modelka, która leży na ciemnej sofie, z tyłu są ciemne draperie. Profesor się nas pyta: co widzicie drodzy studenci? No co widzimy… no widzimy nagą kobietę, która leży na pięknej sofie w ciemnym wnętrzu. Proszę Państwa, bardzo dobrze, ale za dużo wiedzy w to wkładacie. No to co widzimy – gołą babę ktoś powie. Proszę państwa, świetnie, widzicie to co trzeba, żebyście widzieli, tylko za dużo wiedzy wkładacie w to co mówicie. Powiedzcie to prościej. Jak można powiedzieć prościej? No co ja widzę – człowieka widzę, powietrze widzę w pewnym sensie, powietrze nie jest przezroczyste wbrew pozorom i widać je, i teraz prościej, cały czas ten sam zarzut. Prościej, prościej, cały czas ten sam zarzut, prostych słów używajcie, prostych pojęć – no jak powiedzieć prosto? No wreszcie wyjaśniła nam kochana pani profesor: widzimy jasny soczewkowaty kształt na jasnym tle. To jest serum literatury i prozy fantastycznej. Zwykły pisarz może sobie powiedzieć, że widzi miłość swego życia z którą łączy plany na przyszłość, ja widzę soczewkowaty kształt na ciemnym tle.
ZK: No dobrze, to jest sposób myślenia, zauważyłem jednak, ze w twojej literaturze pojawiają się rzeczy na które normalny człowiek nie zwróciłby uwagi nie dlatego, że inaczej patrzy, tylko dlatego, że nie jest architektem. Przykładem jest tu chociażby telefon do zaprzyjaźnionego architekta, który podpowiada jak przy pomocy klucza 14-tki wysadzić budynek w powietrze, przykładem jest w chyba jedynej twojej niefantastycznej książki, a właściwie w opowiadaniu siedem schodów, te siedem schodów po których niepełnosprawny nie może wejść. Jakie są jeszcze przykłady, że nawet nie to, że inżynier, nie taki sposób myślenia, tylko właśnie gdzie pojawia się Ziemiański-architekt, który zwraca uwagę na problemy architektoniczne.
AZ: To jest wiele takich śladów, o których trzeba wiedzieć. W pierwszej powieści, Wojny urojone, o Gaudim się rozpisywałem,  który wszędzie swoje architektoniczne uroki rozsiewał. Wiele rzeczy jest takich, np.  pisząc opowiadanie Legenda musiałem opisać świat zamknięty absolutnie, to jest Wrocław przyszłości, który jest 4,5km pod parkiem warszawskim, Warszawa już się tak strasznie rozrosła, że wchłonęła całą Polskę, to jest właściwie jedna aglomeracja. A Wrocław żyje w holu budynku, który kiedyś tam wybudowano który miał 4,5 km wysokości. Skąd te 4,5 kilometra? Stąd, że jest to graniczna wytrzymałość współczesnego żelazobetonu. Gdybyśmy złożyli ciut wyżej, to by się złożył i zawalił pod własnym ciężarem. I to w tej chwili nie pójdziemy ani trochę bliżej, ale to jeszcze nam daleko do tych 4 kilometrów, i to trzeba było wiedzieć. A skąd się to wzięło? Wzięło się stąd, że kolega przyszedł z architektów, z budownictwa, i powiedział: Chłopaki, mam przedmiot Projektowanie architektoniczne. Mam zaprojektować jakiś biurowiec. Weźcie to dla mnie zróbcie, a ja za was zrobię obliczenia z konstrukcji. No, to jak ktoś zdjął mi z głowy konstrukcję, to żeśmy z kolegą zaprojektowali taki budynek.  I to było tak, że budowlańcy, którzy robią proste projekty, za taki szczyt skomplikowania to już jest willa, on przedstawił projekt 4,który ma 4,5 km wysokości. Wygrał jakiś konkurs tym projektem, no i cholera miał jechać do Warszawy się tłumaczyć, jak tą konstrukcję wyliczyć. Myślałem, że nas zamordują… ale na studiach w ogóle są takie fajne rzeczy, które wynikają… pamiętam, szkolenie wojskowe nam zafundowali. No i bardzo dobrze, w strzelaniu byłem znakomity, ponieważ wykryto że koledzy dziurkowali tarcze długopisem. Jedynie ja wpadłem na to, że dziurkowałem własną łuską, i to nie że wszystko 10-tki, tylko żeby było ładne skupienie gdzieś obok. No to miałem piątkę ze strzelania, później rzut granatem.  Ja mam kategorię E, i nie dlatego, że mi coś dolega, tylko dlatego że jakoś tak sprytnie usiłowałem to załatwić, ale rzut granatem, takim przedmiotem, 10-15 metrów to góra, co mogłem osiągnąć. Na szczęście odpadł na strzelaniu kolega koszykarz, który miał ze 2 metry wzrostu, mówię: stary, nikt tu mnie z nazwiska nie zna, weź idź rzuć za mnie.  No, 75 metrów, rekord chyba świata… no i się zdarzyło to, co się musiało zdarzyć: pan jest najlepszy, pan jedzie na konkurs do Warszawy, pan będzie reprezentował naszą szkołę.  Zrozumiałem, że nie będę jednak robił kariery w wojsku, postarałem się o kategorię E i nie pojechałem.
ZK: No, ale co by nie było, fascynacja wojskiem ci została, co widać w niektórych książkach…
AZ: Fascynacja bronią, nie wojskiem jako takim.
ZK: Aha, ale chyba także fascynacja władzą, która wynika z wojska, i ze zdobywania władzy, co już wspomniałeś.
AZ: Zdobywanie władzy jest szalenie ciekawe, zwłaszcza jeżeli jest to zdobywanie władzy przez lud. Lud Boży, czyli w momencie kiedy jakąś tam samoświadomość w dziejach lud zyska, i bardzo mnie ciekawi, kiedy to następuje. Zawsze czytałem o tych bohaterach, w sensie… można nie lubić ideologii którą oni reprezentują, mówię np. o Che Gewarze, moim ulubionym bohaterze, śmiem mówić, że o bohaterze literackim, bo jego pamiętniki są autentyczne, ale to co o nim napisano, te analizy psychologiczne, to literatura piękna jest, mało związana z rzeczywistością. Ale interesuje mnie sam proces: jakim cudem Fidelowi Castro się udało? Bo miał dobrego backmana, takie są moje przemyślenia. Jezusowi się nie udało, bo jego backman, święty Piotr, nie był tej klasy backmanem, co Che Guewara. W związku z tym my dzisiaj czcimy symbol, człowieka któremu się nie udało to co Fidelowi, a z kolei na Kubie czci się nie tego szefa, nie Fidela, tylko właśnie Che Geuwarę. I to mnie właśnie cieszy, taka dwoistość historii. Warto przy okazji zwrócić uwagę, że każda próba zdobycia władzy przez lud następuje w momencie, kiedy następuje poluźnienie reżimu, poluźnienie systemu, czego dowodem mogą być współczesne Chiny, gdzie ilość niewolników przekracza średnią światową. I to mówimy, jak to nazwać, o niewolnictwie dobrowolnym. Dobrowolny niewolnik, takie określenie, po prostu nie jestem w stanie powiedzieć, czemu tam nie następuje wielki wybuch niezadowolenia społecznego. Nie następuje i już. Bardzo ciekawe będzie, jak nastąpi. To się może źle skończyć.

środa, 29 sierpnia 2012

Wrocław stolicą polskiej fantastyki?

A więc stało się. Pre-apokaliptyczny Polcon odbył się we Wrocławiu. Przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że właśnie na tą imprezę wypadło jakże okrągłe wydarzenie bloga Wrocław Fantastyczny – SETNY WPIS, który właśnie zaczęliście czytać. Równie niewyjaśnialne zjawisko sprawiło, że setna Imperiada Wrocławskiego Klubu Gwiezdnych Wojen wypadło w dniu premiery I odcinka Gwiezdnych Wojen w technologii 3D. Czy to na pewno przypadek czy może jakieś magiczne serce Fantastycznego Wrocławia tak kieruje poczynaniami swoich mieszkańców?
A jednak dziwi, że nasze miasto tak często pojawiające się na kartach polskiej fantastyki do tej pory nie zorganizowało żadnego ogólnopolskiego konwentu. Tak więc czy organizacja Polconu we Wrocławiu jest potwierdzeniem królewskiej roli Wrocławia w polskiej fantastyce? Czy może raczej tyle lat wrocławskiego bezpolconia świadczy o fantastycznej zaściankowości miasta spotkań? Wreszcie, czy może kilkuletnia tradycja Dni Fantastyki, a teraz organizacja Polconu, a także inne wydarzenia związane z fantastyką akurat w roku przed-apokaliptycznym nie mają świadczyć, że czeka nas kolejna rewolucja, która przywróci Wrocławiowi rolę stolicy polskiej fantastyki?
Odpowiedzi na te pytania postanowiłem poszukać na jednej z dyskusji panelowych zorganizowanych w ramach Polconu właśnie pod tytułem „Wrocław stolicą polskiej fantastyki”. Trzeba przyznać, że oczekiwania były wielkie, bo wśród dyskutujących pojawiały się najznamienitsze wrocławskie nazwiska: Andrzej Ziemiański, Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot oraz Piotr Drzewiński (prowadzący).  Nie obyło się też bez głosu gościa honorowego Polconu – Henryka Jasickiego, bibliotekarza Szedaru. I trzeba przyznać, że choć dyskusja uparcie uciekała od tytułowego tematu, to była bardzo ciekawa.

Pokaz technik laserowych, czyli garść wspomnień

Panel zaczął się od historii fantastycznego wrocławskiego klubu Indeks i anegdot z nim związanych. Było więc o pokazie technik laserowych, które za sprawką Andrzeja Ziemiańskiego transmutowały do technik seksualnych akurat pod liceum sióstr urszulanek. Było o tym, czemu wszystkie amatorsko wydawane książki z zakresu fantastyki ukazywały się akurat w nakładzie 99 egzemplarzy i ile to naprawdę było 99 egzemplarzy. Było o początkach wydawnictwa Amber i o tym, jak Ursula LeGuin walczyłą z komunizmem. Prelegenci wspomnieli o początkach ruchu fanowskiego w Polsce i konwentach, na których 300 uczestników uważane było za dużą ilość. Z pewnością nie jednego prezesa klubu studenckiego interesowałoby jak to było, że jego poprzednicy tak łatwo pozyskiwali kasę na działalność swojej organizacji, a jemu samemu nie udaje się wyciągnąć z uczelni ani złotówki. Z rozbawieniem słuchałem opowieści o początkach literackich Jacka Inglota – trzeba przyznać, że zaliczył parę naprawdę spektakularnych Wejść Smoka. Zaczynając od przyjścia na spotkanie klubu Indeks w garniturze czym wzbudził liczne podejrzenia tam obecnych, poprzez zadufanie polonisty który miał pokazać tym umysłom ścisłym jak się prawdziwie pisze po polsku – aż po półgodzinną pogadankę z „jakimś architektem” o tym, jak kiepsko polonista może napisać jeden akapit i jak wiele trzeba poprawić. Jak jednak sam Jacek Inglot podkreśla, to takie właśnie początkowe zbesztanie sprawiło, że wrocławski autor mógł rozwinąć skrzydła. Jak to zwykle z członkami klubu Indeks było, debiut literacki kolejnego członka nie mógł odbyć się bez jakiejś ciekawej historii, więc znów pojawiła się anegdota o listonoszu zgorszonym treścią telegramu: „Jacek STOP straciłeś dziewictwo STOP Spotkania w Przestworzach STOP”. Z komunistycznej ery historii klubu Indeks wynikał jeden wniosek: socjalizm, jakkolwiek złym by nie był systemem, miał pewne swoje zalety: wystarczyło znaleźć dziurę w systemie, aby dzięki niej tworzyć fantastyczne akcje. A że nie było dostępu do książek fantastycznych? A kto powiedział, że nie było – był, tylko trzeba było wiedzieć gdzie szukać. Drugi obieg fantastyki, aukcje pozwalające sfinansować pamiętne LOFy… i znów wykorzystanie luki w systemie.


Upadek stolicy

To właśnie w okresie schyłku komuny jeden z fantastów klubu  Indeks, Eugeniusz Dębski,  doszedł do jakże genialnego w swej prostocie wniosku: Wrocław stolicą polskiej fantastyki. Królowa nauk potwierdziła tą tezę – elementarna matematyka pozwoliła policzyć, że na 17 piszących ówcześnie pisarzy fantastyki, aż 5 jest Wrocławianinami. To mniej niż 1/3 – jednak nawet większe i bardziej kulturalne miasta (Warszawa, Kraków) mogły liczyć ledwie na dwóch, w porywach na 3 fantastów.  Niestety, z upadkiem systemu, podupadła i wrocławska fantastyka. Klub prowadzony za komuny przez Ryszarda Krauzego stracił swego lidera i stracił rację bytu. Rozpadła się „grupa Breslau”, skończyło się wspólne pisanie powieści i opowiadań, autorzy musieli się skupić na pracy zarobkowej.  


Wrocław fantastyczną stolicą jest i basta!



A jednak coś męczyło wrocławskich fantastów. Jak ładnie to ujął Jacek Inglot: z jednej strony fantastyka to rzecz przechodnia i po 30-tce wielu ludzi zmienia swoje zainteresowania, w tym także porzuca fantastykę. Jeśli jednak po 30-tce człowiek nie da sobie z tym spokoju, to będzie mu to [fantastyka] towarzyszyło do później starości.
Wrocławscy pisarze nie dali sobie spokoju. W ich życiu wciąż dominowała fantastyka. Poza tym – zmienił się ustrój. Choć z jednej strony pewna część ich fantastycznego życia stała się tylko wspomnieniem w momencie upadku klubu Indeks, to w jej miejsce powstała pustka, którą trzeba było czymś zapełnić.  To właśnie wtedy Andrzej Ziemiański stworzył pismo internetowe Fahrenheit, Robert J. Szmidt wydawał czasopismo Science Fiction (do niedawna jeszcze znane jako Science Fiction Fantasy i Horror)
Zmieniły się też perspektywy – skoro Polska przestała być krajem bez przyszłości, to fantaści mogli zacząć o niej pisać, a nie o nieznanej im wyimaginowanej Ameryce. W literaturze fantastycznej zaczął się pojawiać Wrocław. Jak z kolei uparcie podkreśla Andrzej Ziemiański, autor pisał o tym, na czym się zna – czyli właśnie o Wrocławiu, w którym się wychował. Niby oczywiste i logiczne, jednak jak ciągle podkreśla on sam, świat nie zachowuje się ani logicznie ani racjonalnie – i poza Wrocławiem jakoś mało autorów pisze o swoim mieście. Na szybko kojarzą mi się jedynie Wojsławice Pilipiuka (czy jak kto woli Wędrowycza) i bodajże Warszawa w serii Nocarz Renegat Nikt Magdy Kozak. Autorzy próbowali ten fenomen wyjaśnić specyficzną historią Wrocławia – i choć daje się tu zauważyć pewne powiązania, to przecież podobne elementy historii mają także Szczecin czy Gdańsk, a mimo to żaden fantasta nie pisze o tych miastach (no dobrze, o Szczecinie wspomina Ziemiański, ale tylko raz – przy próbie wyjazdu z Wrocławia. Dodajmy, że nieudanej). Więc może „wampiryzm” miasta, czyli o migracji z różnych miast do Wrocławia – tu znów jednak przeważać powinna Warszawa. Mityczna wielokulturowość Wrocławia, która jednak w połowie rozdmuchana jest miejskim PR-em? Więc czemu akurat fantastyka? Czemu to właśnie we Wrocławiu swój początek ma tyle wydawnictw fantastycznych (Feniks, Science Fiction, Fahrenheit) i wciąż powstają kolejne (Coś na Progu wydawnictwa Dobre Historie)? Czemu najpopularniejszy polski autor fantastyki, Andrzej Sapkowski, nagle porzuca serię która dała mu sławę i postanawia pisać o bliskiej Wrocławiowi Oławie? Czy wychowujący się we Wrocławiu jedyny polski kosmonauta ma z tym jakiś związek? Czy wreszcie 11 noblistów wywodzących się z Wrocławia to przyczyna tego ruchu fantastycznego, czy może raczej skutek tej samej, nieznanej siły? Czy to efekt podziemnego Breslau, na którym na wierzchu nadbudowany został współczesny Wrocław, i związanych z nim tajemnic pobudzających wyobraźnię?
Choć prelekcja była świetna, to odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Czy prawdziwa jest teza którą przedstawiłem na niedzielnej prelekcji, że gdzieś w podziemiach Wrocławia mieszka sobie duch fantastyki który zaraża swymi ideami? Czy to efekt prasłowiańskiej magii Ślęży, góry która w niewytłumaczalny sposób wyrasta na środku równiny, wokół której (niczym w pratchettowskim Dobrym Omenie) złe moce wybudowały magistralę drogową? A może jest tak jak śpiewa L.U.C. – że miasto zbudowane jest na szczątkach statków kosmicznych, z których być może wycieka jakieś promieniowanie inspirujące do myślenia innymi, kosmicznymi kategoriami? Opętani zdają się nie zauważać swojego  opętania, co jeszcze bardziej potwierdza te przypuszczania. Odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Jedno jest pewne: efekty działania tych tajemnych mocy spotykamy na każdym kroku, i odciskają one trwały ślad na obecnym kształcie Wrocławia.

Niniejszy wpis miał być jedynie bezpośrednim przytoczeniem wzmiankowanej wyżej dyskusji. Niestety, po pierwszych próbach jego spisywania wystraszyłem się ilością tekstu który z tego wychodzi (prawie dwugodzinna dyskusja mogłaby stanowić ponad 30 znormalizowanych stron maszynopisu, a mało kto czyta takie "tasiemce" na blogach) dlatego postanowiłem całość zredagować do klasycznego wpisu.

Pełna dyskusja (audio) dostępna tutaj.

środa, 22 sierpnia 2012

Ostatni Polcon tego świata

Już jutro zaczyna się chyba najbardziej wyczekiwany konwent fantastyczny we Wrocławiu. Po prawie roku konwentowej posuchy (bo przecież od zeszłorocznych wrześniowych Innych Sfer, wszystkie inne konwenty zostały odwołane z powodu przygotowań do Polconu) nareszcie dojdzie do wydarzenia, na które wszyscy wyczekiwali – największy konwent fantastyczny w Polsce zawędrował do Wrocławia, a atrakcji będzie tak wiele, że trzeba było je rozłożyć w czasie aż na cztery dni.

Spotkania z autorami

 Oczywiście, jak na każdym konwencie czytelnicy fantastyki spotkać będą mogli autorów swoich ulubionych książek. Gadatliwy i będący chyba na wszystkich konwentach, współczesny bard Jakub Ćwiek to już klasyka konwentów, jednak oprócz niego czytelnicy będą mogli spotkać się z resztą firmamentu  polskiej fantastyki, jak chociażby Anna Brzezińska, Rafał Dębski, Maja Lidia Kossakowska, Marek Oramus, Łukasz Orbitowski , Andrzej Sapkowski, czy wreszcie wrocławianin Andrzej Ziemiański. Nie będzie się bez gości zza granicy, i to nie tylko z naszego kontynentu – oprócz mieszkającego za pobliską granicą Miroslava Zambocha, spotkać będzie można Petera V. Bretta no i chyba najbardziej znaną gwiazdę tegorocznego Polconu – Ericha von Danikena.  Ale to nazwisko jest już samo w sobie tak znane, że chyba nie ma sensu dodawać nic więcej na temat tego autora. Dodajmy, że jednym z odwiecznych punktów Polconu jest przyznanie chyba najbardziej prestiżowej polskiej nagrody literackiej w dziedzinie fantastyki – nagrody im. Janusza A. Zajdla.

Apokalipsa po wrocławsku

Tak się trafiło miastu spotkań, że wrocławska edycja odbywa się zaledwie 4 miesiące przed końcem kalendarza Majów, które to wydarzenie może okazać się końcem naszego świata.  Tak więc oczywistym chyba wydaje się wybór apokalipsy jako naczelnego tematu tegorocznego zlotu. To właśnie ta tematyka zaważyła na wyborze głównej gwiazdy, Erika von Danikena. Tematyce upadku istniejącego świata poświęcono wręcz cały dział (Nauka a rok 2012), tak więc każdy uczestnik konwentu będzie mógł wysłuchać o najgroźniejszych bolączkach naszego świata, zarówno tych naturalnych jak i wynikających z rozwoju cywilizacji. Tak więc nie obędzie się bez opowiadań o równoczesnym pełnym zlodowaceniu Ziemi i jej gwałtownemu ogrzaniu się prowadzącego do ugotowania wszystkich organizmów żywych, o awariach elektrowni jądrowych i wyciekach radioaktywnego paliwa, czarnych dziurach mogących wchłonąć całą materię, wieży Babel mającej doprowadzić do nierozwiązywalnych konfliktów między ludźmi, kukurydzach-mutantach zjadających ludzi i o zalewającej świat lawie. Ile z tych gróźb jest realnym zagrożeniem, a ile tylko wymysłem szalonych lub niedouczonych naukowców – odpowiedzieć będzie mógł sobie każdy po prelekcjach, jakie odbędą się w Sali III C. Aby dopełnić  poczucie beznadziejności i przegranej człowieka w walce z wielkimi kataklizmami, wyodrębniony został także blok grozy i horroru, który jeszcze bardziej powinien wzmóc strach przed tym, co nas czeka.

Wrocław w fantastyce, fantastyka we Wrocławiu

Oczywiście, konwent odbywający się we Wrocławiu nie mógł by się odbyć bez ukazania przyjezdnym, jak wielkie znaczenie dla fantastyki ma Wrocław. Choć zamiast zapowiadanego całego bloku o fantastycznym Wrocławiu pojawiły się jedynie pojedyncze punkty programowe, to z pewnością zainteresowani tym tematem nie będą mogli wyjść rozczarowani. Oprócz wspomnianego już spotkania z Andrzejem Ziemiańskim (które zresztą będę miał zaszczyt prowadzić) czeka na Was prelekcja Andrzeja Drzewińskiego „Niesamowity Wrocław” (czwartek, godz. 20), pogadanka Andrzeja Drzewińskiego, Jacka Inglota i Andrzeja Ziemiańskiego „Wrocław stolicą polskiej fantastyki” (sobota, godz. 14-16) a całość zamknie prowadzona przeze mnie prelekcja na temat kreacji Wrocławia w literaturze (i nie tylko) fantastycznej (niedziela, godz. 10). Całości dopełnią znane już Wam chyba straszydła, importowane z dalekich krajów przez wrocławianina, Filipa Wartacza.

 ... oraz liczne inne atrakcje

Jak na każdym konwencie, nie może się obyć bez standardowych atrakcji, jaką są prezentacje i prelekcje na temat szeroko rozumianej fantastyki, z mangą i anime włącznie.  Oczywiście będą konkursy z wiedzy o ulubionych książkach i filmach, gry planszowe, RPG, larpy i inne rozrywki. Konwent we Wrocławiu odbyć się nie może bez prowadzonego przez WFGW bloku gwiezdno-wojennego i znanej chyba wszystkim wrocławskim konwentowiczom Retrogralni. Rzadko wciąż jednak spotykaną nowością jest blok dla naszych malusińskich. Dla dzieci przewidziano warsztaty plastyczne (zabawki z filcu, lepienie z masy solnej, origami), fantastyczne gry i zabawy ruchowe (włącznie z akademią dla przyszłych rycerzy Jedi). Co jeszcze – sam nie wiem, bo na stronach Polconu dostępna jest tylko rozpiska godzinowa bez opisu atrakcji. Miejmy nadzieję, że szczegółowy program będzie wręczany każdemu uczestnikowi Polconu wraz z wejściówką.
Źródła zdjęć/ilustracji: wszystkie zdjęcia oprócz zdjęcia Predatora wzięte ze strony organizatorów konwentu.