wtorek, 28 maja 2013

Baśniowe Dni Fantastyki

Pierwszy dzień Dni Fantastyki nie zaczął się dla mnie najlepiej. Dostanie się do niektórych salek graniczyło z cudem. Najpierw nie udało mi się wbić na prezentację o morderczych glutach i nazistach z wnętrza ziemi, potem równie ciężko było wbić się w zafascynowany psychopatami tłum. Co prawda gdzieś po drodze trafiła się prelekcja o jakże interesującym tytule „Moje zaklęcie nazywa się Colt Czterdzieści Pięć”, jednak okazała się ona zbiorem mało pasjonujących gadżecików, i chyba nawet sam autor nie miał wizji, dokąd miała ona zaprowadzić – no chyba że do określenia, że seriale typu CSI czy doktor House są serialami science-fiction pisanymi przez kretyna i pozbawionymi science-fiction. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że są to seriale trzymające się z dala od fantastyki, baaa, wręcz odwrotnie: starające się utrzymać tak blisko realizmu, jak tylko da się pozbyć tego realizmu wszelkich nud żmudnej, uciążliwej akcji i okroić go do spektakularnych akcji i sukcesów. 

Bo konwent zaczyna się spotkaniem autorskim

Tak więc, jak dla mnie Dni Fantastyki zaczęły się mocno po południu, a konkretniej prowadzonym spotkaniem autorskim z Andrzejem Ziemiańskim. Czy było udane, trudno mi obiektywnie ocenić, pozostawię to ocenie uczestników, zresztą za kilka dni znów na blogu powinna się pojawić pełna treść wywiadu. Na razie mogę tylko powiedzieć, że jak zwykle spotkanie przeciągnęło się poza wyznaczone ramy czasowe, na szczęście Mark Hodder okazał się pod tym względem tolerancyjnym autorem. 
Jak zwykle spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem i Anetą Jadowską okazało się opowiadaniem o wszystkim i o niczym za sprawą tego pierwszego. Więc chociaż muszę je opisać jako interesujące, trochę trudniej skupić mi się na jakichś większych szczegółach. 

Skąd się biorą fantastyczne potwory?

Warsztaty charakteryzatorskie miałem w planach zaliczyć tylko w połowie. Gala w organizacji Centrum Kultury Zamek to jak zwykle ciekawa gratka, jednak pomysłowość uczestników próbujących się przerobić w różne fantastyczne postacie była tak wysoka, że nie mogłem opuścić warsztatów w połowie i wolałem jednak zobaczyć finalne efekty pracy. A te trzeba przyznać, były fantastyczne o czym sami możecie się przekonać na zdjęciach. Podkreślić też trzeba, że w przeciwieństwie do warsztatów odbywających się na innych konwentach, tym razem nie był to pokaz w stylu: „Ja, Wielka Prowadząca, pokażę wam, maluczkim, jak zrobić jedną stylizację, którą sobie wymyśliłam duuużo, duuużo wcześniej i niech mi nikt nie wmawia, że ma lepsze pomysły niż Ja – nikt nie ma lepszych pomysłów niż Ja”. Tym razem, po krótkim wprowadzeniu na temat dostępnych środków wizażowych każdy mógł sam popróbować na sobie (lub na siedzącej obok osobie, która niespecjalnie mogła odmówić) jak uzyskać wymyślone przez siebie efekty. Karen prowadząca te warsztaty pozostawiła uczestnikom wolną rękę w kwestii metod i zamierzonych efektów, krytycznie jednak oglądając wyniki i podpowiadając, jak rozwiązać wychodzące w trakcie stylizacji problemy.



Oczywiście, po zażartej facebookowej dyskusji z Anetą Jadowską na temat jej twórczości (i o tym, co sprawia, że podanie konkretnych nazw uliczek, często nie znanych czytelnikowi, mimo wszystko dodaje ciekawego konspektu finalnemu dziełu), zaproszony zresztą przez samą autorkę, nie mogłem odpuścić kolejnej atrakcji wieczoru: premiery książki „Wilczy trop”, która to za sprawą „grupy nacisku” (w skład której wchodziła także Aneta, gorąca orędowniczka dzieł Patricii Briggs) wreszcie pokazała się w sprzedaży w polskiej wersji językowej. Oczywiście, nie obyło się bez paru słów krytyki na temat zawartości okładek serwowanych nam od pewnego czasu przez Fabrykę, na szczęście polska edycja dzieł Patricii Briggs wydana została z oryginalnymi grafikami. 
W zasadzie tegoroczne Dni Fantastyki miały odbyć się w konwencji wiedźmiej i słowiańskiej, jednak przez prawie całą sobotę pojawiły się ledwie trzy prelekcje nawiązujące do naszych tradycji. Tak więc z ciężkim sumieniem odpuściłem sobie spektakl w wykonaniu Gwardii Gryfa aby udać się na prelekcję o demonologii słowiańskiej. I chociaż co rusz zza okien przebijała podniosła muzyka z amfiteatru, to nie żałowałem swego wyboru.
Bo chociaż patrząc na poziom zastosowanego sadyzmu Natalię Kokocińską i Dorotę Papierską powinno się jak najszybciej odizolować od społeczeństwa dla dobra ogółu, to poprowadzona z niesamowitym humorem prelekcja biła na głowę wszystko. Dlaczego odizolować? Bo jeszcze nie widziałem osoby, która by z pełną bezwzględnością wymordowała Światowidowi ducha winną pradawną słowiańską rodzinkę i jeszcze opowiadała o tym z radosną niewinnością. Oczywiście, jak w przypadku chyba każdego psychopaty słuchało się tego z fascynacją i wypiekami na twarzy a przekaz był tak przekonujący, że nawet biegli sądowi daliby się przekonać, że te ileś martwych ciał to faktycznie efekt działania wąpierzy, topielców i innych strzyg. Trzeba przyznać też, że prelekcja dosyć kompleksowo opisywała wierzenia naszych przodków. Tak więc gdy wracając do samochodu spotkałem jakiegoś demona w starej, porzuconej stodole, doskonale wiedziałem, że nie jest to żadne licho czy inna rusałka które zgubiło drogę powrotną do ukrytego w leśnickim parku rezerwatów dawnych słowiańskich stworzeń i należy ukręcić głowę temu potworowi. Do tej pory nie wiem, jakich ingrediencji dosypuje Karen do swoich środków kosmetycznych, najważniejsze jednak, że są one wyjątkowo skuteczne. Mimo iż nie specjalnie poddawałem się zabiegom charakteryzatorskim i raczej uczestniczyłem w roli widza, to nawet te minimalne resztki wizażu które zostały po jej warsztatach niosły w sobie śmiercionośną dla tego straszydła siłę, którego przecież nie potrafiłbym zabić gołymi rękami bez pomocy magicznego pudru. 

Bajanie czas zacząć

Za to w niedzielę w pełni udało się skoncentrować już na głównej tematyce tegorocznych Dni Fantastyki. Najpierw okazało się, że interesujący dla mnie panel dyskusyjny prowadzi zaprzyjaźniony napływowy zombiak, (tak, tak, ten sam który dostarczył grę Dead Island redaktorce 9kier, po czym próbował ją skonsumować). Co do samej dyskusji, zaczęło się „hitchcockowskim trzęsieniem ziemi”. Co było trzęsieniem ziemi? Opowieść Tomasza Kołodziejczaka o tym, jak w dzieciństwie okrutne i nie wychowawcze wydawały mu się bajki. No bo weźmy chociażby bajkę o Jasiu i Małgosi, w której to rodzice zapominając o rodzicielskim obowiązkach każą dzieciom iść do lasu na zatracenie, ale gdy już te dzieci wracają ze skrzynią pełną skarbów, to nagle rodzice przypominają sobie o miłości do swych dziatków. Wnioski z dyskusji nasuwały się same, myśli same układały się w słowa, iż fantasy to współczesna baśń która, podobnie jak współczesny zglobalizowany świat, jedynie wymieszana została z baśniami z innych terenów. Z tą tezą jednak wspomniany Kołodziejczak zgodzić się nie chciał, bo przecież pradawne baśnie miały wydźwięk moralizatorski, a fantasy pisana jest tylko dla rozrywki... kolejne punkty DF-ów miały mnie uświadomić, jak bardzo się mylił. 

Naga prawda o czerwonym kapturku

Początkowo Anna Brzezińska musiała sobie sama radzić
Reszta dnia zdominowała została przez Czerwonego Kapturka, Annę Brzezińską i po trosze Anetę Jadowską. Zaczęło się od panelu dyskusyjnego o baśniach braci Grimm, na którą oprócz niezawodnej Anny Brzezińskiej raczył jedynie przyjechać spóźniony Jakub Ćwiek. Tak jak Jakubowi da się jeszcze przebaczyć, zwłaszcza że jakieś problemy w ogóle miały sprawić, że w ogóle miał się w niedzielę nie pojawić na konwencie, tak pozostaje pytanie, gdzie zagubili się pozostali uczestnicy panelu dyskusyjnego? Dobrze, że chociaż Jakub zabrał ze sobą wspomnianą Anetę, która jako fanka urban fantasy też w kwestii pierwowzorów tego gatunku coś do powiedzenia miała. Podsumowując sam panel, to trzeba przyznać, że mimo zmniejszonego składu udało się nawiązać całkiem ciekawą dyskusję między autorami. A przy okazji miałem okazję porównać nowomodne podejście do wyszukiwania płytkich „wiedzowych gadżetów” z naukową metodyką Anny Brzezińskiej i dochodzę do wniosków, że chyba wolę naprawdę dogłębne poznanie tematu, które odkrywa najgłębiej skrywane tajemnice. Za to wciąż nie wiem, na ile straszna jest klątwa bycia „skończoną folklorystką”. 
... potem wsparli ją Kuba Ćwiek i Aneta Jadowska
Przedyskutowany już wątek baśni braci Grimm jako bazy do dobrego horroru został rozwinięty przez Annę Brzezińską w kolejnej dyskusji. I co się okazało? Że chociażbyście dostali najstraszniejszą, najbardziej zbliżoną do oryginału wersję książki tych niemieckich językoznawców, choćby wam się wydawało, że dostaliście nieugładzone wersje tych strasznych bajek zdecydowanie nie dla dzieci – wiedzcie, że się mylicie. Bo podania spisane przez braci Grimm, to już wersje ugładzone, a prawdziwe baśnie były o wiele bardziej okrutne. Wszelkie moralizatorstwo baśni to głównie efekt XIX-wiecznej „edycji korektorskiej”, która nadała im moralizatorski wydźwięk i obdarła ze wszystkich aspektów, które wtedy stanowiły tabu. Oryginalne baśnie pełne były krwi, nagości (która była czymś naturalnym w tamtym okresie) a nawet kanibalizmu i były równie okrutne, jak świat który otaczał wygłodzonego chłopa. Bajka „tatuś mnie zabił a mamusia zjadła” nie budziła żadnego zdumienia. Wbrew powszechnym opiniom (chociażby wspomnianego już Tomasza Kołodziejczaka), baśnie często służyły wyłącznie rozrywce i, o ile celem nie było naciągnięcie słuchacza na jakąś strawę przez wędrownego barda, były okazją do wzbogacenia nudy codziennej pracy o ciekawe historie. Ot, takie babskie ploty przy pracy, popularne przecież także w dzisiejszych czasach. I choć wielu się dziś oburzy, to oryginalny Czerwony Kapturek najpierw zjada ciało porąbanej przez wilka babci, potem wypija jej krew niczym wino (i nie ma tu chyba żadnego obrazoburczego nawiązania do religii katolickiej), po czym układa się nago obok wilka. Jeśli już ktoś koniecznie musi wyciągać morał z tej bajki, to ja widzę tylko jeden:

„Do lasu najlepiej idź nago. Przynajmniej wilk, który cię zje, nie zadławi się twoim ubraniem i nie zapaskudzi wymiocinami całego lasu. Chociaż tobie to bez różnicy, a nikt inny też raczej nie zauważy, to jakoś dziwnie to wygląda, gdy w środku zimy las zakwita kolorami tęczy niczym jakiś paw”. 



Uważacie te wnioski za porąbane? To posłuchalibyście, do jakich wniosków dochodzili analizujący te bajki psychopaci (tfu, tfu, psychologowie znaczy się), którzy ze swoimi komediowymi tekstami nawiązującymi do seksu chyba mieli zamiar stać się literackim pierwowzorem Woody'ego Allena.

Radziecka droga w kosmos

Prelekcja kontrolowana, prelekcja kontrolowana
Po prelekcji o czerwonym kapturku jakoś trzeba było wrócić do świata rzeczywistego. No a skoro dziewczynka była gwiazdą (i to nie tylko disneyowską), a kapturek był czerwony, to cóż innego może lepiej przywrócić do świata nowoczesnego niż prelekcja o czerwonej gwieździe, czyli futurystycznych wizjach filmowych dawnego Związku Radzieckiego? Po raz kolejny Przemek Dudziński pokazał, że na kinematografii epoki dawnego PRL-u (nawet tej geograficznie lekko odbiegającej od PRL-u) zna się jak chyba nikt inny i potrafi o tym tak opowiedzieć, że potem same filmy nie potrafią udźwignąć stawianych im wyznań i być równie pasjonujące co prelekcja. I nie pomagają tu bogate jak na ówczesne czasy efekty specjalne, zbudowane z wielkim realizmem ogromne scenerie filmowe czy stworzone z patosem wizje przyszłej komunistycznej utopii... chociażby nadmiernie realistyczne oddanie skomplikowanych procedur startowych filmowanych dosłownie „w czasie rzeczywistym” raczej nie sprzyja współczesnemu widzowi przyzwyczajonemu do brawurowych akcji Jamesa Bonda, choć z pewnością jest interesującą ciekawostką. I choć z pewnością wyszukam kilku fragmentów tych filmów na Youtube, to podsumowując prelekcję posłużę się hasłem, które kiedyś użyto do promocji innej prelekcji Przemka: Nie musisz oglądać wszystkich horrorów PRL-u, on już obejrzał je za ciebie. 

Konwentowy chaos głodomorów

Tyle o programowych atrakcjach. Wspominając o DF-ach, powiedzieć trzeba o ogromie prac organizacyjnych, jakie z pewnością włożyli pracownicy CK Zamek ściągając aż tylu uczestników. Dzięki sprzyjającym warunkom pogodowym przez większość czasu udawało się utrzymywać stoiska na zewnątrz zamku, dzięki czemu wąskie korytarze zamku nie okazywały się nadmiernie wąskim gardłem. Ilość biegających wokół gżdaczy pozwalała ogarniać sprawy bieżące. Oczywiście byli też „cosplayowcy”. Mówię tu zarówno o starwarsowcach którzy zdają się wymieniać swoimi strojami aby zapewnić stały poziom atrakcji przy każdej okazji, jak i o cosplayowcach mniej zorganizowanych w stowarzyszeniach i prezentujących co rusz nowe stroje na kolejnych konwentach. 
Żarcie? Już leci...
Z rzeczy ogólnie nieudanych, wymienić należy jedynie nieudolną obsługę cateringową. Tak jak jestem w stanie zrozumieć, że kaszanka czy inna kiełbaska została dopiero wrzucona na ruszt i musi się jeszcze podsmażyć, tak zupełnie nie zrozumiały był dla mnie rozgardiasz organizacyjny osób obsługujących stanowisko, brak kontroli nad tym, co jest akurat gotowe na grillu, kiepską komunikację między obsługą i „zawiechy” obsługujących równie częste, co w starym PC-cie z procesorem klasy 386SX obsługującym Windowsa 95. Na szczęście ten temat doskonale ogarniał pobliski kebab Dyktator, które było odwrotnością baru konwentowego. Naprawdę w szoku podziwiało się pracę tych ludzi, ich sposób ogarnięcia konwentowego chaosu głodomorów i sprawność obsługi, która mimo małej „kuchni” i 3 osób w niej zgromadzonych nie wchodziła. Pamiętacie ten fragment Pratchetta, gdy Śmierć pracowała w barze i wręcz natychmiastowo podawała zamówione potrawy? Obsłudze Dyktatora niewiele już brakowało w kwestii szybkości do tego ideału, za to Śmierć był jeden, a tu było ich troje.

Ooo, skończyło się, nie ma już więcej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz