sobota, 11 października 2014

Horroday czyli festiwal grozy

No to nam się strasznie we Wrocławiu porobiło. Jeszcze dwa lata temu nie było żadnego festiwalu grozy, a tu na przestrzeni dwóch lat dwie cykliczne imprezy powstały. Najpierw w zeszłym roku powstało zorganizowane przez leśnicki zamek zamczysko, którego kolejną edycję zobaczymy już wkrótce. Później Biblioteka Dolnośląska chyba nieuważnie obserwując poczynania zamku stwierdziła: to skoro nikt nic takiego nie robi, to my (oczywiście jako pierwsi we Wrocławiu) zrobimy festiwal grozy. No cóż, mimo trochę oszukańczego i nadmiernego szumu medialnego, imprezę zobaczyć trzeba było.
Dlatego też w sobotę późnym porankiem udałem się na rynek i do rzeczonej biblioteki. Chociaż już przed budynkiem pojawiło się stoisko reklamujące, to jednak w środku można już było zwątpić czy to na pewno dobry adres. W sumie później zauważyłem, że już w holu pojawiają się gustowne strzałeczki wskazujące gdzie podążać poszukując grozy, jednak były one na tyle małe, że dopiero na schodach można je było zauważyć. Biorąc pod uwagę chyba całkiem sporą ilość plakatów reklamujących imprezę można było przed schodami postawić jakąkolwiek zaporę z plakatem blokującą przejście do nieużywanej w sobotę dalszej części parteru kierując potencjalnego uczestnika festiwalu od razu na górę. No, ale koniec końców udało się trafić na właściwą część festiwalu.

Grabiński na rozgrzewkę

Michał Budak, Carpe Noctem
Na pierwszy ogień poszedł Grabiński, omawiany przecież całkiem niedawno na Wrocławskich spotkaniach z fantastyką. Michał Budak z serwisu Carpe Noctem (dodajmy: ubrany w t-shirta z podobizną pisarza) rozpoczął swoją prezentację od analizy skąd się Grabińskiemu mogło wziąć takie zamiłowanie do grozy i fatalizmu. Otóż Stefan Grabiński był człowiekiem chorym na gruźlicę, co w ówczesnych czasach oznaczało „życie z wyrokiem”, podobnie jak ma to miejsce w czasach nam współczesnych w przypadku osób z rakiem. Dorzućmy do tego tajemnicza chorobę ręki, która rozpoczęła się przypadkowym skaleczeniem w dzieciństwie, a ciągnęła się przez długi czas i już mamy obraz pisarza tragicznego, który nie widzi dla siebie jasnej przyszłości. Dodajmy jeszcze głęboką religijność i już mamy postać, która musi do swojego opowiadania wrzucić wątki uciekające normalnemu pojmowaniu, a przy ówczesnej niechęci społeczeństwa do wszelakiej fantastyki raczej nie można było się spodziewać powieści pełnej krasnoludów i elfów. Pisarzowi pozostało więc pomieszanie głębokiej realności, elementów metafizycznych i rzeczy postrzegalnych i zrozumiałych dopiero gdzieś na pograniczu szaleństwa. Dlatego też pisarz stworzył nowe zjawisko „naukowe”, psychometrię – kumulacji uczuć człowieka w posiadanych przez niego rzeczach. Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym bohater postanawia powziąć śmiertelną zemstę na kimś innym. Decyzja ta przypadkowo powstaje w nim w czasie poprzedzającym wyrzucenie garnituru, który potem zostaje zebrany ze śmietnika przez jakiegoś przypadkowego bezdomnego. Jak się później okazuje, garnitur zdążył już tak przesiąknąć pragnieniem zemsty, że jego przypadkowy znaleźca zupełnie nieświadomie staje się jej zemsty i zabija upatrzoną przez poprzedniego właściciela ofiarę.
Piotr Mateja, Carpe Noctem
Wcześniej wspomniałem o fataliźmie, na który pisarz był wręcz skazany z racji swoich chorób. Dzięki Michałowi Budakowi zwróciłem uwagę na dosyć specyficzny typ fatalizmu ukazany w książkach Grabińskiego. Otóż zazwyczaj fatalizm oznacza, że tragiczne zdarzenia mają nadejść i cokolwiek byś nie robił, do zdarzenia dojdzie i już. Bo tak nam było pisane. U Grabińskiego jest raczej odwrotnie: to bohaterowie dążą do zdarzenia tragicznego tylko po to, by przepowiednia się spełniła. Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym przypadkowy bezdomny mówi bohaterowi opowiadania że widzi w jego czole dziurę po kuli z pistoletu. Gdy chwilę później nasz bohater zupełnie przypadkowo słyszy, że pod określonym adresem ktoś chce popełnić samobójstwo, dochodzi do wniosku że to musi być przeznaczenie i pędzi pod wskazany adres. Zgodnie z zasłyszaną informacją znajduje tam osobę próbującą targnąć się na życie, której odbiera pistolet i sam sobie strzela w głowę. Podobna sytuacja następuje w kolejnym opowiadaniu, w którym jeden z członków ekipy konduktorskiej, jadąc pociągiem widzi Smolucha, pociąg widmo który zapowiada katastrofę. Gdy jednak okazuje się, że pociąg już prawie dojechał do stacji a nie zapowiada się żadna tragedia – więc sam przestawia zwrotnicę aby tylko doprowadzić do tragicznego zderzenia rozpędzonych kolosów ruchu.
Po zakończeniu pogadaniu o Grabowskim, Carpe Noctem nie oddało nikomu prowadzenia imprezy, zmienili się tylko prelegenci i Michał Budak ustąpił miejsca Pawłowi Mateji, który przedstawił nam początki polskiej literatury grozy. Jak się okazuje, jej początki można odnaleźć jeszcze w średniowieczu a co ciekawsze, horrory pisali także pisarze znani nam ze szkolnych lektur, jak Bolesław Prus. Niestety, prelekcja przekazana była w sposób iście encyklopedyczny, mało było ciekawostek dotyczących życia pisarzy ani zachęcających do przeczytania ich książek, choć mimo tego do listy autorów godnych zapoznania się z ich treścią dopisałem sobie Ludwika Sztyrmera, Józefa Bohdana Dziewońskiego i Jana Huskowskiego.

Taki dziwny horror

Agnieszka Adamek i Rafał Głombiowscy, twórcy filmu "Strange Sounds"
Jako iż Biblioteka Dolnośląska w swoich zasobach ma nie tylko książki, ale i szeroko pojęte „utwory multimedia”, to w programie pojawiła się także prezentacja filmu „Strange Sounds”. No cóż, jeśli mam coś powiedzieć o tym filmie, to z pewnością początek jego tytułu, „strange”, doskonale oddaje co o nim myślę. Jeśli jednak koniecznie chcecie opinii w języku ojczystym, to dorzucę określenia... specyficzny? Artystyczny? Ciężki niezrozumiały film, w którym nie wiadomo o co chodzi, trzymający widza przez cały czas w stanie niepotrzebnego napięcia i strachu z czasem powoduje zobojętnienie, a gdy widz dotrwa wreszcie do finalnej sceny, to pozostaje w nim zdziwienie: phii, tylko tyle, nic spektakularnego. W ogóle zakończenie wydaje się zupełnie oderwane od reszty filmu. 
Wyjaśnienia autora nie wiele pomogły. Jak się okazuje, film miał być rozwinięciem rozważań na temat zjawiska z pogranicza białego szumu, dziwnych dźwięków przypadkowo odbieranych na falach radiowych, których znaczenia nikt jeszcze nie odkrył. Lakoniczność wypowiedzi na temat samego filmu i ciekawość twórcy w kwestii tego, jak film został odebrany wywołuje we mnie wrażenie, że dyskusje na temat „co autor miał na myśli” nie mają sensu i że autor nic nie miał na myśli. Film miał w widzu budzić pytania – lecz wydaje mi się, że więcej pytań wzbudziłoby rozwinięcie np. wątku starej kobiety i jej zdjęcia, o ile nie zamknąłby ich jakimś zamknięciem rodem z horroru. Słowem, nawiązując do twórczości Grabińskiego, być może problemy techniczne ze sprzętem miały być jakimś wieszczym fatalizmem w dziedzinie tego filmu, tylko tym razem ludzie mu się przeciwstawili.


Jak przeżyć zombie-apokalipsę?

Kolejnym punktem było przetrwanie zombie apokalipsy, który zaprezentowany został w nietypowej (zdecydowanie ciekawej) formie. Członkowie grupy ASG-owej grupy Semper Parati Vratislavia odeszli od klasycznej formy prelekcji na rzecz 3 równoległych stoisk tematycznych. Zupełnie przypadkowo zacząłem od stoiska z bronią białą, gdzie oprócz sposób walki z nieumarłymi odbywało się starcie dwóch koncepcji pozbycia się zombie: uśmiertelnienia zombie poprzez odcięcie mu głowy oraz unieruchomienia poprzez rozwalenie mu nóg. Trzeba przyznać, że była to dosyć ciekawa dyskusja dwójki oponentów, z której można się było dowiedzieć czemu na przykład w przypadku zombie-apokalipsy warto mieszkać w pobliżu Ikei i co w takim przypadku z niej warto zabrać, a czym lepiej sobie nie zawracać głowy bo okaże się nieużytecznym szrotem.
Zbiorowe usztywnianie nogi ofierze
A gdy już walczymy z zombie w zwarciu, hand-to-hand, to zawsze może nam się stać coś złego. Zupełnie przypadkowo kolejnym stanowiskiem na które trafiłem okazały się pokazem udzielania pierwszej pomocy w warunkach zombie-apokalipsy. Wielu z was powie „eee, znowu ta nuda co na obowiązkowych szkoleniach z BHP w pracy”? Otóż właśnie nie. Bo chociaż zakres przedstawionej wiedzy był ten sam, to sposób prowadzenia był zdecydowanie odmienny od klasycznego podejścia. I znów można było się spotkać z dawką humoru, nieszablonowym prowadzeniem i bardzo emocjonalnym przekazem. Przy okazji można się też było dowiedzieć, czemu w przypadku zombie-apokalipsy warto mieszkać w pobliżu Ikei i czego raczej jednak z niej nie brać ze względu na zbyt słabą jakość.
W zasadzie logiczne byłoby, aby strategie przetrwania zacząć od broni palnej i trzymania wroga na dystans jako pierwszego etapu walki. Jednak akurat to stoisko było początkowo zbyt okupowane, bo wszyscy doszli do takich wniosków, a ja z kolei stwierdziłem: no przecież co tu można wymyślić nowego? Chyba tylko to, co wie każdy, kto obejrzał w życiu chociaż kilka filmów wojennych: muszka, szczerbinka, oddech, spust – i bach, wroga nie ma. Aha, no i jeszcze odbezpieczyć. Gdy jednak na stoisku zrobiła się trochę większa pustka, to też jakoś tam trafiłem i mocno się zdziwiłem: bo oprócz tych, jakże oczywistych, banałów, było też trochę informacji, które z pewnością zna każdy praktyk, jednak mogą być one zupełnie mniej oczywiste dla osoby nieobeznanej z bronią. A więc było o tym, czy może się skończyć przypadkowe potknięcie gdy łazimy z bronią i czemu, przy nieumiejętnym użytkowaniu, 4 czy 5 pocisków to może być trochę zbyt mało gdy stoimy przed zaledwie dwójką wrogów.

Jak użyć zabytków do stworzenia grobowej atmosfery?

Po tak emocjonującym pokazie dobre wrażenie totalnie zepsuł Hannibal Smoke. Pozornie to nie mogło się nie udać. Chociaż przedstawiony przez niego temat zabytków popadających w ruinę interesuje mnie bardziej jako turystę niż fana fantastyki, to miałem ochotę zadać mu nawet kilka pytań. Niestety, totalnie bezemocjonalny i płaski ton wypowiedzi nie zawsze się sprawdza. Oczywiście, był on fajny w wykonaniu Zuli, gdy na Fantasy Expo podeszła do niej rozhisteryzowana cosplayerka i z płaczem, bo buu, tragedia, buu, farbka zginęła, buu, płacz, histeria, tragedia, płacz, bo ona tu była, płacz, tragedia, histeria. I zamiast zrobić to, co zrobiłaby większość ludzi, zamiast przytulić, pocieszyć – nie, zamiast tego zupełnie bezmocjonalnym tonem zaczęła wypytywać, ale o co chodzi, ale przecież tu nie ma żadnego problemu, no przecież to da się wytłumaczyć, nic się nie stało, słowem – totalne uziemienie uczuć. Niestety, takie podejście nie zawsze się sprawdza. I oczywiście, nie spodziewałem się faceta który niczym Zeus gromowładny będzie rzucał piorunami we wszystkich winnych tego stanu rzeczy – ale mimo wszystko, rytmiczne niczym uderzenia metronomu artykułowanie z siebie wszelkich prawd objawionych, z ukrytą w głosie nutką dekadencji, bo przecież to już wszystko przeminęło, i nie wróci, i w ogóle blablablabla... monotonnne marszowe stacatto w połączeniu z półmrokiem zasłoniętych rolet wprowadziło do sali grobowy nastrój, co nie jestem pewien czy było celowym zamierzeniem organizatorów Horror Day.
(w tym miejscu autor relacji postanawia porzucić zarówno resztę prelekcji Hannibala, jak i prezentację filmów o zabójczych zwierzętach, bo człowiek żyć musi i posilić się kiedyś też trzeba, aby kiszki grające mu marsza nie przeszkadzały kolejnemu pisarzowi w spotkaniu).


O tym jak Stefan Darda stał się polskim Frankensteinem

Stefan Darda
Kolejną atrakcją wieczoru (bo trzeba przyznać, że pora zrobiła się już bardziej horrorowa niż na początku imprezy) był Stefan Darda, polski pisarz grozy, co ciekawsze umieszczonej w polskich realiach. Oprócz klasycznych pytań o plany wydawnicze, o to skąd autor bierze pomysły, oprócz standardowej sztampy takich spotkań pisarzowi udało się przekazać jednak kilka ciekawostek. A więc było o pewnym restauratorze, który początkowo czynił wielkie zarzuty autorowi, że zamiast napisać coś lekkiego i pinknego o swych rodzinnych stronach postanowił pokazać Polesie jako krainę straszną i niebezpieczną, pełną czychających na nierozważnego turystę nieszczęść i zagrożeń. W opinii restauratora miało to wpłynąć niekorzystnie na ilość odwiedzających którzy zwyczajnie będą bali się przyjeżdżać w tak niebezpieczne okolice. Z jakimż to jednak zdziwieniem kilka lat później ten sam restaurator opowiadał pisarzowi o tym, że ilość turystów nie tylko zmalała, ale wręcz wzrosła, bo grono klasyków turystyki wzbogaciło się o stadko fanowskich „dziwolągów”, którzy czy to na pewno ta sama knajpa co w książce, czy są te same potrawy, itp. itd.
A już skrajnie ciekawym przypadkiem było, gdy na jednym ze spotkań autorskich podszedł do pisarza jeden z fanów i przedstawia się, że jest jedną z książkowych postaci z Krasnobrodu. Oczywiście, niejeden fan wczuwa się w postać, że nie wspomnę o cosplayerach którzy usilnie starają się wyglądać dokładnie tak samo jak ich ulubiony bohater – no, ale tym razem okazało się, że wspomniany fan potrafił nawet udokumentować dowodem osobistym, że nie tylko pochodzi z książkowej miejscowości, ale nawet nazywa się tak samo jak jeden z bohaterów. Jak sam autor wytłumaczył, jest to przypadek chociaż nie do końca, ale jednak po trosze przypadkowy. Otóż żeby tekst był autentyczny, autor researchu dokonywał nawet na cmentarzach, sprawdzając nazwiska i imiona najbardziej popularne w czasach, w których umiejscowił fabułę swoich opowiadań. I choć szanse na to, że mieszając imiona i nazwiska z płyt nagrobnych trafi na żywego człowieka są rzędu jedna na milion, ale jak udowodnili naukowcy Świata Dysku, szanse jedna na milion sprawdzają się w 9 przypadkach na 10.


Koniec spotkania autorskiego to nie koniec udziału Stefana Dardy na Dolnośląskim Festiwalu Grozy. Całość strasznych poczynań biblioteki domykał panel dyskusyjny o teraźniejszości i przyszłości polskiej grozy, o powstałej nagrodzie im. Grabińskiego. Choć co prawda wytrwałem do końca, jednak był to panel tematycznie chyba bardziej dedykowany do pisarzy i wydawców niż do czytelników, więc i wniosków wartych uwiecznienia w nim nie zauważyłem i udałem się w drogę do domu, o dziwo nadzwyczaj spokojną nie okraszoną żadnymi wydarzeniami. A może po całym tym Horror-dayu nasiąkłem już taką aurą grozy że wszystkie lokalne strachy wolały usunąć mi się z drogi?  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz