Kierunek: KONWENT!!! |
X Dni Fantastyki... choć gdzieś mi
umknęło, że to przecież jubileuszowa edycja, to jednak DFy
poprzeczkę u mnie same sobie postawiły wysoko. Miał być
steampunk, miał być cyberpunk, słowem: miało być tak bosko i
cudownie, że nawet strój sobie zrobię... kolejne wieści które do
mnie docierały, powoli zmieniały spojrzenie na świat: oprócz
elektrycznych i parowych punków będzie zlot fanów Gry o Tron,
będzie Zakon Świętego Płomienia... i nie, żebym miał coś
przeciw Zakonowi, wręcz przeciwnie, z każdym spotkaniem z nimi
staję się ich coraz większym fanem, ale... ale gdzieś w odmętach
zapowiadanych atrakcji gdzieś ginęło to pierwsze, wymarzone,
wyidealizowane spojrzenie na kolejną edycję. Rzeczywistość
okazała się zupełnie inna niż zaplanowana, co po trosze wyszło
jej na gorsze, po dużej części na lepsze, słowem: DFy mocno mnie
zaskoczyły. Dodajmy, że pozytywnie!!!
Ale zamiast od podsumowań, relację
zacznę od początku, czyli od przyjścia na konwent.
Trochę starego, trochę nowego
Wśród pradawnych polskich zwyczajów,
których resztki przebrzmiewają jeszcze gdzieś w studniówkowych
balach, jest i taka: żeby zapewnić sobie dobrobyt na przyszłość,
należy przynieść ze sobą zarówno coś nowego, jak i coś
starego. Przyznam się, że organizatorzy Dni Fantastyki praktycznie
co roku zapewniają mi atrakcję pod hasłem „ale pana nie ma na
liście”. Dlatego po organizacji konkursu na darmowe wejściówki,
zwycięzcom zapobiegawczo przekazałem też telefon do siebie. Bo
przecież gdyby były problemy, zawsze mogą zadzwonić do mnie, ja
do pewnych wpływowych osób na zamku – słowem, zamieszanie
powinno szybko się naprostować. Gdy więc gdzieś koło 17-tej
przyjechałem do leśnickiego zamku, wciąż dręczyły mnie obawy:
już ich wpuścili, czy jeszcze nie próbowali? Okazało się jednak,
że jak zwykle to szewc bez butów chodzi – i pewnie laureaci
konkursu weszli bez problemów, a mnie na liście akredytowanych nie
ma. Najpierw odesłano mnie do biura, a zmierzając tam, naszły mnie
dziwne skojarzenia: CO TUTAJ TAK PUSTO? Przy takim natłoku atrakcji,
to się po prostu NIE DA zrobić małego konwentu – a zamkowe
korytarze puste.
No, ale najpierw trzeba załatwić sprawy naglące –
czyli akredytację. Jak wspomniałem, w biurze na liście mnie nie
było, odsyłanie do głównych kas konwentowych skwitowałem
krótkim: ale to właśnie oni mnie do was skierowali, na szczęście
zgodnie z tradycją szybka reakcja ze strony orgów rozwiązała
problem. Teraz miałem krótką chwilę ogarnąć temat pustki.
Przecież przez kolejne już lata zawsze pomstowałem na te korki w
wąskich zamkowych korytarzach – a tu ledwie po kilka osób?
Okazało się, że Zamek zdecydował się na zupełnie nowe
podejście: wydzielenie strefy sprzedawców poza obrys zamku w
połączeniu z zaplanowaniem niektórych atrakcji w jakże
przepięknym parkowym otoczeniu rozwiązało naprawdę wiele
problemów. Tym samym tradycji stało się zadość, ale i
odświeżający powiew nowości też zrobił swoje. Ale szybciutko,
szybciutko, bo zakonnych atrakcji odpuścić nie można, i to nie
tylko ze strachu przed spaleniem, ale i z miłości do Świętego
Płomienia :)
Piątek, czyli postapokalipsy początek
Bo cokolwiek by się nie działo, to na
18-tą pod zamkiem trzeba było być. Maszyny w fabryce już od
tygodnia były uświadamiane, że mają być grzeczne (no wiecie,
cyberpunk się zbliża – w ramach buntu ludzi przestanę was
naprawiać :) i że przemowy o Pielgrzymkach Zakonu Świętego
Płomienia nie odpuszczę. Zwłaszcza, że jak na razie wszystkie
pielgrzymki o których wiedziałem musiałem jakoś przeboleć, więc
pora chociaż z opowiadań dowiedzieć się jak to jest. Trzeba
przyznać, że namiot propagandowy był dobrze oznaczony, znajdowało
się go wcześniej niż kasy akredytacyjne, więc z trafieniem nie
było problemów. A tam już czekała cała brać (i siosterstwo)
zakonne, w swych pięknych postapokaliptycznych zbrojach... trzeba
przyznać, że i płomienna przemowa do pielgrzymek zachęcała. I co
z tego, że nie zapamiętałem prawie żadnego wymienionego miejsca –
ważne, że chęć dołączenia do Zakonu wzrosła niepomiernie.
Aaaa, i że projektor nigdy nie odda niesamowitego klimatu
porzuconych przez Boga i człowieka miejsc – to i z ekranem można
się było dogadać, że się pod odpowiednim kątem ustawił i w
zakonnym laptopie zdjęcia na bieżąco oglądać można było.
Dopiero w programie wypatrzyłem
kolejną atrakcję: Michał Gołkowski. Człowiek odpowiedzialny za
wszystkie wydane w Polsce książki o tematyce stalkerskiej.
Prelekcja zupełnie o czymś zupełnie innym niż zapowiadał autor
na początku. Bo przecież miała być odpowiedzią na pytanie: czemu
fascynacja tą tematyką nie zamarła po tylu latach. Zamiast tego –
był rys historyczny stalkeryzmu. Była przezacna historia o generale
z początku XIX wieku, Charlesie Dunsterville'u (i któż by się
spodziewał, że tam zaczyna się fascynacja czarnobylską zoną?), o
książce Rudyarda Kiplinga „Stalky & Co”.
Gdzieś tam ukrywa się przygoda - i JA JĄ ODNAJDĘ!!! |
Było o Pikniku na
skraju drogi i o człowieku, który ucieka od strasznego systemu do
„czarnej dziczy”, wypala papierosa i wraca do „normalności
systemu”, wraz z jej durnoctwami i depczącą mu po piętach
milicją (przynajmniej tak to odebrał Michał Gołkowski – bo
osobiście nie dostrzegam tego wątku). Było o Stalkerze
Tarkowskiego i gazetce Stalker, jaką założyli studenci-praktykanci
badający tereny dawnego Czernobyla. Było o „Zonie – miejscu
gdzie umarła cywilizacja i gdzie nie sięga technologia. O miejscu,
gdzie człowiek zmuszony jest być tylko samym sobą i... albo AŻ
samym sobą” (cytat za autorem). I pozornie autor nie udzielił na
pytanie, czemu fascynacja zoną nie wygasa – a jednak gdzieś
pomiędzy wierszami poszczególnych wypowiedzi dostrzega się jej
zarys. Bo „Zona dana jest nam za grzechy nasze”? (bracia
Strugaccy). Bo żeby chcieć być samotnikiem, zawsze musisz mieć
grupę, od której chcesz się oderwać? Bo iluś autorów obecnego
świata Stalkera nie może się dogadać, kto w końcu zginął, kto
żyje, i jak w ogóle ten świat wygląda? A może z tego powodu, z
którego naczelny polski stalker po prostu nie chce pojechać do
Prypeci? Za odpowiedź niech posłuży zakończenie Pikniku na skraju
drogi:
Wejrzyj w moją duszę – ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci trzeba. Musi być! […] Sama wydobądź ze mnie to, czego chcę – przecież to niemożliwe, żebym chciał zła. Niech wszystko będzie przeklęte, przecież nic nie umiem wymyślić oprócz tych jego słów:
SZCZĘŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIE ODEJDZIE SKRZYWDZONY”
(Arkadij i Borys Strugaccy, Piknik na skraju drogi)
I choć nie chcę odpowiedzi udzielić
wprost, jeden z wątków tej układanki muszę wymienić: zagubienie
i obawę przed nieznanym. Gdy próbujesz analizować strachy ludzkie,
ten wydaje się największym. To właśnie on sprawiał, że tak
straszna wydawała się postać kata-oprawcy na jednym z plenerów
fotograficznych, to on sprawiał, że choć prosta to tak doskonała
okazywała się postać stracha na wróble na fantazjadzie, to
wreszcie on dał się odczuć w postaci Slender Mana. No bo
wyobraźcie sobie to sami: późny wieczór, tarasy zamkowe tonące w
ciemności, a pod jedną z lamp On: człowiek Bez Twarzy. Zupełnie
cię ignorując, pozwala przejść obok ciebie – a po chwili
słyszysz za sobą nienaturalnie brzmiące kroki. I choć pozornie
znając efekt tego zjawiska psychologicznego możesz sobie w pełni
zracjonalizować strach – to jednak nie potrafisz do końca nad nim
zapanować i gnębi cię jakaś taka głęboko ukryta obawa. Więc
może bezpieczniej będzie schować się w bezpiecznych wnętrzach
zamku? Zwłaszcza, że powoli zaczyna się prelekcja Janusza Wiśni
na temat tych wszystkich odmian punku.
Let's punk, czyli co nie pozwala ci
odpłynąć w Matrix?
Człowiek tym nadmiarem systemów umęczony |
No cóż, Janusza kojarzę już z kilku
prelekcji i zazwyczaj odpowiadał mi jego poziom opowiadania.
Niestety, tym razem raczej skojarzyło mi się to z jedną z
wypowiedzi wspomnianego już Michała Gołkowskiego. Choć nie wiem,
czy to wymyślona anegdota, czy może faktyczna wypowiedź, ale autor
wspominał, że kiedyś podszedł do niego jeden z jego fanów i
skomentował, że w sumie Piknik na skraju drogi całkiem dobrze
oddaje klimat gry Stalker. I choć z pewnością miała to być
złośliwa ironia, to niestety ten właśnie obrazek oddaje klimat
prelekcji Let's punk. Słuchając jej, miało się wrażenie, że tak
naprawdę najpierw były RPGi, a potem z nich powstały kierunki
literackie: steampunk, clockpunk*, cyberpunk, wizardpunk, itp.
Tymczasem późna pora sprawiła, że głowa opadała na twardy
ceglany mur podziemi. Zmęczona szyja ułożyła się między dwoma
pozornie przypadkowymi wypustkami starych cegieł, które dokładnie
pozycjonowały głowę. Tymczasem na ekranie monitora wciąż
wyświetlony był deliryczny obrazek z matrixa z oniryczną wręcz
poświatą, zmęczony umysł podsuwał myśl o wbijającej się w
plecy igle sprzęgu niczym w filmie braci Wachowskich, choć
równocześnie gdzieś na krawędzi powstawała wizja o ceglanym
murze powoli pochłaniającym ciało i mającym sprawić, że
staniesz się częścią osobowości leśnickiego zamku, a nad ranem
obudzisz się, nie pamiętając co się działo przez ostatnich kilka
godzin....
ALE NIE, NIE, NIE, cały efekt burzył
prelegent, który w ramach omawiania kultury buntu mnożył coraz to
kolejne systemy, odrzucał źródłowe wizje światów, zastępował
je wyimaginowanymi urojeniami, pokazywał coraz to bardziej
absurdalne wizje „punkowych” uniwersów RPG. Wypaczenia uciekały
w tak odległe opary absurdu i kiczu, że dawno już zostały
przekroczone wszelkie granice, zarówno granice internetu, jak i
granice tego, co poznali Zioło i zaprzyjaźnieni kulturoznawcy zTrickstera. Słowem, jedno wielkie ZUO, ZŁO i w ogóle dla własnego
zdrowia psychicznego trzeba było się ewakuować do domu.
* (bo przecież kto to widział, żeby w wiktoriańskim świecie wszędzie otaczała nas siła pary – przecież to nie było wszechobecne bóstwo, a raczej para była rodzajem rzadko spotykanego artefaktu, i steampunk się myli – to clockpunk jest odwzorowaniem historii)
Pierwsze przejawy cyberpunku
Następny poranek zaczął się
spotkaniem z zaprzyjaźnionym szamanem Voodoo gdzieś na bagnach
otaczających leśnicki zamek. Oczywiście chodziło o sesję
zdjęciową z jednym z cosplayerów, przy okazji zahaczając o
przepiękną muzykę towarzyszącą fantastycznemu śniadaniu
zamkowemu (i co z tego, że zjadłem śniadanie w domu – posłuchać
pięknej muzyki zawsze warto). A potem można było się wziąć za
te nieliczne przejawy cyberpunku, jakie gdzieś tam pojawiły się w
tle.
Ze względu na wspomniane śniadanie i sesję zdjęciową udało mi się dotrzeć dopiero na prelekcję Macieja Krysmanna na temat sprzęgu mózgowego.
Ze względu na wspomniane śniadanie i sesję zdjęciową udało mi się dotrzeć dopiero na prelekcję Macieja Krysmanna na temat sprzęgu mózgowego.
Maciej Krysmann, czyli opowieści o protezie sterowanej neuronowym sprzęgiem |
Początkowo drażniło
mnie, że autor uparcie skupia się na bezpośrednim sprzęgu
elektrycznym z nerwami, notorycznie odrzucając inne formy interakcji
pomiędzy maszyną a człowiekiem. Trudna technologia, wymagająca
ogromnego wzmocnienia sygnału elektrycznego przy równoczesnym
filtrowaniu szumów na zbliżonym do właściwego napięcia poziomie
– słowem, wydawałoby się technologia dalekiej-dalekiej
przyszłości, więc czemu nie chcemy porozmawiać o śledzeniu gałek
ocznych i innych podobnych, stosowanych już od wielu lat systemach?
Choć powoli, to jednak systematycznie autor zmierzał do gwoździa
programu – stworzonego przez siebie systemu do odczytu podstawowych
sygnałów bezpośrednio z mózgu i kontrolowania przy ich pomocy
protezy dłoni. Choć na razie mowa dopiero o sterowaniu jednym
stopniem swobody (w tym przypadku – zaciśnięcie i rozwarcie dłoni
celem kontrolowanego chwycenia i wypuszczenia przedmiotu), to
rozwinięcie go do dwóch-trzech stopni swobody nie stanowi podobnego
specjalnie większego wyzwania. Dodajmy, że całość stworzona
została przez jednego człowieka w laboratoriach Politechniki
Wrocławskiej. Szkoda tylko, że prelekcja odbyła się w tym samym
czasie, co spotkanie autorskie z Martą Kisiel-Małecką. No cóż,
taki już urok konwentów, że choćbyś znalazł sobie mało
interesujących atrakcji, to zawsze jakieś się będą pokrywać.
Potem była pora poganiać z aparatem
za cosplayerami, jakąś przekąskę w konwentowym barze (który, w
przeciwieństwie do zeszłorocznego, całkiem znośnie radził sobie
z tempem wydawania posiłków). Gdy już słońce przekroczyło swój
zenit, przyszła pora na kolejne spotkanie z Michałem Gołkowskim, a
także Krzysztofem Piskorskim i Łukaszem Śmiglem czyli panel
dyskusyjny o malowaniu słowem. Tym razem Michał postanowił
porzucić stalkeryzm i wziąć się za stalking i trolowanie kolegów
po piórze, co nadało panelowi niesamowitej dynamiki i doprowadziło
do całkiem zaskakujących wniosków.
Niestety, odezwały się kolejne
przejawy cyberpunku. Jak ktoś ze spotkanych na konwencie wspomniał,
praca w korpo polega na znalezieniu kompromisu pomiędzy tym, gdzie
korpo wykorzystuje ciebie, a tym, gdzie ty wykorzystujesz korpo.
Niestety, termin Dni Fantastyki pokrył się z korporacyjnym
piknikiem, który odbywał się w tym samym czasie po zupełnie
odmiennej stronie Wrocławia, czyli razem jakieś 50 km od
leśnickiego zamku. Tak więc jeszcze kilka zdjęć, obiad zjedzony w
towarzystwie wspomnianego już Zakonu Świętego Płomienia – i
pora było kierować się w kierunku wschodnim (i nie, nie chodziło
o Zonę). I tylko gdzieś tam stojąc w tradycyjnym, leśnickim
korku, człowiek z lekką nostalgią spoglądał na tą konwentową
wrzawę i zgiełk zaaferowanych fantastyką ludzi. Choć dzięki
dobrej organizacji udało mi się sfotografować chyba wszystkich
startujących w konkursie cosplayu, to ominęła mnie zarówno
wspomniany konkurs, jak i gala finałowa Dni Fantastyki.
Dzień bez Stalkera... to dzień
stracony?
Piątek z Gołkowskim, sobota z
Gołkowskim, to i niedziela musiała się zacząć Gołkowskim. Tym
razem spotkanie autorskie. I wiecie co? Michał znów przełamywał
wszelkie schematy. Ileż razy słyszeliście od Wielkich Autorów, że
żeby wydać książkę, to trzeba ją najpierw napisać (najlepiej
poprzedzając opowiadaniami opublikowanym w czasopismach), a potem
grzecznie i długotrwale nękać poszczególne redakcje, licząc na
jakiś przejaw łaski? Nie, nie tak to robią stalkerzy. Jak to robią
stalkerzy?. Stalker
robi najpierw listę wszystkich możliwych wydawnictw. Następnie
wysyła do wszystkich maila (z wyprzedzeniem, żeby mieli czas
zareagować), że ma fajną książkę, w takim i takim klimacie. A
właściwie będzie miał, bo na razie ma trzy rozdziały, ale już
wkrótce będzie miał ją napisaną, i nic tylko rach-ciach i ją
wydać. Aha, no i jeszcze trzeba kupić jakąś licencję, która to
tania nie jest, ale jak dadzą kasę to on to załatwi, bo przecież
Stalker ma znajomości.
Michał Gołkowski w swym naturalnym środowisku |
Słowem, Michał poszedł po swoje. I to także
dosłownie, bo zaraz dostajemy kolejne opowiadanie. Jak to Autor w
pełnym stalkerskim szpeju (dla niewtajemniczonych: mundur w stylu
komandos) przychodzi sobie do budynku z „typową polską ochroną”
, więc wystraszony emeryt z pełnym szacunkiem nie wie co ze sobą
zrobić i żeby uniknąć problemów podaje drogę do redakcji. Potem
spotkanie z redaktorami – i nie jakieś klasyczne grzeczne
fiziu-miziu na kanapce, tylko autor który wygląda jak postać
żywcem wyjęta ze swojej książki. No i dział marketingu, który
na ten widok aż oniemiał z wrażenia i tylko dyskretnie podpytuje
naczelnego, czy ten autor to też tak przyjdzie na premierę swojej
książki? Ale na pewno, na pewno, i obiecacie mi, że tak będzie?
Nie, nie, żadnego zastanawiania się, CZY wydamy mu książkę –
porozmawiajmy o tym, jak będziemy ją sprzedawać, gdy już mu ją
wreszcie wydamy. Pamiętacie historię z jajkiem Kolumba? A może ten
cytat Alberta Einsteina, że „Wszyscy
wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajduje się taki
jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi”? To teraz
wyobraźcie sobie wielkiego chłopa ubranego w wojskowy mundur z
mnóstwem szpeju na sobie, robiącego minę wystraszonego,
zagubionego chłopczyka niewinnie tłumaczącego się: No co, nikt mi
nie powiedział, że tak się nie robi. Słowem, nasz stalker
rympałem wbił się do redakcji, czego efekty w postaci trzech już
polskich książek o Stalkerze bardzo sobie chwalę. Było też po
raz kolejny o idylli restauracji leżącej gdzieś w cieniu
uszkodzonego reaktora jądrowego, o marzeniach, które czasem lepiej
żeby pozostały tylko marzeniami, o efekcie „pięciu minut przed”
i o sile gry STALKER, polegającej także na jej niedoskonałościach.
Steampunk - naczelny temat tegorocznych Dni Fantastyki |
Następnie
(pomijając kolejne sesje zdjeciowe z cosplayerami), dotarłem na
prelekcję na temat naturalnych metod leczenia. I chociaż zarówno
temat był ciekawy, jak i sposób prezentacji tematu nie należał do
złych, to jednak zmęczenie i dobywająca się gdzieś za oknem,
grana przez Zakon muzyka sprawia, że postanawiam iść na wagary. No cóż, jak mawiają klasycy komedii: „Zakon uczy, zakon bawi, zakon zawsze cię rozbawi”
Niestety,
na zakończenie znów dylemat wyboru: Alicja w Krainie Czarów i
wynikające z niej inspiracje w kulturze, czy prowadzona przez
znajomych prezentacja mającego się wkrótce otworzyć pubu dla
fanów fantastyki „Pijany Krasnal”? Weronika Piątek od Alicji
szybko rozwiązała moje wątpliwości, spłycając tematykę swojej
prelekcji do zaledwie 15-20 minut, dzięki czemu szybko dołączyłem
do wesołej gromadki, radosnym akcentem kończąc swoje spotkanie z
tegorocznymi Dniami Fantastyki.
Zlot fanów Gry o tron tylko minimalnie ustępował steampunkowi w kwestii popularności |
Podsumowując,
Dni Fantastyki przeszły ogromną transformację. Doskonałym
pomysłem okazało się wyjście na zewnątrz zarówno z namiotami
wystawców, jak i z częścią atrakcji. Patrząc na zdjęcia z
amfiteatru, jakoś nie wyobrażam sobie w zamkowej auli zwłaszcza
takich punktów, jak spotkanie autorskie z Sapkowskim, konkurs
cosplay czy gala finałowa – a tak wszyscy mogli cieszyć się tymi
atrakcjami bez specjalnego ścisku. Jak też wspomniałem, nareszcie
w wynikających z zamkowego charakteru budynku wąskich
pomieszczeniach swobodnie dało się przejść.
Kolejną
zmianą na plus było dotarcie do cosplayerów. Oczywiście, że
wielu fanów przyjeżdża tu ze względu na prelekcje, spotkania z
autorami, a także spotkania ze znajomymi – jednak mimo tego,
zdecydowana większość odwiedzających z radością spoglądała na
dobrze przygotowane stroje, a już w szczególności dotyczy to
fotografów i tych, co postanowili sobie zrobić sweet focie z
cosplayerami.
Cyberpunk, zapowiadany jako trzeci z tematów głównych, niestety gdzieś umknął w tym wszystkim |
Niestety,
serce wciąż drąży łyżka dziegciu i ziarno goryczy, nostalgia za
niezrealizowaną wizją cyberpunku. I nie mówię tu o
cyberwszczepach, które przedstawiono jedynie w wersji science a
pominięto wersję fiction. Mam na myśli tą otoczkę „punk”,
która odróżnia cyberpunk od klasycznej SF czy hard SF – walka
jednostki z systemem, korporacje przejmujące rolę zarówno państw
i mafii.
Więcej
tego cyberpunku odnalazłem na wspominkowej przecież Szedariadzie,
korporacyjnym pikniku który oderwał mnie od części imprezy czy
książce tak dalekiej od fantastyki, jak „Fight club”.