poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Krasnalowe opowieści z dreszczykiem

Zanim pierwszą setkę bajań o Wrocławiu Fantastycznym zamknę, do krasnali wrocławskich postanowiłem wrócić a i legend (czyli fantastyki najwcześniejszej) choć trochę poopowiadać. A okazja ku temu wspaniała, bo na wycieczkę z dreszczykiem tropem krasnali się załapałem. Tak więc dziś z wami się podzielę legendami, które mi krasnale najstarsze opowiedziały.

O skąpej przekupce sukno sprzedającej             


Wieki temu była sobie przekupka, co w przejściu garncarskim sukno sprzedawała. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że choć przy odmierzaniu materiału oszukiwała, to najwięcej klientów miała. Skoro nie jakość sukna najwyższa, skoro nie ceny najniższe, to jakoż by oszustka tylu klientów wiernych miała? Ani chybi czarownica… pomarkowali się handlarze z innych stoisk, i czym prędzej na nieuczciwą przekupkę się zmówili i zamach na nią poczynili. Tak więc oszustkę zabili, a ciało jej na cmentarzu, tuż za bramą dziś Jasiem i Małgosią zwaną pochowali. I chodził codziennie, a co noc właściwie,  tamtędy strażnik, który pilnował, aby hieny cmentarne grobów nie rozkopywały i zakopanych bogactw z grobów nie kradły. I gdy północ nastała, pierwsza po zabiciu przekupki, grób jej się otworzył, a mara całun pośmiertny odrzuciła, po czym na dawne swoje stoisko się udała, aby tam przez godzinę sukno odmierzać, choć nikt odmierzonych materiałów nie kupował. I gdy godzina minęła, zjawa do grobu wróciła, całunem się okryła a wieko za nią się zamknęło.
I powtarzała się historia co noc, i co noc zjawa oszustki na straganie materiały odmierzała, aż strażnik ze zjawą walczyć postanowił. Tak więc gdy mara z grobu powstała i na stragan się udała, ukradł strażnik jej całun, po czym na wieżę uciekł. Aby jednak upiór za nim nie podążył, przed wejściem na wieżę kościoła krzyż namalował. Gdy zjawa ze straganu wróciła, stroskała się strasznie brakiem całunu, jednak dzięki mocom swym eterycznym od razu zmarkowała, gdzie całun się znajduje, i ku bramie wieży się udała – tu ją jednak znak krzyża odrzucił. Gdy więc nic innego jej nie zostało, zaczęła zjawa po murze się wspinać. Strwożył się strażnik niemiłosiernie, lecz gdy już zjawie dwa piętra tylko do strażnika brakowało, wybił zegar godzinę pierwszą, a zjawa spadła z wieży na ziemię. I choć zjawa nie dosięgła strażnika, wystraszył się on tak strasznie, że z tego strachania zszedł z tego świata. Tyle pożytku z czynu jego, że duch nieuczciwej przekupki już nigdy mieszkańców Wrocławia nie straszył.

O duchu szewca, co bez butów chodził


Tak się i w średniowieczu zdarzyło, że szewc targnął się na swe życie, dziurę w gardle sobie robiąc. Choć współczesne doktory i takie sztuki robiąc życie ratując, dychotomią to nazywając, tak jednak w tym przypadku do śmierci okrutnej czyn ten doprowadził. Jako iż jednak samobójstwo w czasach owych za grzech ogromny uważano, chować samobójców nie chciano, musiała żona szewca skłamać, że zgon z przyczyn naturalnych nastąpił, aby ciało na cmentarzu pochować było można. Tak więc niewiasta poczyniła.
I szewca na cmentarzu pochowano. Jednak nocy pierwszej po pogrzebie, po mieście duch jakiś krążyć zaczął, atakując przechodniów i dziury w gardle im wycinając. I niejednego niewinnego człowieka zabił, aż nieuczciwa niewiasta pomiarkowała co poczyniła. Tak więc ku rajcom miejskim pogoniła, do swego kłamstwa się przyznając. I wezwali rajcy grabarzy, aby grób otworzyli. I oczom ich ukazał się trup szewca, z dziurą w gardle samemu poczynioną, trup wciąż nie zepsuty, jakby wczoraj ledwo pochowany. I jedyne, co dziwnym było, to nogi do kolan już starte, jakby szewc bez butów co noc po mieście chodził. I wyciągnięto ciało z trumny, a następnie zgodnie z katolickim zwyczajem jak samobójcę spalono, a od nocy następnej nie zdarzyło się, aby duch jaki przechodniom dziury w gardłach po nocy robił.

O koniach, co na strych wchodziły


A zdarzyło się zemrzeć żonie kupca bogatego, tak bogatego, jak cały Wrocław bogatszego nie widział. I zawezwał on medyków najznamienitszych z miasta całego, i znachorów, i konowałów wszelakich, i każdy ręce w bezsilności rozłożył, bo nie znał wtedy nikt stanu śpiączką zwanego, a który niewiastę ową zmorzył.  Takoż więc ciało w grobie pochowano dnia jeszcze tego samego, jednak pokrywy nie zasłonięto aby dusza ku niebu uciec swobodnie mogła. I wybudziła się niewiasta owa ze śpiączki po nocy, i z grobu powstała, i nie wiedząc co się dzieje, ku domowej siedzibie kroki swe skierowała. I gdy kołatką do drzwi załomatała, służąca ją rozpoznała, jednak wystraszona drzwi nie otworzyła jeno pana swego wezwała. Ten jednak słysząc, że żona u wrót jego się pojawiła, przecież pół dnia temu za zmarłą uznana, rzekł jeno „To niemożliwe”. A gdy służka przy swej opinii się upierała, to stwierdził jeno, że bardziej prawdopodobne, że konie wszystkie ze stajni na strych domu jego wejdą a przez okna głowy wysuną. I zdziwił się nagle, gdy na schodach przy pokoju kroki koni zakutych usłyszał, jakby na strych się udających, a chwilę później zza okien rżenie ich usłyszał, jakby konie wszystkie zza okien strysznych rżały. Dopiero wtedy uwierzył, że to żona jego u bram stoi i wpuścił ją na pokoje, rady wielce z ucieczce od śmierci żony jego.
Tą legendę na koniec przytaczam, gdyż jakże bliska ona sercu memu – gdyż rzeźba ją upamiętniająca na Szewskiej ulicy stoi. I choć rzeźba ta w swej formie oryginalnej straszliwie wielkich emocji artystycznych nie budzi, to jednak o dziwacznym Śfinsterze z Gorzowa przypomina, przez tegoż samego autora wyrzeźbiona.
I tylko zdjęć brak, bo mi te zjawy, upiory i potwory tak kartę ze zdjęciami wystraszyły, że tak się wystrachała, że z nikim gadać nie chce, nawet z komputerem, i nie chce mu przekazać, jakie to piękna na tych zdjęciach były.

wtorek, 31 lipca 2012

Smok do podeptania czyli magiczne gusła medyczne

Z pewnością fani Terry’ego Pratchetta wiedzą, iż smoki Świata Dysku nie są tymi wielkimi potworami znanymi z opowieści fantasy, a nawet wręcz odwrotnie: to stworzenia wielkości małego ratlerka (choć nie tak okrutnie paskudne w swym wyglądzie i hałaśliwości), przy których trzeba ciągle uważać, aby ich nie zdeptać. Idąc ulicą Nankiera, tuż przed siedzibą najstarszego wrocławskiego smoka, nawet nie zauważa się, że nagle pod naszymi stopami znajduje się… smok. Na dodatek jest on tak płaski, że zastanowić się należy czy właśnie nie przyczyniliśmy się do nadania mu takiego właśnie kształtu.
Tablica upamiętniająca epidemię dżumy we Wrocławiu w 1633 roku
Oczywiście to nie zdeptany smok, a jedna z tablic stanowiących część ścieżki historii obrazujących najważniejsze wydarzenia w historii Wrocławia. Zaintrygowany, od razu zacząłem przeszukiwać historię miasta aby znaleźć, jakie to smocze wydarzenie zdarzyło się w 1633 roku.
Niestety, że zdarzenie z tego właśnie roku żadnego związku ze smokami nie ma, jednak ciężko tu nie mówić o fantastyce, skoro odprawiano magiczne gusła zobrazowane na wspomnianej tablicy. Wydarzeniem tym jest oczywiście wielka epidemia, która to nawiedziła i zdziesiątkowała Wrocław. Choć historia Wrocławia odnotowuje także inne ataki dżumy (rok 1542, 1568, 1585), to epidemia z 1633 roku pochłonęła najwięcej ofiar – ponad 13 tysięcy. Zapewne właśnie to wydarzenie natchnęło Andrzeja Ziemiańskiego do umieszczenia w Achai wątku epidemii unoszącej się w mieście Troy. I podobnie jak w opisach Ziemiańskiego, tak i w opisach średniowiecznych kronikarzy odnajdujemy ślady ptasich masek. Bo jak słusznie zauważono w ówczesnych czasach, w przeciwieństwie do znanej nam  współcześnie epidemii ptasiej grypy, straszliwa dżuma zabijająca zarówno ludzi, jak i zwierzęta, całkowicie omijała ptaki. Wierzono, iż ptaki latając w powietrzu, unoszą się ponad trzebiącą miasta zarazą. Tak więc co bogatsi ludzie (a także lekarze zmuszeni udać się pomagać chorującym) przywdziewali maski ptaków aby w ten sposób zmylić chorobę i pokazać, że ich powinna zostawić w spokoju. Oczywiście, jak to w średniowieczu, nie obywało się bez palenia wszystkiego co się da na stosach, tak więc na obrzeżach terenów objętych zarazą paliły się wielkie ogniska, choć te akurat zabobony możemy uznać przy obecnych stanie wiedzy za słuszne, choć mało skuteczne. W końcu ogień oczyszcza – także powietrze z bakterii, choć wciąż wiele z nich nie przejdzie przez żar ognia.
Maska lekarza udającego się na tereny
zagrożone dżumą, źródło: Wikipedia

Te magiczne gusła praktykowano w średniowieczu zarówno przed, jak i po epidemii w Breslau aż do końca XIX wieku, kiedy to zidentyfikowano podłoże choroby i sposoby jej przenoszenia.
Zastanawiać jedynie może, czemu to często za symbol dżumy uznaje się maski przypominające czaszkę konia lub innego zwierzęcia z wysuniętym pyskiem, skoro i one padały ofiarami zarazy. Gdy jednak poszukać trochę więcej informacji, to odnaleźć można stare stroje ochronne i okazuje się, że maski te często przypominały głowę kruka, z długim dziobem w którym umieszczano ochronne olejki, chroniące raczej przed fetorem rozkładających się ciał niż przed samą chorobą. Nie zawsze udolnie wykonane maski w połączeniu z nie zawsze dokładnymi późniejszymi ich odwzorowaniami przez artystów sprawiły, że maski te faktycznie zaczęły przypominać czaszkę konia a nie dziób kruka.
PS. Nie omieszkałem oczywiście sprawdzić, jak zaprezentowana została opisywana niedawno ognista obrona Wrocławia w 1241 roku. I trzeba przyznać, że odpowiadająca jej tablica tak mi się spodobała, że od razu uzupełniłem obrazek we wpisie o błogosławionym Czesławie od ognistych kul.  

piątek, 20 lipca 2012

Błogosławiony Czesław od ognistych kul

Błogosławiony Czesław od kul ognistych, witraż w kościele św. Bonifacego na Nadodrzu
Błogosławiony Czesław Odrowąż,
witraż w oknie kościoła im. Św. Bonifacego we Wrocławiu
Błogosławiony Czesław Odrowąż, patron Wrocławia. Choć swą sławę zawdzięcza ognistym kulom, to swą przygodę z żywiołami zaczął już wcześniej. Rozpoczął od Ziemi – wędrując pieszo po Dolnym Śląsku. Już wcześniej nawoływał do poprawy życia i pokuty, wielu przekonując do porzucenia drogi grzechu i nieprawości. Gdy już niejednego Dolnoślązaka do bogobojnego życia przekonał, trafił do stolicy tego regionu, aby osiąść w mieście opanowanym przez rzekę, która w wodne kleszcze objęła Wrocław. Tu założył dominikański klasztor, a ile tylko sił mu starczało, tyle ich na modlitwy, nabożeństwa i kazania poświęcał, ni chwili wytchnienia sobie nie dając. Po nocach wszystkie swoje wolne chwile na rozważania, modlitwy i samobiczowanie zużywał.
Docenił Pan jego starania, i nad wodnym żywiołem dał mu zapanować. Gdy dziecię jakie młode Odra pochłonęła, choć dni już siedem minęło, przed oblicze Czesława przyniesione zostało. Takoż i padł on przed nieżywym dziecięciem na kolana, i ku Bogu skierował swe modły żarliwe. A gdy czas już odpowiednio długi do Boga swe prośby kierował, powstał i dziecku także poczynić kazał. I oto pacholę wstało, żywe i zdrowe jak dawniej.
Lecz nie na tym jego przypadki z wodą się kończą. Razu pewnego, gdy Odra wzburzona wielce była, przewoźnicy wszelacy z rzeki się wynieśli, aby łodzi swych w burzy tej nie potopić. I potrzebował Czesław na drugą stronę się udać, jednak nie było komu go tam przewieźć, a widać mostów zbyt wiele wtedy nie było. Innego rozwiązania nie widząc, niczym Eliasz czyniąc, rzucił Czesław płaszcz swój na wodę, po nim następnie na drugi brzeg przechodząc
Widać nie na uratowaniu jednego dziecięcia rola Czesława się kończyła, bo niczym w Księdze Hioba, zesłał Pan na Polskę hordę Mongołów. Niejedno miasto oni spustoszyli roku pańskiego 1241-ego, niejednego człowieka zabiły ludy pogańskie. I zdobyli oni kolejno Sandomierz, Tursk (gdzie Polacy klęskę sromotną ponieśli), Kraków, Opole. Nie próżnowali jednak Polacy i woja mnóstwo na Dolnym Śląsku gromadzili. Mimo to, wystraszeni mieszkańcy sami opuścili miasto, uprzednio je podpalając, aby najeźdźcy korzyści zbyt wielkich ze zdobyczy nie mieli. Obrońcy jednak nie rozpierzchli się po okolicznych wioskach, a bronić się postanowili we wrocławskim zamku. Wśród nich i Czesław Odrowąż był, aby namaszczeń wszelakich, błogosławieństw i wsparcia duchowego im udzielać. Gdy już żywności zapasy, a i stan liczebny wojska mocno przetrzebione zostały, sromota w serca obrońców się wdarła, i do Czesława Odrowąża z prośbą o ratunek się udali. Takoż więc i Czesław na kolana padł, modląc się i o pomoc w walce z poganami Boga prosił, a Pan próśb tych usłuchał. I tu miejsca ustąpić muszę mistrzowi kronikarskiemu, Długoszowi Janowi, i słowa przytoczyć jego muszę, bo któż lepiej cud ten w słowa ubierze?


Tablica upamiętniająca ognistą obronę
na jednej z tablic ścieżki historii Wrocławia (plac Nankiera)
Tatarzy zaś, zastawszy miasto spalone i ogołocone zarówno z ludzi, jak z jakiegokolwiek majątku, oblegają zamek wrocławski. Lecz gdy przez kilka dni przeciągali oblężenie, nie usiłując zdobyć [zamku], brat Czesław z zakonu kaznodziejskiego, z pochodzenia Polak, pierwszy przeor klasztoru św. Wojciecha we Wrocławiu /.../, modlitwą ze łzami wzniesioną do Boga odparł oblężenie. Kiedy bowiem trwał w modlitwie, ognisty słup zstąpił z nieba nad jego głowę i oświetlił niewypowiedzianie oślepiającym blaskiem całą okolice i teren miasta Wrocławia. Pod wpływem tego niezwykłego zjawiska serca Tatarów ogarnął strach i osłupienie do tego stopnia, że zaniechawszy oblężenia uciekli raczej niż odeszli.
Jan Długosz, Roczniki Królestwa Polskiego
I tak to kanonik nasz, Czesławem Odrowążem zwany, sławę ogólnopolską zyskał, już po wsze czasy błogosławionym Czesławem od kul ognistych się stając. Aby jednak wdzięczność podkreślić, miasto Wrocław patronem swym go obrało, i co rok z dumą obchodzi rocznicę jego śmierci – a dziś akurat 770-ta wypada.
Niestety, są i tacy którzy próbują odebrać sławę naszemu obrońcy. Niektórzy twierdzą, że owe ogniste kule, to jedynie wynik ograniczonego postrzegania militarnego wykorzystania prochu, "tajnej broni Tatarów". Jednak jakże skojarzyć wspomniane kule ogniste z opisywanymi później przez Długosza (przy okazji bitwy pod Legnicą) zjawiskami magicznymi w postaci "pary, dymu i mgły o tak cuchnącym odorze"? I jakże by sugerować, że Tatarzy wystraszyliby się swojej własnej broni, a nie bali się nie znający jej chrześcijanie? Zresztą, jak jeszcze nie miałbym wątpliwości przy parze i dymie, tak czy za znak boży uznać by mogli rozsianie strasznego, nieziemskiego wręcz fetoru?
Raczej ku innej hipotezie dąży L.U.C. w swoim teledysku "Kosmostumostów". Jak zwykle w tym teledysku, wszystkie ważne zjawiska wyjaśniane są przy pomocy... wizyty kosmitów. Oczywistym chyba jest, że tym razem przybysze z obcych to nie inwazja Mongołów, ale właśnie tajemnicze siły wspomagające obrońców Wrocławia.


Henryk Pobozny broniacy Wroclaw przed atakiem Mongolow przy pomocy kosmitow - L.U.C. Kosmostumostów
Henryk Pobożny walczący z Tatarami, źródło: teledysk Kosmostumostów, L.U.C.




„I tak tysiące lat okręty wbijały się w Biskupin i Ostrów
kawałki konstruk-cji przerobiono na kładki po prostu
działo się wiele dziwnych rzeczy jak w VI serii lostów
Henio Pobożny niczym kostuch
poparty ufo bił Tatarów na raz po stu”

L.U.C, Kosmostumostów

sobota, 14 lipca 2012

Dali we Wrocławiu

Salvador Dali, Koń trojański
Rzeźba Salvadora Dali’ego już dawno temu przyjechała do Wrocławia. Wiele lat stała w Arkadach Wrocławskich, gdzie służyła za czasozaginacz dla wszystkich klientów galerii handlowej. Gdy powstał Sky Tower, przeniesiona została na miejsce docelowe i teraz wita wszystkich klientów kolejnej galerii.  I choć sama już ta rzeźba tak znakomitego artysty stanowi ogromną atrakcję dla miasta, to myliłby się ten, kto myśli że na tym kończą się powiązania surrealisty z Wrocławiem.
Choć to ledwie powiązanie tymczasowe, to zdecydowanie nie można pominąć wystawy grafik Salvadora Dalego w Centrum Kultury Zamek w Leśnicy. Choć najbardziej znane dzieła tego artysty to wielkie obrazy i rzeźby, to wystawa przedstawia zdecydowanie dzieła mniejszego formatu, choć wcale nie mniejszego kunsztu. Przedstawiane tu grafiki to głównie ilustracje do książek. I choć początkowo Dali wzbraniał się przed litografią jako techniką zbyt „mechaniczną”, odbierającą sztuce jej duszę, to po prezentowanych dziełach widać, że później artysta nie dość, że nie wzbraniał się przed stosowaniem tej sztuki to wręcz odwrotnie, wpadł w twórczy szał równie wielki, co przy technikach malarskich czy rzeźbiarskich.

Salvador Dali, Horseman

Trzeba też przyznać, że i dobór ilustrowanych książek bliższy jest fantastyce niż mędrca szkiełku i oko. Opis wystawy na stronach Zamku rozpoczyna Don Kichote – zbłąkany, a właściwie raczej szalony rycerz, w której to książce Cervantes przy pomocy walk z wiatrakami i stadami owiec alegorycznie przedstawia walkę ze złem.
Hiszpański szlachcic przemierza świat w poszukiwaniu przygód, walczy z niesprawiedliwością i ceni to, co piękne i prawdziwe. Ideały i bujna wyobraźnia sprawiają, że stada owiec to dla niego hordy wrogich armii, a wiatrak zamienia się w przerażającego olbrzyma. Don Kichote – bohater powieści Miguela de Cervantesa, to postać znana dziś każdemu.  Utożsamiany z romantycznymi wzorcami, heroizmem i nieustępliwością, a przede wszystkim walką wybujałej fantazji z racjonalnym rozumem,  stanowi bezdyskusyjny topos w literaturze i sztuce.
Cytat z opisu wystawy na stronach CK ZAMEK



 

Salvador Dali - Koń wiosenny

Widać Dali lubił podróże na pograniczu szaleństwa (a przynajmniej ich literackie odpowiedniki)  bo kolejną zobrazowaną przez niego książką staje się   „Boska Komedia” Dantego Alighieri. I choć książka opowiadająca o wędrówce przez Piekło, Czyściec i Raj jest pełna fantazji, to autor nie odtwarza wiernie poszczególnych pieśni, ale pobudza swą wyobraźnię do scen jeszcze bardziej surrealistycznych. I tu nie kończy się granica jego wyobraźni, bo kolejnym zobrazowanym przez niego dziełem staje się Biblia.
I nawet tak prozaiczna tematyka jak konie, w jego wykonaniu przestają wyglądać tak, jak w otaczającym nas świecie. I nawet nie mówię tu o dobranej kolorystyce, jak chociażby róż czy zielono zabarwiona żółć, lecz o sposobie malowania. W czasie gdy większość malarzy malując swe dzieło tworzą kolor podstawowy przedmiotu, na nim nakładając kolejne coraz ciemniejsze warstwy cienia, tak u Dali’ego daje się zauważyć tego odwrotność – na kolor bazowy nakłada coraz to kolejne warstwy światła. I choć artyście trzeba przyznać, że plamy światła pojawiają się dokładnie tam, gdzie pojawiają się one w realnych modelach, to jakże odmienne podejście do tematu daje zaskakujący wynik, a przedstawiany koń wygląda nad-realistycznie i fantastycznie, choć nie ma w nim żadnych elementów nie odpowiadających realnemu koniowi.
Gdyby próbować wyróżnić cechy charakterystyczne wszystkich zaprezentowanych dzieł Dali’ego, początkowo trudno w ogóle mówić o podobieństwach. Jedne – pełne surrealistycznych kształtów i postaci, inne nierealne ze względu na swą  kolorystykę, a tuż obok nich postaci pozornie całkiem naturalne. Trudno mówić o jednym stylu tworzenia, bo obok „wirującej kreski”, obok „malarstwa pociskowego” znajdujemy klasyczne malarstwo pędzlem, obok obrazów prawie pustych i pełnych tła znajdujemy grafiki szczelnie wypełniające obszar całego dzieła. Jednak co łączy wszystkie te dzieła, to ekspresyjne szaleństwo i deliryczna wyobraźnia bijące z każdego z dzieła, sprawiające, że każde z nich głęboko zapada w widza.
Salvador Dali, Święty Jerzy i smok
 PS. Choć co prawda na wystawie wspomina się o grafikach wystawionych także w Sky Tower, to ten obszar wystawy najlepiej chyba sobie jednak odpuścić. Choć  galeria wciąż zieje pustkami, to odnalezienie w tej nicości korytarzy drugiej części wymaga nieziemskiej determinacji.  A gdy wreszcie Wam się to uda, to zobaczycie pięć rachitycznych stojaków, chyba ze strachu trzymających się w kupie, a sposób ich ekspozycji nie dość, że nie zachęca do podejścia do nich, to w jakiś nieodparty sposób omamia umysł tak bardzo, że oczy bronią się przed dostrzeżeniem obrazów pokazanych w stojakach – mózg odbiera w tym miejscu jedynie nie wiadomo czemu służące stojaki. Tak więc z jednej strony podziękować należy Leszkowi Czarneckiemu i jego spółce LC Corp. za konsekwentne pociągnięcie tematyki twórczości Salvadora Dali i zasponsorowanie wystawy w zamku, jednak z drugiej nasuwa się nagana, że tak niedbale i niemrawo próbuje pokazać swą działalność jako lokalnego mecenasa sztuki.  
PS.II. I choć na wystawie byłem dokładnie tydzień temu, to różne dziwne zbiegi okoliczności sprawiły, że artykuł piszę ten dopiero dziś. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że akurat dziś wypada 150-ta rocznica urodzin Gustava Klimta, malarza równie usilnie uciekającego od realistycznego malarstwa, co opisywany dziś Salvador Dali.

sobota, 7 lipca 2012

List gończy za Obcym. Obszar poszukiwań: Helios przy Magnolii


List gończy
To się musiało zdarzyć. Kolejny z Obcych, który przybył do miasta, usłyszał co porabia się z jego pobratymcem. O tym, że Predator znęca się nad jego współplemieńcem, a ofiara ze strachu ciągle siedzi pod stołem. Choć straże u Wartaczy są ostre, to jednak nowemu Obcemu udało mu się uciec z obecnego, strzeżonego legowiska i wyruszył na poszukiwania. Pragnął z łowcy zrobić zwierzynę. Do tej pory nie udało się odnaleźć zbiega, choć chodzą pogłoski, że pomylił kina i choć co prawda trafił do Heliosa, to nie do tego na Kazimierza Wielkiego, ale do Magnolii.

UWAGA!!! 
ROZDRAŻNIONY OBCY
 MOŻE BYĆ NIEBEZPIECZNY DLA OTOCZENIA!

Zbieg w pełnej okazałości
Łowcom nagród, emocji i wrażeń zaleca się noszenie ze sobą stale broni, aby go obezwładnić lub zabić (szczególnie skuteczne są wszelkie fotoaparaty z fleszem, gdyż podobno każde zdjęcie odbiera potworowi kawałek duszy). Mile widziane celuloidowe rolki filmowe do spętania niebezpiecznego potwora.
Cywilom zaleca się omijanie Centrum Handlowego Magnolia szerokim łukiem do poniedziałku, na kiedy zaplanowana jest profesjonalna akcja poszukiwawczo-pojmawcza, z udziałem właściciela. O ile nie zostanie złapany wcześniej przez łowców nagród, czego bardzo życzymy wszystkim fanom Wrocławia Fantastycznego.
Celem łatwiejszej identyfikacji zbiega, załączamy zdjęcia podejrzanego otrzymane z policji.
PS. Informujcie, gdyby udało Wam się go napotkać, redakcja bloga pozostaje w kontakcie z policją celem przyspieszenia momentu, kiedy ulice Wrocławia Fantastycznego znów będą bezpieczne od wszelkich fantastycznych potworów.

niedziela, 24 czerwca 2012

Więc kto zacz, ta Wiedźma Walońska?

Jedna z Wiedźm Walońskich

Walończycy – pradawne plemię, wywodzące się jeszcze od Celtów, którego źródeł szukać można na terenach współczesnej Belgii. To, z czego najbardziej byli znani, to talent do odszukiwania źródeł minerałów i innych złóż podziemnych. To właśnie oni dosyć szybko rozprzestrzenili się na całą Europę celem wydobywania bogactw ziemi. W swych poszukiwaniach nie ominęli oczywiście Gór Izerskich czy Karkonoszy, gdzie odkryli złoto i inne minerały.

Młoda księżniczka poddana walońskim rytuałom
W trakcie obrządku wypędzania złych mocy
Choć dziś dysponujemy nowoczesnymi technologiami pozwalającymi nam zajrzeć w głąb ziemi, to wciąż poszukiwanie naturalnych bogactw nie obejdzie się bez odwiertów próbnych. Jakże więc tej niezwykłej sztuki poszukiwania dokonali pradawni Walończycy, nie dysponujący georadarami i innymi współczesnymi wynalazkami? Otóż okazuje się, że równie dobrze radziły sobie z tym Wiedźmy Walońskie. Przedstawicielki tej jakże zaszczytnej profesji, wywodzącej się od słów „ta, która wiedzę ma” doskonale wyczuwały tajemne siły bijące od podziemnych złóż i wyłapywały z nich te najcenniejsze. Choć co prawda nie wszystkie wiedźmy posiadły tą umiejętność. Były takie, co znały się na ziołach, umiały zasklepiać rany czy wreszcie potrafiły wyciągać energię z kamieni aby przekazać ją człowiekowi i go uzdrawiać. Tak więc w każdej grupie musiało być kilka Wiedźm Walońskich, a każda specjalizowała się w swoim zakresie. Aby jednak w grupie nie dochodziło do konfliktów, Wiedźmy wybierały wśród siebie tą najmądrzejszą, i to jej przysługiwała rola Wiedźmy Wiodącej.

Gdzie jest źródło tych mocy?

Wiodąca Wiedźma Walońska skupiona na swym rytuale
Umiejętności i skupienie pozwalają dobrać optymalny skład mieszanki
Oczywiście, jak to ma się z każdą mocą magiczną, tak i umiejętności Wiedźm Walońskich wymagały odpowiednich rytuałów. I choć podpatrzyć mógł je każdy, to jednak cała ich istota kryła się w szczegółach. Ile czerwonego ziela dodać do mikstury na miłość, a ile  zielonego do proszków na biegunkę – to wiedziały tylko Wiedźmy. Co istotne, nie było uniwersalnej receptury na dane lekarstwo czy mieszankę – to Wiedźma wyczuwała ile mocy jest dziś w każdym z zebranych ziół i na tej podstawie dobierała proporcje. Na własne oczy widziałem to skupienie na fluidach wydobywających się z mieszanki – a chwilę później ręka zdecydowanym ruchem pędziła do misy z odpowiednim zielem i dobierała jeszcze trochę suszu.
Palenie bylicy poprawia humor
Palenie bylicy poprawia humor :)
Większość społeczeństw nie czuła szacunku dla wiedźm i czarownic. Owszem, doceniali ich wiedzę, bali się nadepnąć im na odcisk, aby czarownica nie odwdzięczyła się jakimś liszajem czy urokiem za nadobne... ale ciężko mówić o szacunku. W miarę godne ich traktowanie wynikało ze strachu... a strach często rodzi nienawiść, prowadzącą nawet do palenia na stosie. A już mieszkanie na uboczu było wręcz przymusowe, bo nikt nie chciałby mieć tak niebezpiecznej sąsiadki. Zupełnie inaczej traktowane były Wiedźmy przez Walończyków. Potomkowie Celtów traktowali je z pełnym szacunkiem i oddawali im honory godne władców. Bo takaż i była ich rola – władać danym plemieniem. I władały mądrze swymi ludźmi, bo żadna złośliwa i mściwa jędza nie była w stanie posiąść magicznych mocy.

Na co nam dziś pradawne Wiedźmy?

Dziś, w czasach komputerów, gps-ów i internetu, Wiedźmy straciły na znaczeniu. Gdy rozboli nas żołądek, możemy zawsze pójść do lekarza. Geolodzy szukający złóż raczej sięgną po specjalistyczne mapy czy odpowiednią elektronikę, niż spytają Wiedźmy odprawiającej pradawne gusła. Walończycy stali się głównie turystyczną atrakcją, choć niejednemu przydałyby się celtyckie rytuały odczyniające złe uroki i (z racji swej formy) nakazujące choć na chwilę przystanąć, przyhamować w codziennym biegu. 


Walońskie obrzędy Wiedźm
A ja się tych Wiedźm nie boję i język im pokażę 
Lecz właśnie Noc Świętojańska jest doskonałą okazją aby przypomnieć sobie zwyczaje przodków, aby oprócz plecenia i rzucania wianków poskakać nad ogniskiem, powdychać tajemnych oparów w magicznym kręgu, wetrzeć olejki siły w swe dłonie. A na koniec – zamknąć swe złe moce w małej sakiewce, i razem z nią spalić je w świętym ogniu. Więc kto nie był wczoraj w Zamku, niech w te pędy pakuje swój plecak i podrepcze do najbliższej Chaty Walońskiej, choćby tej w Szklarskiej Porębie

sobota, 23 czerwca 2012

Odwagi, Ridley!

Noc świętojańska i związane z nią słowiańskie rytuały ognia

















- "Zapalimy dziś z łaski bożej tu, na angielskiej ziemi,
taką świecę, jakiej do końca świata nikt nie ugasi." 


[...]
Facet nazwiskiem Latimer powiedział to do niejakiego Nicholasa Ridleya, gdy palono ich żywcem na stosie za herezję
16 października 1555 roku
w Oksfordzie.
Roy Bradbury, 451° Fahrenheita, str. 55/56