Niucon – konwent, który miał się pojawić na blogu jeszcze w zeszłym roku, ale mi wypadł w tym okresie jakiś wyjazd rodzinny, a poproszeni o pomoc „redaktorzy pomocniczy” jakoś się wykruszyli. A dokładniej stwierdzili, że w zasadzie nie ma o czym pisać. Więc w tym roku postanowiłem zweryfikować to osobiście. I okazuje się, że jest o czym pisać, choć w kwestii ilości zauważonych pozytywów raczej nie będę się wyróżniał na tle zeszłorocznej opinii.
Ale zacznijmy od początku. Chociaż informacje w necie były dosyć wyraźne, to idąc w nieznany sobie teren postanowiłem udać się pod oficjalny adres szkoły, który chociaż mogłem zidentyfikować na internetowych mapach. Na miejscu okazało się, że faktycznie, standardowe wejście do konwentowej szkoły jest zamknięte, a na drzwiach wisi kartka, że wejście od drugiej strony (czyli tak jak głosiły wszelkie znaki na niebie i w internetach). Niestety, zamiast symbolicznej „mapki” pokazującej, że należy obejść zamknięty ulicami kwartał podana była informacja, że należy pójść „w prawo i w prawo”. Co prawda kierunku postępowania łatwo było się domyślić z „ukształtowania terenu”, ale dosłowne potraktowanie zaleceń prowadziłoby do zabłądzenia w zupełnie niewłaściwym kierunku. Widać parę osób miało wcześniej problemy z trafieniem, bo organizatorzy postanowili uściślić co rozumieją pod pojęciem „prawo”, bo myślę, że wiele osób pod tym pojęciem rozumie zupełnie inny kierunek niż orgowie.
Od Annasza do Kajfasza,
czyli obchodzimy „węża z ludzkich głów”
Walcząc z biurokratyczną hydrą... |
Obejście budynku i bez podpowiedzi nie stanowiłoby większego wyzwania i po kilku minutach docieram na właściwe miejsce, i parafrazując pewną polską mało śmieszną komedię, „oczom mym ukazał się las”. Konkretniej, las kolejkowiczów, bo kolejkonem to się niucon mógł ładnym pochwalić, i to w ładnych kilka godzin po rozpoczęciu konwentu, co nie świadczy zbyt dobrze o organizacji. Jako iż kolejkon raczej przypominał objedzonego, spasionego węża leniwie odpoczywającego po walce o żywność niż żwawą anakondę goniącą potencjalna ofiarę, postanowiłem sprawdzić, czy nie ma oddzielnego „okienka” dla mediów. A że oddzielnego stanowiska nie było, to trzeba było zacząć od dowolnego, przypadkowo wybranego stolika. Okazało się, że przeznaczenie skierowało mnie do właściwego osobnika, odpowiedzialnego właśnie za media, który jednak odesłał mnie do kolejnej osoby, która rzekomo ma otwarty plik w excelu. Jednak wskazana osoba twierdziła, że to gdzie indziej, że proszę się zgłosić do tamtej osoby (wskazując na osobę, od której właśnie zostałem skierowany). No cóż, klasyczne od Annasza do Kajfasza, kręciłbym się pewnie niczym Asteriks i Obeliks w swoich 12 pracach... na swoje szczęście doświadczenia z dzieciństwa, kiedy to człowiek kręcił się wiele po różnych terenach, a za jedyny GPS służyła mu rada „koniec języka za przewodnika”, pomogły uniknąć krążenia w kółko. Krótka odpowiedź: „ale to ON właśnie mnie tu przysłał”, sprawił, że biurokratyczna hydra sama wzięła się za urywanie sobie głów, a ja dostałem przynależny mi identyfikator z napisem „medium” i rysunkiem wiedźmy spoglądającej w szklaną kulę. To już wiecie, czemu mnie wzięło na przypominanie sobie polskich, kiepskich moim zdaniem, komedii? No cóż, organizacja Niuconu kojarzyła mi się z kolejną komedią omyłek, niestety znów mało śmieszną.
Ale z pozytywów, muszę przyznać, że pomysł zrobienia charakterystycznych identyfikatorów w zależności od rodzaju akredytacji bardzo mi się spodobał, mimo iż akurat rysunek odpowiadający mediom nie był tym, który chciałbym najbardziej. Ale narzekać nie mogę, pomysł fajny. Teraz już mogłem rzucić się w wir konwentowych zdarzeń.
Oczywiście, na początek rozpoznanie, czyli ganiam po korytarzach, obglądam stoiska, robię rozeznanie gdzie znajduje się która sala. Na którymś stoisku nawet wypatrzyłem książkę która mogłaby mi się spodobać (chociaż też miałem wrażenie, że sprzedawca bardziej próbuje wyczuć co mi się może spodobać i do tego, a nie do treści, dopasować opis książki, ale co tam, zaryzykować można) ale postanowiłem kupić ją później, a z zaganiania i zapomnienia na którym piętrze postanowiłem zrobić to dnia następnego. Niestety, następnego dnia tego tak mało mangowego stoiska nie było...
Tak więc całe popołudnie i cały wieczór zszedł mi chyba na przeglądaniu stanowisk i robieniu zdjęć. Ciekawych atrakcji zbrakło...
Powtórka z Annasza i Kajfasza
Następny dzień niestety znów trzeba było zacząć od biurokracji. Okazało się, że choć (zupełnie niecelowo) niuconowski identyfikator był chyba najlepiej przeze mnie traktowanym konwentowym identyfikatorem, to do następnego dnia się nie uchował. No cóż, papier nie należy do materiałów wytrzymałych, zwłaszcza cienki i gdzieś mi się urwało kółeczko, przez które przewieszona była wstążeczka i identyfikator sobie odleciał w niewiadomym mi momencie i kierunku. Wydawałoby się, że skoro mam bransoletkę (która rzekomo miała być głównym wyznacznikiem prawa wstępu na konwent, a na którą ochrona w ogóle nie zwracała uwagi), to wydanie kolejnego identyfikatora nie będzie stanowiło problemu... no cóż, i znów poczułem się jak w starym, komunistycznym urzędzie, otoczony przez niekompetentnych urzędników którym się nic nie chce. Inaczej nie daje się wytłumaczyć tego, że mimo iż helperzy na stoiskach nie mieli nic do roboty, to zostałem wysłany tam, gdzie ogry zjadają niewinnych uczestników za samo wejście – czyt. do pomieszczeń za tabliczkami „zakaz wstępu” czy „Przejście dozwolone tylko za zgodą organizatorów”. I aż dziwne, że orgowie będący nawet nie w stanie „ja chcę kawy” - raczej w stanie „mamusiu ja chcę spać” albo „pierwsza kawa... za jakąś godzinę dojrzeję do tego pomysłu i wyczołgam się z wyrka” byli bardziej w stanie ogarnąć co się dzieje w tym chaosie niż obudzeni i rzekomo pracujący już helperzy. Koniec końców okazało się, że mimo rzekomo sporego nadmiaru, identyfikatory medium już się skończyły (podobno będące w jeszcze większym zapasie identyfikatory wystawców też się skończyły, i to jeszcze pierwszego dnia) i z braku laku dostanę zwykły identyfikator uczestnikowski, który rzekomo nie miał sprawiać większych problemów. No cóż, problemy wyszły, ale o tym opowiem później. Ważne, że znów byłem osobnikiem mającym prawo do szwendania się po konwencie.
Atrakcje konwentowe, sztuk: 3
Przykładowy "scenariusz śmierci" do DeathNote'a |
No cóż, niespecjalnie wiele atrakcji konwentowych udało mi się wypatrzyć, a i poziom ich wiele pozostawiał do życzenia. Jedną z nich była dyskusja o tym, co byś zrobił mając Deathnote'a. Pomijając (chwilowo, skoro o nim wspominam, to z pewnością do niego wrócę) że prelegent sam się pochwalił tym, że zawodowo jest BHP-owcem, i jak to bezpieczny jest ten konwent w przeciwieństwie do nich, początkowo dobrze mi się słuchało rozważań, jak wykorzystać taki niosący śmierć zeszyt. A więc: jak byś sprawdził, czy to prawda? Kogo byś zabił pierwszego? Skoro zadziałało – to skąd masz pewność, że to działanie zeszytu a nie przypadek? Prowadzący co rusz pokazywał, jak bardzo rozwiązania uczestników panelu zbliżone są do zachowań typowych psychopatów. Niestety, po pierwszych kilku osobach i zweryfikowaniu, że zeszyt faktycznie działa tak jak wynika z opisu, po kilku urozmaiceniach zasady o opcję, że niektóre zasady mogą okazać się fałszywe, zarówno uczestnikom jak i prowadzącemu skończyłaby się inwencja. Niby dyskusja się kręciła, ale jakoś tak głównie stała w miejscu. Jedyną inicjatywę wykazywał osobnik, który oczywiście doskonale wie, jakby się zachowywał w obcych sobie psychologicznie, zdecydowanie stresowych dla normalnego człowieka sytuacjach, a jedyna jego postawa to: zabijam, zabijam, zabijam. Bez pomysłu kogo, jak – po prostu zabija, kogo popadnie, gdzie popadnie, bez zastanowienia się nad konsekwencjami, itp.
Drugim godnym zainteresowania punktem była dyskusja o cosplayu jako pasji... lub masochiźmie. Co do tego punktu, mimo trochę zbyt biernej grupy dyskusyjnej, nie mam większych zastrzeżeń, bo prowadząca (Neko) całkiem dobrze prowadziła. Z jednej strony nie zamykała dyskusji nad żadnymi punktami tylko dlatego, że poszło to w niewłaściwym kierunku, z drugiej strony – gdy już faktycznie temat się kończył zaczynała kolejny. Trzeba też jej przyznać, że była przygotowana do dyskusji, w zanadrzu miała zestaw pytań który z jednej strony trochę kierunkował dyskusję, z drugiej – pozwalał szeroko spojrzeć na kwestie związane z cosplayem, zarówno organizacyjne, hobbystyczne jak i finansowe. Równocześnie myślę, że nie zaszkodziło by także organizatorom cosplayowych konkursów posłuchać części tych dyskusji.
Trzecią atrakcją miała być dyskusja o cosplayerach bawiących się w obróbkę zdjęć. Niestety, tutaj poziom był tragiczny. Zamiast profesjonalnej dyskusji, miałem raczej okazję zobaczyć trajkotające nastolatki, których jedynym celem w życiu były hejtujące plotki. Bo oni są źli, źli, źli, a my jesteśmy dobre, dobre, dobre... a oni są źli, źli, źli, a my jesteśmy dobre, dobre, dobre... jeśli ktoś pamięta Dzień świra i scenę w pociągu, to dokładnie tak samo wyglądał ten panel, tyle że zamiast super, super, super leciał hejt ukierunkowany na dwójkę konkretnych cosplayerów. Typowe „powyżywajmy się na nich, skoro same tak nie umiemy”. Co gorsza, swojej dyskusji próbowały nadać cechy profesjonalizmu, wielce to (pseudo)naukowo udowadniając, że ludzie np. o takich cechach twarzy nie istnieją. No cóż, biorąc pod uwagę, że jeszcze tego samego dnia spotkałem osobę o właśnie takim profilu twarzy (a akurat rzadko spotykam Azjatów), to chyba sami widzicie, na jak niskim poziomie tak naprawdę była to debata.
No tak, atrakcji miało być trzy, wymieniłem 3, ktoś pewnie powie: a przecież cosplay, przecież był konkurs? No cóż, w tym samym czasie co konkurs odbywały się kolejne Wrocławskie spotkania z fantastyką, na dodatek na tapecie był „Piknik na skraju drogi” Strugackich, słowem, zona vs manga? Wybór był oczywisty, a co do jego słuszności przekonał mnie półgodzinny pobyt w auli w trakcie przygotowań. Oczywiście, poziom wielu strojów był wysoki, nie mogę zaprzeczyć, jednak to co widziałem w tym czasie już zapowiadało chaos który dział się w trakcie konkursu, a który miałem okazję poznać (na moje szczęście) tylko z opowiadań.
Bezpieczeństwo? Niuconie, robisz to źle
Gdzieś w tekście wspomniałem o prelegencie który sam się pochwalił, że jest BHP-owcem. I że to będzie jedyny tak bezpieczny konwent. No cóż, w tej kwestii ciężko mi zostawić suchą nitkę na organizatorach. A żeby nie było, że przecież jestem laikiem w tych kwestiach, to choć sam mam wykształcenie związane z BHP, to postanowiłem poprosić eksperta – bo przecież głos przeciwko głosowi nie rozwiązuje dyskusji. Dlatego przed napisaniem tego punktu swoje uwagi skonsultowałem z Łukaszem Stępniem, autorem bloga Kryzysowo.pl zajmującego się właśnie kwestiami szeroko rozumianego bezpieczeństwa. Dodajmy, że swoje doświadczenie zdobywał zabezpieczając takie wydarzenia jak Woodstock czy Slot Art Festival, był także uczestnikiem komitetu medycznego spółki PL2012 przygotowującego Polskę do Euro 2012.
No więc, zacznijmy od tego, od czego swój kontakt rozpoczyna chyba każdy uczestnik konwentu. Nie, nie mówię tu o kolejkonie, krok dalej jest identyfikator uczestnika. Jak wspomniałem, od drugiego dnia konwentu, zamiast identyfikatora medialnego (które to się „niespodziewanie szybko” skończyły) po terenie konwentu ganiałem ze zwykłym identyfikatorem uczestnika. Jakie było moje zdziwienie, gdy ochrona zatrzymała się gdy chciałem wejść do budynku szkoły pomocniczej. „Proszę obrócić identyfikator! Nie wypełnione? Nie wpuszczamy”. No cóż, na odwrocie identyfikatora znajdowała się „karta medyczna”. A więc karta, w której oprócz imienia, nazwiska, PESELu musisz podać swoją grupę krwi, przebyte choroby, zażywane leki, alergie... słowem, jeśli masz AIDS, marskość wątroby, choroby weneryczne, napady maniakalne czy inne wstydliwe choroby to powinieneś się tym pochwalić przed wszystkimi. Tak, tak, przed wszystkimi, bo dane te są zapisane na małym kartoniku zawieszonym na twojej szyi, co daje ogromne szanse, że kartonik zaraz się odwróci „tyłem do przodu”. No cóż, zgodnie z polskim prawem są to dane wrażliwe i twoje tajemnice powinny być chronione – a tu wymaga się od ciebie, żebyś chodził ze swoim AIDSem, marskością wątroby czy inna chorobą weneryczną na wierzchu. Oczywiście, organizatorzy się tłumaczyli, że baza danych osobowych została zgłoszona do GIODO, że wszystko jest pod nadzorem centralnej rządowej instytucji – ciekawe, czy w zgłoszeniu podali, że dane są przechowywane na kartonikach noszonych przez każdego na szyi i że mogą przy byle wietrze stać się danymi ogólnodostępnymi?
Tak, tak... wiem, że żaden NORMALNY człowiek tego nie robi - ale PRZECZYTALIŚMY regulamin |
Oczywiście, w regulaminie nie ma żadnego zapisu który wymagał podawania takich danych. Co akurat nie dziwi, bo ustawa o ochronie danych osobowych wyraźnie określa, kiedy można zbierać takie dane – i ewidentnie na konwentach nie ma podstaw do ich wymagania od kogolwiek. Ale co tam, Ochrona ma Władzę i ona będzie decydowała, co jest obowiązkowe a co nie. Widać identyfikatory budziły we wszystkich kontrowersje, bo zdarzały się dyskusje na temat tajemniczych skrótów które pojawiły się na tej karcie. Według plotek, zaznaczenie krzyżyka w jednym z tajemniczych pól oznacza twoją zgodę na pobranie organów po śmierci. I już się zastanawiasz, czy wśród organizatorów nie kręci się jakaś mafia która spuści ci łomot w jakimś zaułku, a potem domalują krzyżyk i wytną co im się podoba. I nikt nie będzie brał pod uwagę że karta medyczna nie zawiera nawet twojego podpisu i ciężko traktować ją jako wiążącą deklarację , zwłaszcza w przypadku uczestników niepełnoletnich którzy nie mają prawa decydować o twoich sprawach – wypełniłeś, znaczy że można było pobrać. Jak nie wypełniłeś – to oprawca poprawi twój błąd, w końcu każdemu zdarza się pomylić.
Poszukiwania śladów racjonalności w tłumaczeniach ochrony |
No cóż, miałem okazję rozmawiać z jednym z ochroniarzy na ten temat, nawet zdarzyło mi się trafić na pomysłodawcę tego bzdurnego gadżetu. Generalnie chodziło o to, że jak się komuś coś poważnego stanie i potrzebna będzie pomoc medyczna, to lekarz dzięki tym informacjom szybciej będzie mógł udzielić pomocy. Rozwiano też moje obawy co do poboru narządów – nie, żaden ze skrótów nie oznacza. Rzekomo ED oznacza że nie wyrażasz zgody na podejmowanie czynności reanimacyjnych, np. ze względów religijnych. Ciekawe, że w informatorze konwentowym ED oznacza zaburzenia żywieniowe... słowem, wypisuj w ciemno i licz na to, że lekarz będzie cię leczył według tego, co ci powiedział ochroniarz, a nie według tego, co uczono go na studiach medycznych... kamień spadł mi z serca dopiero wtedy, gdy Łukasz napisał mi, że lekarze raczej mało poważnie biorą tego typu „deklaracje” i nawet jeśli źle podasz grupę krwi, to i tak zrobią ci badania żeby nie ryzykować podania niewłaściwej.
Bo zagrożenia czyhają na każdym kroku |
A w ogóle jako bhp-owiec próbowałem sobie w myślach zrobić konwentową „ocenę ryzyka stanowiskowego” i złapałem się za głowę: cóż takiego może stać się na konwencie, że potrzebne będą aż takie informacje? Omdlenia, zasłabnięcia, w skrajnych wypadkach złamania kończyn bo się ktoś na schodach wywróci... ale żadne z tych zagrożeń nie stwarza ryzyka chociażby transfuzji krwi!!! A przed oczami stają zdjęcia z katastrof samochodowych czy budowlanych – co trzeba zrobić, żeby konwent stał się aż tak niebezpieczną imprezą? Czy organizatorzy tak słabo zadbali o bezpieczeństwo, czy może mają jakąś paranoję? Niby jeśli to drugie to lepiej, bezpieczeństwa nigdy za dużo – no niby tak, ale czy ja na pewno chcę uczestniczyć w konwencie organizowanym przez osoby chore psychicznie? Słowem, ani jedno, ani drugie uzasadnienie nie uspokaja, a trzeciego wymyślić nie mogę – no chyba, ze nadgorliwością. A ta, jak wiadomo, jest gorsza niż faszyzm – czyli znów źle.
Podsumowując temat identyfikatorów, zacytuję słowa zawodowca:
„W mojej opinii, nakładanie na uczestników konwentu obowiązku, aby na identyfikatorach umieszczali dane wrażliwe jest sytuacją która nie powinna mieć miejsca. Nosi to znamiona nadgorliwości, która w żaden sposób nie przekłada się na bezpieczeństwo uczestników natomiast może drastycznie godzić w ich prywatność. Szczególnie, że istnieją inne, pewniejsze i bezpieczniejsze mechanizmy informowania jednostek medycznych o problemach zdrowotnych.”
Łukasz Stępień, blog kryzysowo.pl
No, ale skoro zadbano o informacje potrzebne do ratowania życia, wypadałoby się zastanowić jak wyglądało zabezpieczenie medyczne imprezy. No cóż, w pomocniczej szkole (jakoś nie zauważyłem ich w głównej) ganiali ludzie w czerwonych koszulkach. Napisy pojawiały się dwa: ratownik, ratownik przedmedyczny i medyk. Co do pierwszego, trudno mi zweryfikować, czy zgodnie z wymogami ustawy o ratownictwie wspomniany ratownik miał odpowiednie uprawnienia, koszulka „medyk” może tylko sugerować osobę, która zbyt dużo naoglądała się filmów wojennych. Medyk to wołają żołnierze na wojnie, natomiast fachowe służby medyczne to albo wspomniany ratownik, ratownik medyczny albo lekarz (chociaż to już raczej w przychodni/szpitalu, a nie na miejscu wypadku). No, chyba że ktoś ma taką ksywę – ale dwie osoby o tej samej ksywie i tak samo się ubierające? Nie sądzę... dodajmy, że „ratownik przedmedyczny” to też tylko napis na koszulce.
O braku szacunku do cosplayerów napisały konwenty południowe. Niestety, ten brak szacunku odbił się także na kwestiach bezpieczeństwa. Już pomijając to, że to właśnie cosplayerzy są najbardziej medialną częścią tego zdarzenia, skupmy się na bezpieczeństwie. I potrafię zrozumieć, że organizatorzy nie mają wpływu na pogodę, że dostali salę nieklimatyzowaną o ograniczonej ilości okien. Ale nie trzeba przecież być bhp-owcem (a przecież taki się wśród organizatorów trafił) żeby uwzględnić ryzyko zasłabnięć chociażby z powodu przegrzania i odwodnienia. Bo skoro jest gorąco na zewnątrz, skoro jeszcze gorącej jest w środku, a do tego cosplayerzy mają na sobie różne stroje, często imitujące zbroje a tym samym dosyć dobrze trzymające ciepłotę ciała, skoro ze względów organizacyjnych nie pozwala się nikomu wyjść do najbliższego sklepu, skoro z powodu NIEUDOLNOŚCI ORGANIZACYJNYCH przedłuża się czas ich przebywania w dusznym pomieszczeniu – to może wypadałoby zapewnić jakieś napoje? Z opowieści słyszałem, że najpierw zasłaniano się tym, że trzeba ją sobie zostawić na wypadek udzielania pierwszej pomocy (dodam, że w ramach pierwszej pomocy to się nie podaje żadnych napojów, leków, itp. osobom nieprzytomnym – mogą się zadławić i udusić), po wielkich bojach podaje im się wodę... która nie dość że stała w tym gorącym pomieszczeniu, to jeszcze na słońcu, a więc zapewne jest cieplejsza od ludzkiego ciała i raczej go nie schłodzi. Niuconie, czy za wysiłek który cosplayerzy wkładają w zrobienie stroju, czy za to, że to dzięki nim macie promocję w mediach (bo co innego sfotografować na konwencie?), czy za to wszystko – nie zasłużyli na butelkę wody, przynajmniej „w temperaturze pokojowej”?
Chodź, pójdź za mną ku nocy... |
Ale co tam, zapada zmrok. Noc, najstraszniejsza pora doby. I wydawałoby się, że w cywilizowanym świecie ta pora nie powinna już być taka straszna. Niestety, nie na Niuconie. Na tych, co nocowali poza szkołą, w namiotach, lecą jajka a nawet płonące szmaty. Nie trzeba dużej wyobraźni żeby przewidzieć, że płonąca szmata może wylądować na namiocie z łatwopalnego materiału. No cóż, polecam poszukać na kryzysowo.pl zdjęcia które pokazują co się dzieje, gdy na mniej łatwopalne obiekty spadają tak drobne obiekty, jak płonące „lampiony szczęścia”. Oczywiście, można się tłumaczyć, że szmata poleciała z innej posesji, że spoza terenu konwentu. Jestem w stanie zrozumieć, że amatorska ochrona nie chce wdawać się w bójkę z agresywnymi osobnikami, w końcu nikt nie chce dostać łomotu za bezdurno. Ale moje zrozumienie kończy się gdy słyszę te durne sprostowania organizatorów: my CHCIELIŚMY interweniować, ale nie wiedzieliśmy, na ile możemy. Jeszcze by się okazało, że ochroniarze przekroczyli obronę konieczną... I podobno jak tylko przyjechała policja i powiedziała im, co mogą, to od razu żwawo i ochoczo rzucili się w pościg, bo już wiedzieli, co mogą. No cóż, nawet jako amatorzy powinni znać instytucję „zatrzymania obywatelskiego”, a jako ochrona powinni wiedzieć, gdzie zaczynają się i gdzie kończą się ich uprawnienia. I nawet jeśli nie wiedziałyby tego pojedyncze jednostki, to z pewnością powinna to wiedzieć osoba zarządzająca ochroną – a oczywistym jest dla mnie, że o tak poważnych zdarzeniach natychmiast się informuje taką osobę, nawet gdyby trzeba było ją zbudzić.
Reszta tłumaczeń brzmiała równie śmiesznie: „na ulicy łączącej dwie szkoły (poza terenem konwentu nie mogliśmy nic zrobić”. No, ale to wina „kogoś innego”, że organizatorzy zdecydowali się na umieszczenie imprezy w dwóch różnych budynkach? Zresztą, takie „poza terenem konwentu nic nie mogli zrobić”, że ochrona wygoniła mnie spod rusztowań gdzie robiłem akurat komuś zdjęcia. „Bo niebezpiecznie”. I szczegół, że upewniłem się, że z góry nic nie zleci, szczegół że uzgodniłem to także z pracującymi na podeście pracownikami – co tam, Ochrona decyduje o wszystkim. Także poza terenem konwentu...
Sprowokowana przez uczestników, lokalna mafia okazuje swoje niezadowolenie poprzez wymuszenia autografów :) |
„Bo uczestnicy sami prowokowali mieszkańców”... dodajmy, że oryginalny wydźwięk sprostowania był dużo mniej niewinny i wynikało, że uczestnicy to w ogóle „zło niechciane” w tej dzielnicy, a pomiędzy szkołami powinni przemykać niezauważeni. No cóż, sam zabrałem kilku cosplayerów w jedno z podwórek, w mroczne klatki... jedyna reakcja z jaką spotkałem się ze strony „tambylców” to radość, zainteresowanie, fascynacja fajnym strojem... skrajnym przykładem były dzieciaki które zbierały na swych rękach autografy od cosplayerów. No, a jak ta fascynacja ma się do nocnych ekscesów? Ano zastanówmy się... obdrapane budynki, okolice sławetnego wrocławskiego „trójkąta”. Zresztą pamiętam, jak na zeszłorocznej Szedariadzie, w ramach wspominkowego rajdu autobusem po mieście, oprowadzający opowiadał dawne czasy konwentów, kiedy to trochę inaczej określano atrakcyjność konwentu. „Bo w tamtej szkole, za rogiem, to były najlepsze walki z tubylcami i nikt sam nie wychodził poza teren konwentu”. ... słowem, mało bezpieczna okolica. I po nocy można tu dostać za przysłowiowe „bezdurno”, bo czapeczki na głowie nie miałeś. Albo bo ktoś tam przegrał mecz i trzeba odreagować. Oczywiście, to nie wina organizatorów że dzielnica mało bezpieczna... ale to nie kto inny jak organizatorzy wybierali miejsce odbywania się konwentu.
I nawet nie chce mi się wspominać o tak pomijanych często problemach jak ilość osób na sali przekraczająca dopuszczalną, o drożności przejść ewakuacyjnych – to akurat standardowy problem na konwentach, próby znalezienia kompromisu między bezpieczeństwem a ilością chętnych (chociaż do Niuconu nigdy nie zdarzyło mi się, żebym miał do wyboru: albo zdepczę śpiących, albo nie wyjdę ze szkoły. Jak myślicie, co wybrałby tłum uciekający przed pożarem poprzez jedyne wyjście ewakuacyjne?)
Organizatorzy Niuconu w oczach własnych |
O konwencie chyba najbardziej wyrobiłem sobie zdanie po nim samym. Seria oświadczeń organizatorów „to, że było źle to nie nasza wina, to wina wszystkich wokół”. Tak jakby nad konwentem unosiło się jakieś cholerne fatum i uparcie psuło biednym organizatorom szyki. Jakby wszyscy się sprzysięgli przeciw Niuconowi. A ci, którym się nie udało załapać do tajnego anty-niuconowego stowarzyszenia odbijają sobie to chociaż tworzeniem złośliwych plotek i oszczerstw. Ale nawiązując do mądrości zapisanych w koszulkach, „w każdym kłamstwie które mówisz jest ziarenko prawdy”. I tak jak oświadczenia organizatorów jakieś uboczne niedociągnięcia jakoś tam tłumaczyły, to równocześnie podkreślały, że te najgorsze sprawy opisywane w plotkach naprawdę miały miejsce. Co ciekawsze, żaden taki związek nie zawiązał się przeciw jakże profesjonalnemu Love czy Dniom Fantastyki, które w tym roku doznały ogromnego, pozytywnego przeobrażenia...
Oczywiście, zapewne wszystkim konwentom zdarzają się przypadki losowe i (mniej lub bardziej) udolnie sobie z nimi radzą. Niestety, Niucon z tą losowością radził sobie wyjątkowo nieudolnie a co gorsza przez słabe przygotowanie przedimprezowe sam sobie dorzucał problemów. I żeby chociaż na koniec pojawiły się przeprosiny, deklaracja ze strony organizatorów: tak, to, to i to zrobiliśmy źle, przepraszamy za to, za rok postaramy się nie powtórzyć tych błędów. Niestety, zamiast tego naczytałem się mnóstwa tłumaczeń równie nieudolnych jak organizacja. Że było niebezpiecznie? Bo uczestnicy prowokowali tambylców. Że konkurs się opóźnił? Bo cosplayerzy dorwali się do konsolety i ją popsuli. Że dyplomy dla cosplayerów były z kiepskiego ksera? Bo zginęły i staraliśmy się ratować sytuację... i zero refleksji, że konsoleta powinna być zabezpieczona przed dostępem osób nieupoważnionych (ale przecież ochrona była najwyższych lotów), a organizatorom co rusz coś ginęło i nie mogli nic znaleźć.
A wracając do samego konwentu... mam wrażenie, że mało kto go potraktował poważnie. To, że ja, nie-mangowiec, odnalazłem ledwo 3 ciekawe atrakcje o niczym nie świadczy. Ale z tego co zauważyłem, większość konwentowiczów potraktowała konwent raczej jako okazję do spotkania się ze znajomymi i wspólnego zwiedzenia miasta, konwent traktując jedynie jako noclegownię. Oczywiście, fajnie mieć tylu cosplayerów pod ręką i przebierać komu akurat chce się zrobić zdjęcia... no tylko okazuje się, że część z nich to już ma w ogóle całe plany, że teraz jedziemy na plener do Ogrodu Japońskiego, potem tam, potem tu... (i wcale nie mówię tu o evencie „zrób sobie zdjęcie na niuconie”, bo to akurat odbyło się w okolicy konwentu). Tak więc nie tylko ja odnalazłem na konwencie mało atrakcji, a walki w kisielu traktuję jako żenującą próbę odwrócenia sytuacji. Czemu? Przeczytajcie na Konwentach Południowych...