wtorek, 23 grudnia 2014
Zdrowych, wesołych... no i fantastycznych!!!
Zdrowych, wesołych no i oczywiście fantastycznych świąt Bożego Narodzenia,
a potem także szczęśliwego i fantastycznego Nowego Roku!!!
Oczywiście, w zbliżającym się 2016 roku życzymy:
- cosplayerom jeszcze wspanialszych strojów,
- zaprzyjaźnionym fotografom konwentowym jeszcze lepszych zdjęć,
- larpowcom - jeszcze bardziej szalonych imprez,
- konwentowiczom - jeszcze ciekawszych konwentów i aby zawsze znalazło się miejsce dla was na
prelekcjach,
- organizatorom konwentów - nigdy w życiu żadnych dużych wpadek, i szybkiego załatwiania
problemów wynikłych z tych mniejszych,
- fantastycznym łuczników - równie fantastycznych trofeów,
no i oczywiście wszystkim fanom bloga życzymy jeszcze bardziej fantastycznego miasta spotkań :)
niedziela, 21 grudnia 2014
I ty możesz zostać wrocławskim krasnalem!!!
Święta, święta, coraz bliżej
święta... święta już tak blisko, że ucichły nawet wszelkie
akcje typu „zostań świętym Mikołajem”. Więc w ramach
niedzielnego odpoczynku od zakupowo-przygotowaniowego szału dziś
polecam wam raczej grę typu „zostań wrocławskim krasnalem”.
Tak, tak, każdy z was może poczuć
się jak prawdziwy wrocławski krasnal.
Przed wyruszeniem w drogę należy skompletować odzienie |
A wszystko to za sprawą
androidowej gry Misja Wrocław (Wroclaw Quest), którą można
ściągnąć z internetu za darmo. To dzięki niej właśnie możesz
stać się wrocławskim krasnalem. A te, jak wiadomo chyba każdemu
chociażby z bajek Marii Konopnickiej, pomagają dobrym ludziom w
wypełnianiu żmudnych obowiązków. Tak samo i w grze, wcielając
się w postać krasnala, musisz pomagać Wrocławianom w ich
zadaniach. Oczywiście, zadania są ściśle powiązane z miejscami
charakterystycznymi dla Miasta Spotkań: raz musisz pomóc kwiaciarce
z placu Solnego w układaniu kwiatów, innym razem biegasz z
wywalonym jęzorem zapalając gazowe latarnie na Ostrowie Tumskim
mimo iż złośliwe podmuchy wiatru i deszczowe chmury ciągle ci je
gaszą. D tego dochodzi obsługa kinowego projektora w trakcie
festiwalu „Nowe horyzonty”, obsługa multimedialnej fontanny,
strzelanie goli i obrona ramki w ramach Euro 2012, budowanie wieżowca
Sky Tower czy uczestnictwo w biciu gitarowego rekordu Guinessa.
Oczywiście, żeby nie było za łatwo, w każdym z tych zadań coś
ci przeszkadza: łażący sobie po katedralnych krokwiach i miauczący
kot stara się cię zdekoncentrować gdy próbujesz przypomnieć
sobie kolejne nuty wybijanego przez dzwony rytmu, chmary nietoperzy
uniemożliwiają ci bieganie po Ostrowie a niewychowane pająki
ciągle pchają ci się na projektor tworząc teatrzyk cieni na tle
wyświetlanego filmu. Słowem, nie jest lekko będąc krasnalem...
Mapka Wrocławia, po której nasz krasnal się porusza szukając kolejnych zadań do wykonania |
Kto wpadł na pomysł takiej gry
promującej Wrocław? Pomysłodawcą gdy jest biuro festiwalowe
Impart, które w ten sposób promuje wydarzenie jakim ma być
ESK2016. Kwota przeznaczona na ten cel może wydawać się ogromna
dla przeciętnego mieszkańca miasta, więc zwłaszcza na fali
premiery Przygód Ethana Cartera spodziewałem się równie wielkiego
dzieła. Jednak z pewnością środowisko twórców gier już na
wstępie mogło oszacować, że jest to raczej budżet dobrze
rozbudowanej apki na komórkę. Tak więc ściągając grę z
internetu (oczywiście za darmo) dostajemy tak naprawdę kombinację
10 mini-gier, dobranych tematycznie do najważniejszych miejsc i
wydarzeń naszego miasta. I tak Iglica powiązana jest z grą typu
Icy Tower, katedra to gra typu powtarzanie sekwencji, Panorama
Racławicka – puzzle z poszczególnych części obrazu, rynek z
masowym odgrywaniem utworu Hey Joe to gra typu Guitar Hero.
Jedna z grafik której towarzyszy opis miejsca do którego dotarliśmy |
Każda z
lokalizacji okraszona jest też garścią ciekawostek z nią
związanych. Z kolei każda z gier ma dwa poziomy, a zaraz tryby gry.
Każdą grę zaczynamy od poziomu „questowego”, który w
pierwszych etapach pozwala na zapoznanie się z zasadami gry. Jego
zaliczenie powoduje zdobycie odznaki wykonania zadania, które trzeba
skompletować aby dojść do zakończenia gry. Jest to poziom
stosunkowo prosty, choć przy moim talencie do touchpadów zdarzało
mi się po kilka razy podchodzić do zadania z Iglicy. Gdy taki
poziom ci się znudzi, to równocześnie z zaliczeniem poziomu
„questowego” pojawia się tryb rywlizacyjny – a więc już
trudniejszy niż poprzedni. W trybie tym nie chodzi już tylko o
wykonanie zadania, ale o granie z narastającym stopniowo poziomem,
cały czas zdobywając punkty. Punkty te są wykorzystywane do
określenia twojej pozycji w rankingu.
Kilka przykładowych gier (Latarnik z Ostrowia Tumskiego, Kino Nowe Horyzonty, kwiaciarka na Placu Solnym, Fontanna Multimedialna) |
Podsumowując, gra „Wroclaw Quest”
jest ciekawym, może nawet unikatowym pomysłem na promocję miasta i
wydarzeń związanych z Europejską Stolicą Kultury 2016 zarówno
wśród jego mieszkańców, jak i wśród potencjalnych turystów.
Nie należy spodziewać się po niej jakichś wielkich fajerwerków,
jest to raczej aplikacja masowa mająca skłonić jak największą
ilość ludzi do zagrania w nią, niż gra określonego typu dla
określonej niszy graczy. Jak przystało na grę „komórkową”,
jest doskonałym zabijaczem czasu w trakcie jazdy tramwajem, w czasie
czekania na spóźniony autobus czy na mający się za chwilę zacząć
seans filmowy czy przedstawienie w teatrze.
Ekran powitalny jednej z mini-gier. Na dole widoczny zwój z ciekawostkami dotyczącymi danego miejsca - kliknięcie w niego powoduje pokazanie kolejnej ciekawostki |
Z wad wymienić mogę
tylko dwie. Po pierwsze, nie zawsze intuicyjny interfejs. Wybierając
grę, najpierw należy wybrać lokalizację, a potem... odruchowo
chce się kliknąć w rysunek przedstawiający zadanie które należy
wykonać w danym miejscu. Okazuje się jednak, że zwłaszcza na
początku trzeba wybrać... zlokalizowaną z boku „strzałkę”. Z
jednej strony, jestem w stanie zrozumieć że jest to symbolika
przycisku play z naniesioną na nią odznaką którą otrzymamy za
wykonanie zadania w trybie questowym. Jednak dla osoby która po
prostu chce uruchomić swoje pierwsze zadanie i nie wie jeszcze nic o
odznakach i ich wyglądzie (bo dowie się dopiero po jego wykonaniu)
jest to prostu jakiś przypadkowy znaczek i nie wie, co należy
zrobić.
Drugą – jest rozmiar aplikacji. W
czasach, gdy wciąż w sprzedaży popularne są smartfony posiadające
4GB pamięci (czyli w praktyce 1,7MB uszczuplone o wszystkie zbędne
aplikacje których trzymanie wymuszają na nas producent i operator
sieci), 172 MB zabierane przez Wroclaw Quest to jednak trochę dużo,
zwłaszcza w porównaniu z typowymi grami androidowymi które zajmują
40-60MB. Oczywiście, nawet starsze telefony mają możliwość
rozszerzenia tej pamięci o kartę micro-SD, niestety, aplikacja
firmy TK Games w żaden sposób nie dają się na taką kartę
przenieść. Tym samym porównanie miejsca zajmowanego w pamięci
telefonu wypada jeszcze mniej korzystnie dla naszej krasnalowej
aplikacji: 172 MB (Wroclaw Quest) vs 3-10 MB (rozmiar typowej
aplikacji po przeniesieniu jej na kartę micro-SD). Tym samym mając
ponad 90% wolnego miejsca na karcie (kilkukrotnie większej niż
pamięć oferowana przez telefon) ciągle borykam się z komunikatami
o przepełnieniu pamięci. I właśnie dlatego jeszcze tylko kilka print-screenów do zrobienia i aplikacja wylatuje z mojego smartfona. Przecież już wiem gdzie szukać wielkiego skarbu wrocławskich krasnali...
czwartek, 4 grudnia 2014
Co się dzieje w mrocznym Zamczysku???
Jeszcze dwa lata temu Wrocław nie miał
żadnej imprezy masowej związanej z horrorami. W zeszłym roku to
się zmieniło, i do listy fantastycznych imprez organizowanych przez
leśnicki Zamek dołączyło Zamczysko. Widać to wciąż było aby
zaspokoić potrzeby fantastycznego miasta, więc dzięki BiblioteceDolnośląskiej liczba ta zwiększyła się do dwóch i powstał Horrorday, z którego relację już zapewne znacie. Więc dziś pora
na opis co się działo na drugim już z kolei wrocławskim konwencie
grozy Zamczysko.
Powracając do młodości...
Jak przystało na naprawdę straszną
imprezę, całość miała być imprezą nocną, a nie dzienną, choć
pojęcie to zostało dosyć szeroko zinterpretowane. Tak więc w
sobotę już po godzinie 13-tej pojawiłem się na zamku, gdzie na
progu gości witał jeden z wrocławskich zombie, być może bohater
zapowiadanych na kwiecień Szczurów Wrocławia. Gdy udało się już
uciec powitalnym uściskom, obłapywaniom i próbie wymiany się
mózgami (na którą oczywiście nie mogłem sobie pozwolić), to bez
problemu udało mi się dostać do sali prelekcyjnej, w której
Szymon Makuch przedstawiał przedwojenne eksperymenty odmładzające
i ich wpływ na literaturę. A metody (oprócz diety mlecznej)
polegały głównie na wymianie „zużytych” elementów ludzkiego
ciała na nowsze, poczynając od krwi poprzez wycinanie jelita
grubego czy wymienianiu jąder starszym ludziom na pochodzące od
młodych człekokształtnych. Chociaż efekty kuracji prześmiewczo
dawały się skomentować „duże koszty, mało małp”, to próby
te nie pozostały niezauważone ani przez ówczesną prasę, ani
przez literaturę. A więc było o nadzwyczaj inteligentnej małpie,
która obserwuje jak nagle starzeją się małpy podstępem zabierane
do tajemniczego budynku, a następnie odkrywa tajemnicę i... po
zorganizowaniu w kolonii buntu godnego późniejszej „Planety
Małp”, wykonuje podobny zabieg jednak tym razem na miejsce małpich
organów nie najmłodszego już osobnika wstawiając organy któregoś
z młodych lekarzy. Zauważony został także problem poszukiwania
celu życia w przypadku, gdy ono nigdy się nie kończy i o
nieprzewidywalnych aspektach odmłodzenia, jak np. utracie przyznanej
już renty czy zabraniu do wojska człowieka, który dzięki takiemu
zabiegowi odzyskał młodzieńczą sprawność.
Niestety, członek Trickstera miejsca
musiał ustąpić Zbigniewowi Woźniakowi, właścicielowi Muzeum
Horrorów w Wojnowicach, który przedstawiał swoją książkę. „Oko
zła” to zbiór 4 opowiadań, których akcja powiązana jest ze
wspomnianym muzeum, niestety, sposób w jaki zaprezentował ją autor
sugeruje raczej, że to jakaś sensacyjna bajka dla młodzieży
nieudolnie naśladująca przygody Pana Samochodzika. Równocześnie
przaśny język autora sprawił, że z listy atrakcji które chciałem
zobaczyć na Zamczysku wyleciała także jego prezentacja na temat
samego muzeum.
Cthulhuanizm konkurencją dla jedaizmu?
Na konwencie grozy nie mogło obyć się bez okultyzmu... |
Tak więc kolejną atrakcją godną
zauważenia była prelekcja Mikołaja Kołyszko, przyrównująca
dzieło Lovecrafta do... religii. I jak pokazały przeprowadzone
przez niego badania, dzieło udającego ateistę twórcy Cthulhu
idealnie wpasowuje się w opisane przez Rudolfa Otto wzorce świętości
i religijności, z kolei ciężko wyodrębnić jakieś wyraźne
różnice. Niestety, tempo mówienia Mikołaja przypominające
karabin maszynowy wypluwający łuski od pocisków, połączone z
mnóstwem słów trudnych dla przeciętnego czytelnika, włącznie z
łacińskim zwrotami religioznawczymi sprawiały, że wystraszony
umysł miał poważne problemy z nadążaniem za tokiem wypowiedzi
autora... doskonale odprężającą odskocznią okazała się
prezentacja katalogu lęków i fobii jakie gnębią współcześnie
nasze społeczeństwo. A więc obok znanej chyba każdemu paniki na
widok pająków czyli arachnofobii można było się dowiedzieć o
ludziach którzy boją się chodzić, jeździć samochodem czy
pakować się przed wyjazdem. Okazało się jednak, że taką samą
jednostką chorobową jak strach przed pająkami może okazać się...
lęk przed chodzeniem do szkoły. I tak jak Toy u Ziemiańskiego
wykorzystuje religię aby urwać się z jednostki wojskowej na kilka
dni i zdobyć alkohol, tak i sprytny uczeń ma już wspaniałą
wymówkę do niechodzenia do szkoły.
Przestępcy na wieczność potępieni
A później przyszła okazja posłuchać
o śląskich nieumarłych. Można było się więc dowiedzieć kim
był Wiederganger (zmarły odwiedzający krewnych po swej śmierci),
Nachzehrer (zmarły pożerający siebie po śmierci, co tłumaczyłoby
odgłosy mlaskania na cmentarzu nocą) czy Neuntater, dziecko zmarłe
w okresie niemowlęcym i zabierające ze sobą do grobu kolejnych 9
krewnych.
Zastanowić by się można było, skąd
się więc tacy nieumarli brali? Zazwyczaj do takich „aktów
nieumierania” dochodziło w przypadku śmierci samobójców i
dzieciobójczyń, lecz mogło także dotyczyć przestępców zabitych
za swe uczynki. Właśnie dlatego szubienicy nadawano magiczną rolę
bramy pomiędzy światem żywych a światem zabitych złych, zwanych
także demonami. Dodajmy, że problem „powrotników” próbujących
przedłużyć swoją egzystencję kosztem żywych traktowano tak
poważnie, że ich rozwiązaniem zajmowali się specjalizowani
radnicy, a nawet rady miejskie.
Oryginalna zasłona okienna... czy może jednak ukryte przejście na cmentarz? |
Człowiek który pozwolił demonowi się opętać...
i obudził się spętany
i obudził się spętany
Mikołaj aż się złapał za głowę jak pomyślał jakie to straszne... |
Po kolejnej prezentacji warto byłoby
dla odmiany zmienić sposób poznawania straszności tego świata,
więc dla odmiany odwiedziłem panel dyskusyjny o powiązaniu
religijności z horrorami. Chociaż w panelu uczestniczyły 4 osoby,
to większość uwagi skupiał wspomniany wcześniej Mikołaj,
człowiek który (jak sam o tym wspomina) pozwolił opętać się
przez sen demonowi i obudził się całkowicie sparaliżowany. Po
dodaniu faktu, że pierwsze horrory czytała mu do poduszki starsza
siostra, którą bawiło jak jej młodszy braciszek się boi, aż
dziwne, że w końcu Mikołaj wyrósł na tak wielkiego pasjonata
literatury grozy. I choć Mikołaj wiele miał do powiedzenia, to
tempo wyrzucania z siebie słów przypominające jak już wspomniałem
karabin maszynowy wypluwający puste już łuski sprawiał, że
pozostali dyskutanci mieli ograniczone możliwości wypowiedzi.
Jakie menu na kolację,
czyli trup w ciepłym brzuszku czy w zimnej ziemi?
czyli trup w ciepłym brzuszku czy w zimnej ziemi?
Wesoła rodzinka na konwencie grozy |
A żeby dopełnić klimatu grozy, po
północy poszedłem posłuchać Beniamina Muszyńskiego
opowiadającego o kanibalizmie, jego przyczynach i uwarunkowaniach
religijnych. Jak się okazuje, przedstawiane jako ofiara hiszpańskiej
kolonizacji plemię Azteków okazało się równie okrutne i
ekspansyjne jak europejscy konkwistadorzy, a tempo ich ekspansji
wynikało głównie z potrzeby dostarczenia kolejnych ofiar do
bestialskich rytuałów religijnych, do których zaliczało się
chociażby wyrywanie bijącego jeszcze serca czy używanie
zabarwionych na żółto ludzkich skór jako imitacji kwiatów
składanych bogom.
Z kolei inne plemiona stosowały
kanibalizm zamiast pochówku, jakże dziecinnie tłumacząc to, że
przecież zmarłemu będzie lepiej w ciepłym brzuszku niż w ciepłej
ziemi. Było także o „zjadaniu tożsamości”, a więc zjadaniu
kawałka ciała zmarłego po to, aby zdobyć jego wspomnienia. Z
jednej strony było to okazywanie szacunku zmarłym i zapewnienie im
nieśmiertelności – z drugiej przejmowanie doświadczeń i
umiejętności, które pozwolą zjadającemu na zdobycie lepszej
pozycji w stadzie. Dodać należy, że przyzwyczajenia do tego typu
„przechowywania wspomnień” są tak silnie zakodowane w
przedstawicielach tego typu społeczności, że gdy dotarła do nich
europejska kultura i wprowadziła zakaz spożywania zmarłych, to
tambylcy potrafili wyczekiwać, aż na ciele pojawią się larwy
robaków. Bo przecież z jednej strony zjadając takie larwy nie
łamie się przecież zakazu z punktu widzenia Europejczyków, z
drugiej jednak strony – skoro larwa żywiła się ciałem zmarłego,
to w dużym stopniu jest swoistą „reinkarnacją” zmarłego, a
przez to zjadać larwę przejmuje się jego wspomnienia i zapewnia mu
nieśmiertelność. Dodać należy, że zwyczaj ten został nawet
wypraktykowany przez naszego polskiego podróżnika, Wojciecha
Cejrowskiego. Jak się okazuje, jeden z przedstawicieli prymitywnych
plemion sam poprosił go o zjedzenia kawałka jego ciała, gdyż
tylko w ten sposób zjedzony mógł (oczami naszego celebryty)
zobaczyć ocean.
A skoro wspomnieliśmy już o jednym przypadku, to może warto
dorzucić pozostałe przedstawione w trakcie zamczyska? Tak więc
było o wypadku fregaty Meduza w 1816 roku, samolocie linii Fuerza
Aerea Uruguaya który rozbił się wraz z drużyną rugbistów w
Andach czy wreszcie o wielkim głodzie na Ukrainie w latach 1932-33.
Tym, co łączyło te wszystkie przypadki kanibalizmu była
konieczność i głód, czego nie można powiedzieć o dwóch
kolejnych przykładach. Pierwszym z nich był Armin Meiwes, do
którego dobrowolnie zgłosiła się ofiara kanibalizmu gdy tylko
umieścił ogłoszenie w gazecie. Żeby było straszniej, przed
ostatecznym zabiciem swojej ofiary, kanibal zaprosił swoją ofiarę
na ucztę, na której głównym daniem była ugotowana kończyna
ofiary. Ostatecznie Armin Meiwes został złapany i skazany za
zabójstwo swojej ofiary gdy tylko umieścił kolejne ogłoszenie w
prasie. Zdecydowanie więcej szczęścia miał kanibal japoński
Issei Sagawa, który w ramach brutalnej zabawy zabił
niespodziewającego się niczego koleżankę ze studiów, a następnie
ją zjadł. Dzięki bogactwu rodziców udało mu się niekaranym
wrócić do ojczyzny, gdzie wydał książkę ze swoimi
wspomnieniami, stał się gwiazdą i prowadzi nawet własny blok...
kulinarny.
"Prawdziwy głód zaczyna się wtedy, kiedy patrzysz na drugiego człowieka
jak na obiekt do zjedzenia."
Gustaw Herling-Grudziński
Czy wspominałem już może, że w zamkowej czytelni można było przeczytać straszne książki i komiksy? A przy okazji spotkać Czerwonego Kapturka, masową morderczynię przeuroczych wilczków? |
Górska zgroza
Wydawało się, że po strasznej nocy poranek okaże się
sielankowy. Jako autor także bloga Prawie że góry z radością
przyszedłem na prelekcję o przepięknych górach... jednak te
okazały się mordercze dla przebywających w nich turystach, bo po
raz kolejny trafiłem na prelekcję Szymona Makucha, który
rozpatrywał góry w aspekcie horrorów. Jak się jednak okazuje,
większość górskich horrorów wykorzystuje góry jedynie jako
miejsce akcji, które swobodnie dałoby się zamienić dowolnym
innym, traktując je jedynie jako sposób osaczenia bohatera i
odizolowania go od świata zewnętrznego i mogącej iść stamtąd
pomocy. Co prawda gdzieniegdzie wykorzystywane są piękne
landszafciki a równocześnie sielankowy krajobraz ukrywa gdzieś nie
znane zagrożenie, jednak bardzo rzadko wykorzystywany jest w pełni
dualizm gór. Przykładem jest tu chociażby bestia z nawiedzonej
jaskini, którego akcja mogłaby dziać się gdziekolwiek, gdzie
znajdzie się jaskinia lub dowolna inna kryjówka w której mógłby
się schować nasz potwór. Jednym z nielicznych miłych akcentów
jest film Ravenous, który oprócz pięknych bałkańskich gór
czerpie także z lokalnego folkloru.
Aby wrócić do
rzeczywistości, Zamczysko zamykane było spotkaniem z Maciejem
Lewandowskim, które miało być utrzymane gdzieś na granicy
pomiędzy horrorem a rzeczywistością. Bo z jednej strony strach i
zgroza, a z drugiej ujarzmiona piórem pisarza – czyli o kulisach
pisania. Więc z jednej strony było jak powinien wyglądać dobry
horror, a więc o podważaniu zasad poznanego świata robienia
z człowieka bezwolną marionetkę targaną wiatrem losu, o naturze
która ma zawsze rację i bohaterze, który musi dokonać wyborów. I
wreszcie o rozdarciu rzeczywistości a odkryciu przez żonę
przeterminowanego kefiru...
Z drugiej strony – było o polskich
pisarzach, którzy zamiast pisać porządnie zasłaniają się
kalkami, schematami i kategoriami, o epatowaniu seksem, przemocą,
flakami i krwią w książkach czyli (jak to ładnie ujął
prelegent) o „radosnym festiwalu niezrealizowanych fantazji”... słowem, o wszystkim tym, co męczy jednego z autorów horrorów zarówno gdy pisze swe książki, jak i gdy czyta dzieła kolegów po fachu. A ja wciąż mam wątpliwości, czy użycie słowa "straszny" w odniesieniu to komplement sugerujący wzbudzane emocje czy raczej obraźliwy epitet sugerujący jego niski poziom...
Oczywiście, pisząc o imprezach organizowanych przez CK Zamek ciężko nie wspomnieć o warstwie wizualnej. I tym razem nie mogło obejść się bez specjalnego przystrojenia centrum kultury. Jak wspomniałem, odwiedzających Zamczysko witał cieć-zombie, czego nie można powiedzieć o eterycznych upiorach okupujących okna – te raczej mrocznie obserwowały każdego odwiedzającego, jednak na szczęście nie kwapiły się do bliższych kontaktów. Z kolei drzwi do salek prelekcyjnych wyglądały, tak tajemnicze przejścia do świata leśnych koszmarów, zaś w przypadku dekoracji na półpiętrze wciąż nie jestem pewien, czy za dekoracją na pewno stało okno, jak miało to miejsce na Dniach Fantastyki, czy jednak była to brama do mrocznych alejek cmentarnych. I tak jak poziomem przygotowanych ozdób Zamczysko zdecydowanie przebijało Horrorday, to jednak przy tak małej frekwencji mam wrażenie, że ta wcześniejsza impreza ma jednak przed sobą większe wizje rozwojowe...
czwartek, 20 listopada 2014
Hall of Games
W walce z poranną sennością pomagało wspólnie Mobi Cafe z Erzą Scarlet |
Przyznam szczerze, że Hall of Games
miałem już sobie odpuścić. Bo oczywiście na takich imprezach
najciekawsza jest sobota... a w sobotę kolejną Pielgrzymkę
organizował Zakon Świetego Płomienia, i po raz kolejny miało by
mi przepaść? Z kolei piątkową konferencję okołogrową musiałem
sobie odpuścić z powodu drugiej zmiany w pracy... słowem, być
tylko w niedzielę na imprezie i na to wyciągać akredytację
medialną? No trochę przesada... co prawda gdzieś tam dochodziły
dziwne plotki dające nikłą nadzieję, że może jednak te główne
atrakcje ni z gruszki ni z pietruszki odbędą się w niedzielę...
no, ale programu imprezy nie było widać do samego końca terminu
zgłaszania akredytacji. Pozostała jeszcze jedna nadzieja, kontakt
bezpośredni z organizatorami, maila już prawie miałem napisanego,
ale potem coś mnie naszło: ale czy ja koniecznie jestem w stanie
napisać coś dobrego z imprezy gamingowej? Wydawało mi się, że
mail ostatecznie poszedł jednak do kosza...
Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa
dni później dostaję odpowiedź od organizatorów: A, to ja pana
dopiszę do listy, a pan się zastanowi. Naprawdę? Naprawdę
wysłałem tego maila a nie poszedł do kosza? I jeszcze pozytywna
odpowiedź po tym, że w sumie coś napiszę, ale może mi się nie
uda... a jednak. No i ten program który sugeruje, że jak nie będzie
mnie ani w piątek, ani w sobotę to naprawdę nic mądrego nie uda
mi się wykrzesać.
Jeszcze raz przemyślałem zakonną
Pielgrzymkę i stwierdziłem, że skoro tym razem ma być
krajoznawcza a nie jakaś eksploracyjna, to może następnym razem?
Do Jaworzyny pojechać mogę sobie sam (choć za Zakonnym pomysłem trzeba
poważnie przemyśleć, czy do muzeum kolejnictwa wypada jechać
własnym samochodem, czy nie wypadałoby pomyśleć o kolei), a
pierwszych Hall of Games więcej nie będzie... słowem, w sobotę
pojawiłem się w Hali Stulecia.
Na pierwszy ogień poszedł Maciej
Miąsik ze swoim „Jak zrobić swoją pierwszą grę -do's and
don't”. Trzeba przyznać, że tematyka prelekcji była ważna, bo
zamiast skupiać się na detalach technicznych czy szukaniu taniej
sławy, autor pokazał jak istotny jest profesjonalizm i porządne
przygotowanie tego, co się robi. Było o tym, że najważniejsze co
powinno nas interesować przy robieniu swojej pierwszej gry to nie
graficzne gadżety, nie wiadomo jak wysoki poziom zaawansowania
technologicznego, a jej zrobienie od początku do końca. I że na
początek nie powinno się brać za super-wspaniałe gry które
rzucą świat na kolana (bo z pewnością nie rzucą), ale na remaki
prostych gier z lat 70-80tych, bo dzięki nim zdobędziemy
doświadczenie pozwalające zabrać się nam za poważniejsze
produkcje. Niestety, sposób prowadzenia prelekcji sprawiał, że
ludzie raczej powoli, małymi grupkami opuszczali salę. Bo
przyznajmy szczerze: po tytule „do's and don't” spodziewałbym
się raczej sporej ilości drobnych rad, uwzględniających
najczęstsze potrzeby i problemy początkujących twórców gier, a
nie wielkiej umoralniającej gadki na temat rzadko zauważany przez
rozpoczynających swoją karierę. Widząc, że w tak krótkiej
prelce autor raczej nie poruszy już innych problemów i za swój cel
wziął maniakalną eksploatację tego jednego tematu –
postanowiłem przejść się po głównym terenie targów.
Wielka Hala Gier
Bo nie wspomniałem oczywiście, że
salka prelekcyjna mieściła się we Wrocławskim Centrum
Konferencyjnym, a we właściwej Hali Stulecia wystawione były
stoiska targowe oraz sceny: dwie turniejowe i scena główna, na
której rozgrywany był m.in. konkurs cosplayu. Poza scenami w
głównej części hali porozrzucane były stoiska producentów gier
i firm związanych z branżą gamingową oraz, co mnie zupełnie
zaskoczyło, stoisko Agarel – Dremel Cosplay project. Stoisko to,
oprócz funkcji typowo wystawienniczej, pełniło też funkcję
warsztatowo-naprawczą dla cosplayerów, którzy dzięki dostępnym
na stoisku narzędziom mogli dokonać napraw i poprawek w swoich
strojach, a co bardziej przewidujący – wykonać także drobne
prace do przyszłych strojów. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie
zakres narzędzi, bo do tej pory markę „Dremel” kojarzyłem
tylko z tzw. dremelkiem, małą „modelarską”*
szlifierko-wkrętarką z ogromnym wyborem końcówek. Dodać muszę,
że sformułowania „modelarska” użyłem tu raczej ze względu na
wykonywanie drobnych prac precyzyjnych, bo tego typu dremelki
widziałem w użyciu także w fabrykach przy uzupełnianiu szczegółów
w kilkudziesięcio-tonowych formach wtryskowych.
Okazuje się jednak, że Dremel to
producent także innych narzędzi przydatnych cosplayerom, takich jak
chociażby mała wyrzynarka stołowa, pistolet do klejenia na gorąco
czy małe lutownice gazowe które równie dobrze można wykorzystać
do formowania strojów z pianki. Słowem, moja opinia o
uniwersalności marki Dremel jeszcze bardziej urosła.
To mówisz, że kto tu rządzi na scenie? NO KTO, NO POWIEDZ GŁOŚNO ŻE JOKER!!! |
No oczywiście, na wielkie bieganie to
terenie targowym nie było zbyt wiele czasu, potraktowałem je raczej
jako wstępne rozpoznanie terenu, bo już zaraz rozpoczynał się
pierwszy blok konkursu cosplayowego. Trzeba przyznać, że początek
nie zachwycał, bo poza kilkoma osobnikami większość występujących
sprawiała wrażenie raczej jakby nie wiedziała co ze sobą zrobić.
W sumie z wartych wspomnienia wymienić należy jeden występ
taneczny, gdzie faktycznie występująca wcześniej przemyślała
sobie choreografię oraz występ... a właściwie napad Jokera ze
swoją świtą na prowadzącego. Bo inaczej nie dawało się tego
nazwać – prowadzący jeszcze nie zdążył zapowiedzieć kto
będzie następnym występującym, a chłopaki (bez zastanowienia czy
to na pewno o nich chodzi) wparowali z pistoletami na scenę i siłowo
zmusili prowadzącego do poddania się. Słowem, porządna gangsterka
jak na Jokera przystało. I nie wiem, na ile prowadzący
improwizował, a na ile został siłowo przymuszony do odegrania
swojej roli, ale trzeba przyznać, że nie tylko sami cosplayerzy
dobrze się wczuli w swoje role, ale i konferansjer stał się
częścią tego przedstawienia.
A gdzieś po pierwszym konkursie
oczywiście ganianie za cosplayerami i robienie im zdjęć. Chociaż
jesień już praktycznie przebrzmiewała, to wciąż zarówno na
terenie Pergoli jak i otaczającego Halę Parku Szczytnickiego można
było znaleźć ciekawe miejsca. Pogoda też sprzyjała wychodzeniu w
plener, bo mimo braku silnego słońca na zewnątrz dawało się
wytrwać dłuższy czas w krótkim rękawku. Choć cosplayerów było
znacznie mniej niż chociażby na urodzinach CD-Action, to z tego
zabiegania przegapiłem nie tylko prelekcję „Wojna się zmienia”,
ale i drugi blok konkursu cosplayowego. Do kolejnych atrakcji
„konwentowych” wróciłem dopiero koło godziny 15-tej, na blok
Michała Oracza na temat projektowania gier i cyklu rozwoju gry od
pomysłu do jej premiery.I nie wiem, czy to jakieś fatum ciążące na twórcach gier, czy może po prostu znów trafiło na wzorcowy przykład symptomu informatyka, ale i na tej prelekcji nie dało się wysiedzieć. Już pomijając to, że gdzieś w informatorze umknęła informacja, że chodzi o gry planszowe w czasie gdy większość słuchających oczekiwała raczej branży gier na urządzenia elektroniczne... sposób prowadzenia też nie należał do zachęcających.
Podobnie jak w przypadku Macieja
Miąsika była to „prelekcja jednej, niezrozumiałej idei”, która
nie szczególnie była zrozumiała dla audytorium. No bo jak
zrozumieć pomysł, że grę musisz testować jeszcze zanim wpadniesz
na jej pomysł, zanim ustalisz chociażby zarys świata w jakim
będzie się dziać? Zamiast naszkicować ideę i szybko przejść do
przykładów, prelegent pastwił się nad ważnością testów, nad
tym, jak wcześnie trzeba je zacząć. Dopiero gdzieś później
rozwinął temat i zwrócił uwagę, żeby przed przejściem do
wkładania ogromnego wysiłku w jakąś pracę, najpierw przetestować
samą ideę główną gry. Dopiero tutaj podał pierwszy, jakże
obrazowy przykład i pokazał, że często lepiej pozwolić sobie na
sporą improwizację na początkowym etapie tworzenia. Jak pokazał
na swoim przykładzie, kiedyś spędzał mnóstwo czasu na
komputerowe przygotowanie gry, po czym w trakcie testów co rusz
nanosił poprawki na zaprojektowanych modelach, co i tak po kilku
zmianach wymagało zrobienia kolejnych żetonów/plansz/figurek
(oczywiście znów na komputerze), a gdy po wielu próbach i tak
okazało się, że np. sama koncepcja danej jednostki jest do bani –
szkoda było mu ten pomysł wyrzucać bo przecież tyle pracy już w
nią włożył. Słowem, pozostawał wielki czyrak na wielkiej grze,
„bo przecież już sobie wyrósł”. Jako kontrprzykład Michał
Oracz podał swój obecny sposób przygotowania
modeli/jednostek/figurek z byle czego, ot, zrobiony na szybko szablon
na kartce papieru, który w miarę nadmiernego nagromadzenia się na
nim poprawek można szybko odtworzyć od nowa, a w razie
niezaakceptowania – zmieść w ręku i wyrzucić do kosza na
śmieci, gdzie jego miejsce.
Tak jak wspomniałem, i ta prelekcja
prowadzona była dosyć ciężko, więc bez skrupułów dołączyłem
do grona opuszczających salę i pokrążyłem się ponownie po
hali, aby ostatecznie trafić na trzeci blok konkursowy cosplayu.
Trzeba przyznać, że poziom występów
porannych i popołudniowych to jak niebo i ziemia. Tym razem
przedstawione zostały porządnie przemyślane scenki rodzajowe,
które aż przyjemnie się oglądało. Zaskoczeniem była
przygotowana foto-platforma dla mediów, z której spokojnie można
było robić zdjęcia nie przeciskając się przed wszystkich. Muszę
przyznać, że po wrocławskich konwentach zaskoczyło mnie takie
udogodnienie, dlatego i sprzętowo nie przygotowałem się na zdjęcia
z teleobiektywem... zobaczymy co z tych zdjęć wyjdzie.
Kolejne krążenie po terenie targów –
i kolejne zaskoczenie. Tematy druku 3D jakoś nigdy specjalnie mnie
nie interesowały. Ot, jeździ sobie taka mała dyszka, 3 małe
silniczki napędzające 3 śruby pociągowe, w przeciwieństwie do
porządnej drukarki atramentowej zamiast kilku tysięcy maciupcich
dyszek atramentowych mamy jedną rureczkę o dającej się zauważyć
ludzkim okiem średnicy... machnąć jakieś ciekawe zdjęcie i można
iśc dalej. Plakietka „media” jednak robi swoje – obsługa
stoiska Z-Morph sama z siebie pomagała przy zdjęciu (a może lepiej
z podniesioną klapką?A może na tej drukarce, bo tu już jest
trochę wydrukowane? A w ogóle, to może lepiej te dwa gotowce
sfotografować?).
Zaskoczenie jednak przyszło przy podsuniętych mi
do sfotografowania produktach... ale przecież TO JEST DREWNO!!!
Podsunięty mi przed obiektyw wisiorek wyglądał trochę jak te
figurki składane z płaskich drewnianych szablonów nakładanych
jeden na drugi, tyle że tym razem poszczególne warstwy miały mniej
niż 1 mm szerokości, ale i sam obiekt był wielkości zaledwie
kilku centymetrów. Skojarzyć to można też było z czymś
wyfrezowanym przy pomocy mało dokładnego freza, jednak pierwsze
skojarzenie – z wieloma nałożonymi na siebie warstwami – było
o wiele bardziej poprawne. Bo tak przecież działa drukarka 3D –
najpierw drukuje pierwszą warstwę, na niej ciut wyżej drugą,
trzecią... Okazało się, że to też wydruk, bo mieszanka drobnego
drewnianego pyłu (jakieś 95%) i plastikowego spoiwa sprawia, że
tak przygotowanym „peletem” można drukować na drukarkach 3D.
Pod wpływem podgrzania materiału, spoiwo się roztapia, jest
wtryskiwane na nasz obiekt, po czym zastyga trwale podtrzymując
kształt wydrukowanego drewna. Okazuje się, że w podobny sposób ze
spoiwem mieszać można także pył miedziany (ok. 85%) tworząc
metaliczne wydruki na zwykłej, „plastikowej” drukarce. Kolejne
eksponaty były nie mniej zaskakujące – otóż na tych samych
drukarkach wydrukować można sobie jakąś fantazyjną tabliczkę
czekolady (co jeszcze nie jest zaskoczeniem, bo przecież czekolada
łatwo się topi) czy nawet... ciastko w kształcie wiedzmińskiego
wisiorka! Tak, tak, okazuje się, że przy pomocy grubszej dyszy
drukować można przy pomocy ciasta! Tylko nie polecam jeść takiego
świeżego wydruku – surowe ciasto niekoniecznie należy do
najzdrowszych i przed zjedzeniem warto je wcześniej wypiec w
piekarniku. Ważne, że dzięki wstępnemu podgrzaniu jest już na
tyle podsuszone, że spokojnie utrzymuje wydrukowany kształt.
Jak wspominałem, jako osoba mało
grająca w popularne gry, nie spodziewałem się jakichś wielkich
niespodzianek na gamingowej imprezie. A jednak czekało na mnie
kolejne zaskoczenie. Otóż wspominając o trzecim bloku cosplayowym,
nie wspomniałem jeszcze o jego najmłodszej uczestniczce. Mała Wiki
odegrała scenę mocno zbliżoną do początkowych minut najlepszego
chyba filmu tego roku, Maleficient. Trzeba przyznać, że i strój –
prosta sukienka połączona ze wspaniale przygotowanymi skrzydłami z
prawdziwych piór gęsich, robił ogromne wrażenie. Gdy jednak
robiłem zdjęcie małej gwieździe i jedno z pytań skierowałem do
jej pełnoletniej opiekunki, nagle usłyszałem: "No tak, bez stroju
to mnie nikt nie poznaje". Jak się okazało, mała Wiki to siostra
Issabel, jednej z bardziej znanych cosplayerek polskiej sceny.
Oczywiście, bez zaangażowania młodej adeptki występ nie wyszedł
by tak świetnie, jednak pomoc Issabel tłumaczy, jak tak młodej
osobie udało się tak profesjonalnie przygotować do występu –
zarówno w kwestii stroju, jak i choreografii o czym wielu
początkujących zapomina.
Dzień powoli dobiegał końca,
światła powoli gasły... i oto ostatnia atrakcja soboty. Mój
ulubiony pokaz wideomappingu. Niestety, całość wyglądała jakby
„grana na pół gwizdka”. O dziwo same stoiska nie odbierały
efektu tego przedstawienia (zawsze uwielbiam oglądać wideomapping
leżąc na scenie – pionowe ścianki stoisk mogłyby jednak zbyt
wiele zasłaniać), jednak tym razem oświetlenie było jakby słabsze
niż normalnie. I jak jeszcze efekty wizualne można by zwalić na
pozostawione oświetlenie samych stoisk i brak porządnej ciemności,
tak już w kwestii głośności dźwięku jedyne racjonalne
uzasadnienie dla mnie to celowe zmniejszenie mocy. Nie, na
videomapping lepiej przejść się na pustej sali...
Jak sama nazwa wskazuje, Hall of Games
to gry nie tylko elektroniczne. Dlatego niedzielę zacząłem od
odwiedzin części planszówkowo-karcianej. Oczywiście, jak to w
niedzielę, nie było już tak wielkich tłumów jak w sobotę,
dlatego spokojnie można było przypatrzeć się poszczególnym
makietom i figurkom, które jak zwykle zachwycały dokładnością
wykonania.
Był to także dobry moment aby
dowiedzieć się czegoś więcej o najnowszej grze promującej miasto
Wrocław. Co prawda jej oficjalny pokaz odbył się w piątek, w
bloku konferencyjnym pokrywającym się z moją pracą, to
przedstawiciel TK Games ochoczo zaprezentował mi grę i trochę
poopowiadał na temat kulisów jej tworzenia. Pozostaje mi ją
przetestować i wkrótce może się spodziewać garści informacji na
jej temat.
Na koniec zostały mi warsztaty
cosplayowe prowadzone przez Shappi. A właściwie, chyba bardziej
prelekcja ze współudziałem uczestników, która okazała się
jakże miłą odmianą na tle tych prowadzonych przez twórców gier.
Prezentacja podstawowych materiałów i narzędzi świetnie okraszona
została przykładami, więc nawet ktoś kto pierwszy raz w życiu
spotkał się z cosplayem z pewnością bez problemu zrozumiał o co
chodzi i kiedy, jak, dlaczego i czego używać aby stworzyć porządny
strój.
Podsumowując, organizatorom udało się
zrobić naprawdę porządną imprezę. Chociaż wydaje się być
mniejsza niż 18-te urodziny CD-action, to dzięki odpowiedniemu
rozplanowaniu nie czuło się jakiegoś niedosytu czy pustki, powiem
więcej – udało się uniknąć uczucia tłoku, jakie towarzyszyło mi momentami na wspomnianych uridzinach.
Chociaż imprezy gamingowe to raczej moja słaba strona, to na Hall of Games udało mi
się znaleźć wiele ciekawych atrakcji. Mimo iż to pierwsza
edycja tej imprezy, to dołączam ją do listy zdarzeń które w tym
roku miło zaskoczyły mnie profesjonalizmem organizacji. Oczywiście,
były też świetną okazją do spotkania się ze znajomymi i
wszelkich innych atrakcji typu socializing... może tylko trochę szkoda
że w kwestii cateringu liczyć można było tylko na drobne
przekąski, jednak do Placu Grunwaldzkiego ze swym zapleczem
kulinarnym z hali w końcu nie tak daleko.
piątek, 31 października 2014
Stwory i potwory zakręconego pola kukurydzy
Bo czasem lepiej jechać według mapy niż zawierzyć GPSowi |
To musiało się tak skończyć.
Najpierw ześwirował GPS. W sumie to on nigdy nie rozumiał takiego
pojęcia jak „prosta trasa”, niezależnie od nastaw. W sumie to
nigdy na to nie narzekałem, bo dzięki temu odkrywałem wiele mało
znanych atrakcji turystycznych porozrzucanych po Dolnym Śląsku. No,
ale żeby pomiędzy Kobierzycami a Wrocławiem wpuścić mnie na
jakieś dziurawe drogi to chyba jednak przesada – a ze zmęczenia
to i ja dałem mu się wyprowadzić w pole. A potem silnik. Co prawda
ostatnio dawał do zrozumienia, że mu się nie chce nigdzie jeździć
i zostawało mu się pod domem gdy ja musiałem jechać do pracy. Ale
wydawało mi się, że to już historia i mu przeszło. Niestety,
teraz odechciało mu się w trakcie jazdy, no i się wyłączył na
środku drogi, akurat na jakimś paskudnym zakręcie. Żeby chociaż
zdechł i stanął w miejscu – a tu nie, przeszedł sobie w tryb
hamowania silnikiem równocześnie odcinając wspomaganie kierownicy.
Pole kukurydzy... tu nigdy nie jest bezpiecznie |
No cóż, chyba jedyne z czym kojarzy
mi się pole kukurydzy to „znaki” z Melem Gibsonem, więc
perspektywa spędzenia ciemnej nocy w takim otoczeniu nie bardzo mi
się widziała. W sumie, w oddali słychać drogę, za sobą mam
jakąś wieżę ze światłami ostrzegawczymi – słowem, nie
powinno być trudno wrócić do cywilizacji mimo że nic nie widać...
No cóż, życie rzadko kiedy pisze
proste scenariusze. Choć wydawałoby się że idę wciąż w tym
samym kierunku w jakimś korytarzu z kukurydzy, to po jakimś czasie
okazuje się że ruch drogowy słyszę raczej po swojej lewej niż z
przodu. Tak jakby korytarz szedł po łuku. Gdy jeszcze zobaczyłem
że korytarz nagle rozgałęzia się i mogę iść na wprost i w
prawo, to domyśliłem się, gdzie jestem. Ech, to ten sławetny
labirynt w polu kukurydzy o którym ostatnio pisały media... w
sumie, może i fajna atrakcja, ale nie gdy po nocy zależy ci żeby
wrócić szybko do domu i walnąć się do łóżka. Informacja o
dzikach które podobno buszują po nocy w tej kukurydzy też nie
napawała optymizmem, zwłaszcza że już od pewnego czasu słyszałem
jakieś pochrumkiwania i dźwięki łamanych łodyg wokół siebie.
No więc powoli zaczynam rozumieć w co się wpakowałem.
Labirynt? Po co błądzić, skoro można na skróty? |
No, ale
skoro to labirynt, to mogę sobie tu błądzić aż do samego rana...
może pora na rozwiązanie alternatywne? Próby forsowania kolejnych
ścian kukurydzy spaliły na panewce. W sumie, sama kukurydza nie
okazała się zbyt ciężką przeszkodą do przejścia, jednak coś
dziwnego się między nią kręciło. A wyglądało zdecydowanie
straszniej niż dzik... może nie wyglądałoby tak strasznie w
jakimś świetle, jednak latarki nie wożę ze sobą w aucie, więc
po labiryncie kręciłem się zupełnie po omacku... więc może
lepiej nie ryzykować i lepiej sprawdzić gdzie mnie doprowadzi ten
korytarz?
Rozgałęzień było mnóstwo. Choć
starałem się wybierać rozgałęzienia bardziej w kierunku
zewnętrznym i niż wewnętrznym, to już wkrótce totalnie straciłem
poczucie kierunku. Co do swojego zagubienia się byłem absolutnie
pewien, gdy odległa wieża znów była przede mną, a śladów
samochodu ani rozjechanej kukurydzy nie znalazłem żadnych. A
przecież to powinno być gdzieś tu w pobliżu...
Zagubiony gdzieś pośród kukurydz... |
No i te
potwory nie ułatwiały sprawy... jak się okazało, nie wszystkie
kryły się wśród kukurydzy, nie jednego można było spotkać
stojącego na drodze tęsknie wyczekującego na kolację licząc że
kiedyś ona do niego przyjdzie. Większość starałem się omijać,
a nawet zawracać gdy miałem je przed sobą, nie jeden raz jednak
nie było innego wyboru niż przed nimi uciekać. Na szczęście
odkryłem jedną zasadę: chociaż potwory doskonale radziły sobie z
zauważaniem ludzi na ścieżce, to zupełnie traciły
zainteresowanie „chodzącą kolacją” gdy tylko ta wbiegała w
ścianę kukurydzy. W takim zagęszczeniu zupełnie nie potrafiły
nikogo wyczuć. Niby doskonały sposób na znalezienie schronienia...
tylko że w łanie kukurydzy można było natknąć się na inne
potwory, więc nikt nie był bezpieczny.
A mówiłem, że spotkałem Czerwonego Kapturka? :) |
Ech, wypomniecie mi, że powiedziałem
„ludzie”? W sumie, nawet nie wiem, czy ludzie, zwierzęta, czy
może duchy... w miarę krążenia coraz częściej słyszałem wokół
siebie odgłosy sugerujące że nie jestem jedynym uwięzionym w
labiryncie. Najczęściej słychać było kroki. I nie, nie mówię o
głuchym dudnieniu kroków potworów czy trzaskom łamanych źdźbeł
kukurydzy, głosów charakterystycznych dla bezwładnego ruchu
otępiałych potworów. Obok nich coraz częściej dawało się
usłyszeć odgłosy ostrożonego skradania się, niejednokrotnie
przerywane wrzaskiem strachu i łomotem ucieczki. Próbowałem się
odezwać do współtowarzyszy błądzenia, krzyczeć do nich, przejść
na szagę w kierunku, z którego zdawało mi się że słyszę ich
odgłosy... większość z tych prób spaliła na panewce, gdy
docierałem do miejsca z którego wydawało mi się że słyszę
odgłosy, nie znajdowałem żadnych śladów bytności kogokolwiek,
nawet źdżbła przygiętej trawy czy śladów butów w błocie. Tak
jakby nikt tu nie był... tylko raz spotkałem człowieka. Lekko
kulejącego młodzieńca, milczącego towarzysza niedoli, który
tylko sporadycznie się odzywał. Oczywiście, jego ułomność
utrudniała ucieczkę przed potworami, ale wystarczyło dopracować
techniki chowania się i unikania ataków i przed każdym straszydłem
dawało się uciec.
Ciemność... Czasem pewnych rzeczy lepiej nie widzieć... |
Kolejne godziny krążenia, kilometry
drogi za nami i wciąż nie widać wyjścia... Nogi już dawno nie
chcą się podnosić, jednak resztki nadziei każą iść do przodu.
Powoli zaczynam rozróżniać potwory a na podstawie ich
rozmieszczenia zaczynam tworzyć w swojej głowie mapę. Tak jak
kartografowie oznaczają w terenie każdy charakterystyczny punkt –
górę, zakole rzeki, zakręt drogi, tak ja oznaczam miejsca według
potworów. Dwa metry od Obamy, na lewo od Putina, 2 minuty ucieczki
przed wiejską babą, skręcić koło Stracha na wróble... nadzieja rozbłyska promykiem gdy w którymś
momencie przede mną kończy się łan kukurydzy. Dosłownie
promykiem, bo na środku słabym promykiem tli się świeca w
lampionie, a obok leży mnóstwo zniczy. Choć oczywiście
najprościej byłoby wziąć lampion, jednak jakaś mistyczna siła
nie pozwala mi tego zrobić. Dlatego odpalam od świecy jeden ze
stojących obok zniczy. Nie daje on co prawda silnego światła,
jednak to i tak lepiej niż do tej pory. Dopiero teraz zauważam, że
chyba dotarłem do zupełnie odwrotnego miejsca niż miałem zamiar.
W słabym świetle znicza być może nie widać zbyt daleko, jednak
wystarczy aby zauważyć otaczającą mnie kołem ścianę kukurydzy
2 metry dalej. A więc zamiast na zewnątrz dotarłem do środka
labiryntu. Wiem gdzie jestem, choć liche to pocieszenie...
A ty się nabijasz z wróbli, że się boją Stracha |
Jednak łatwiej idzie się w tym mikrym
oświetleniu. Choć wciąż mało widać, to kałuże i błoto dają
się zauważyć zanim się w nie wdepnie, a i boczne odnogi łatwiej
zauważyć. Co ważniejsze, okazuje się, że potwory panicznie boją
się nawet tak małego ognia i zamiast one mnie straszyć, to ja mogę
straszyć je. Niektóre co prawda uciekają z daleka, inne jednak z
szaleńczą fascynacją mieszaną ze strachem starają się podejść
bliżej ognia. Trudno powiedzieć czy to strach i chęć zeżarcia
człowieka, czy może niezdrowa fascynacja światłem i obawa przed
spłonięciem niczym nocna ćma... ważny jest efekt. Choć potwory
co rusz prawie ocierają się o mnie, to wciąż utrzymają minimalną
granicę. A ja, przy pomocy znicza, mogę straszyć je i nimi
manipulować. Po kilku próbach udaje mi się nimi kierować dzięki
czemu dochodzę coraz bardziej na zewnątrz labiryntu...
Niestety, nic co piękne nie trwa
wiecznie. Gdy już głosy dobywające się z drogi wydawały się na
tyle groźne że wydawało się że już jestem na miejscu, na mej
drodze pojawiło się znaczne ugrupowanie potworów. Widać nie
spodobało im się moje ze świeczką wędrowanie i postanowiły
pójść na skargę do mitycznego Rolnika. Tak, wśród tych
wszystkich potworów mojego wzrostu, nad całością góruje o wiele
wyższa postać ubrana w ogrodniczki i flanelową kraciastą koszulę.
Niczym skrzydła husarii, jego plecy przyozdabiają dwa wysokie
źdźbła kukurydzy... Wiele o nim słyszałem, duchu ochronnym pól
kukurydzy który w odwecie za każdą ściętą kukurydzę ścina
jeden ludzki żywot. Widać to dusze tych nieszczęśników słyszałem
błądząc po labiryncie... pozostaje pytanie, kto miał być kolejną
ofiarą Rolnika? Ja, czy może ten kuternoga który mi
towarzyszy???
W tym momencie gaśnie znicz. Wydawało się, że
jestem już tak blisko wyjścia. Że pozostaje mi, niczym w jakiej
komputerowej grze, przejść obok wielkiego bossa aby ujrzeć napis
„mission accomplished”. Niestety, przypadkowy podmuch wiatru gasi
moją świeczkę. Na szczęście zafascynowane ogniem potwory chwilę
wcześniej stwierdziły że nie ma sensu mi towarzyszyć, więc i nie
miał kto się rzucić na mnie. Znając już drogę do wnętrza, w
miarę szybko wracam do lampionu. Widać to ręka Opatrzności kazała
mi pozostawić tą świecę aby z kolejni wędrowcy mogli skorzystać
z dobrodziejstw zgromadzonych tu zniczy. Więc odpalam kolejny, znaną
już sobie drogą wracam do miejsca zgromadzenia... wyciągam ręce
przed siebie i próbuję wejść w środek zgromadzenia, jednak
potwory same się rozstępują przede mną niczym Morze Czerwone
przed Mojżeszem...
„a choćbym podążał ciemną dolinązła się nie ulęknę”
…
- Dzień dobry, komisariat policji Stare Miasto. Proszę przygotować dokumenty do kontroli. Czy kierowca wie jaka jest przyczyna zatrzymania?
No nie no, to znowu Obama? |
Stanowczy głos policjanta wyrywa mnie
z transu. No tak, pogubiłem się w tej okolicy. Kiedyś, gdy
mieszkałem na Zachodniej, nie było tego zakazu skrętu w lewo.
Skręciłem w prawo, chciałem zawrócić, okazało się że to droga
jednokierunkowa. Z kolei musiałbym skręcić w lewo, przy
Świebodzkim pewnie musiałbym jechać na wprost, słowem będąc
prawie że w domu musiałbym objechać prawie całe miasto. A tu
tylko taki krótki kawałek, w sumie o tej porze i tak nic nie jeździ
więc nie ma zagrożenia. W sumie nic nie jeździ poza jakimś
zabłąkanym patrolem policji. Zabłąkany, zabłąkany, zmęczony
umysł podsuwa obrazy pola kukurydzy w nocy, labiryntu,
Rolnika-psychopaty... nie, to chyba zmęczenie, chociaż jak zaraz
coś walnę o szalonym rolniku ze skrzydłami z kukurydzy to jak nic
będą podejrzewać że mam jakieś zwidy od alkoholu.
- A alkohol jakiś był
- Nie, a co? Jakieś podejrzenia?
- Nie, nic, tylko rutynowo pytam...
- Nie, a co? Jakieś podejrzenia?
- Nie, nic, tylko rutynowo pytam...
To może lepiej siedzieć cicho i
poczekać aż panowie zrobią co muszą?
- Panie kierowco, takie postępowanie kosztuje 500 złotych i 5 punktów karnych...
- Ale czy nie można by skończyć na pouczeniu, przecież to ze zmęczenia, a nic nie jechało...
- No to właśnie pana pouczam o szkodliwości pańskiego czynu. A teraz proszę zawrócić, tam pan zakręci w lewo, przed dworcem jeszcze raz w lewo i już pan wróci na to skrzyżowanie, ale od tamtej strony, to pan będzie mógł skręcić w prawo i wrócić do domu.
A więc panowie policjanci nie okazali
się potworami i nawet pomogli wyjechać z miejskiego labiryntu. A
mnie wciąż w głowie obija się wizja wydarzeń z pola kukurydzy...
W sumie, to musiały być zwidy, bo auto całe, jestem w mieście a
nie w jakimś polu... tylko niech mi ktoś wytłumaczy, jak mogłem
sobie w samochodzie tak buty ubłocić i co robi kolba wysuszonej kukurydzy w
kieszeni???
***
A teraz parę słów tytułem wyjaśnienia. Spytacie o co chodzi? A o incepcję chodzi. O zaszczepienie pewnej idei w obcym umyśle. Tak jak w tym filmie z Leonardem DiCaprio. Pamiętacie, jak Dom Cobb testował Ariadne? Narysuj mi labirynt, z którego nie odnajdę wyjścia w ciągu minuty... pierwsza minuta, druga, trzecia... pozbawiona resztek nadziei bohaterka już miała się poddać i nagle jest, genialny pomysł: zróbmy labirynt w kole.
Właściciele pola kukurydzy mieli ten sam pomysł: zaszczepmy w ludziach pomysł sadzenia kukurydzy. Potrzebujemy do tego labiryntu. Najlepiej okrągłego, bo przecież należy myśleć nie szablonowo. Zrobimy rozgłos wokół labiryntu, będzie szum medialny, ludzie zaczną kupować kukurydzę.
Właściciele pola kukurydzy mieli ten sam pomysł: zaszczepmy w ludziach pomysł sadzenia kukurydzy. Potrzebujemy do tego labiryntu. Najlepiej okrągłego, bo przecież należy myśleć nie szablonowo. Zrobimy rozgłos wokół labiryntu, będzie szum medialny, ludzie zaczną kupować kukurydzę.
Incepcja to pomysł wspaniały, jednak nigdy jej do końca nie upilnujesz. W umyśle jednego z larpowców zakiełkował szalony pomysł. Bo skoro mamy taki fajny labirynt koło Wrocławia, bo skoro zbliża się Halloween i czas się postraszyć... to może połączmy to do kupy i zróbmy sobie łażenie w labiryncie po nocy, wśród straszydeł? I tak oto "Dzieci Kukurydzy" zebrały się w Kobierzycach aby po nocy poganiać się po labiryncie.
Podstawowa zasada: jak w każdym filmie wojennym - nie, nie idź ku światełku...
Podstawowa zasada: jak w każdym filmie wojennym - nie, nie idź ku światełku...
Subskrybuj:
Posty (Atom)