No to nam się strasznie we Wrocławiu
porobiło. Jeszcze dwa lata temu nie było żadnego festiwalu grozy,
a tu na przestrzeni dwóch lat dwie cykliczne imprezy powstały.
Najpierw w zeszłym roku powstało zorganizowane przez leśnicki
zamek zamczysko, którego kolejną edycję zobaczymy już wkrótce.
Później Biblioteka Dolnośląska chyba nieuważnie obserwując
poczynania zamku stwierdziła: to skoro nikt nic takiego nie robi, to
my (oczywiście jako pierwsi we Wrocławiu) zrobimy festiwal grozy.
No cóż, mimo trochę oszukańczego i nadmiernego szumu medialnego,
imprezę zobaczyć trzeba było.
Dlatego też w sobotę późnym
porankiem udałem się na rynek i do rzeczonej biblioteki. Chociaż
już przed budynkiem pojawiło się stoisko reklamujące, to jednak w
środku można już było zwątpić czy to na pewno dobry adres. W
sumie później zauważyłem, że już w holu pojawiają się
gustowne strzałeczki wskazujące gdzie podążać poszukując grozy,
jednak były one na tyle małe, że dopiero na schodach można je
było zauważyć. Biorąc pod uwagę chyba całkiem sporą ilość
plakatów reklamujących imprezę można było przed schodami
postawić jakąkolwiek zaporę z plakatem blokującą przejście do
nieużywanej w sobotę dalszej części parteru kierując
potencjalnego uczestnika festiwalu od razu na górę. No, ale koniec
końców udało się trafić na właściwą część festiwalu.
Grabiński na rozgrzewkę
Michał Budak, Carpe Noctem |
Na pierwszy ogień poszedł Grabiński,
omawiany przecież całkiem niedawno na Wrocławskich spotkaniach z
fantastyką. Michał Budak z serwisu Carpe Noctem (dodajmy: ubrany w
t-shirta z podobizną pisarza) rozpoczął swoją prezentację od
analizy skąd się Grabińskiemu mogło wziąć takie zamiłowanie do
grozy i fatalizmu. Otóż Stefan Grabiński był człowiekiem chorym
na gruźlicę, co w ówczesnych czasach oznaczało „życie z
wyrokiem”, podobnie jak ma to miejsce w czasach nam współczesnych
w przypadku osób z rakiem. Dorzućmy do tego tajemnicza chorobę
ręki, która rozpoczęła się przypadkowym skaleczeniem w
dzieciństwie, a ciągnęła się przez długi czas i już mamy obraz
pisarza tragicznego, który nie widzi dla siebie jasnej przyszłości.
Dodajmy jeszcze głęboką religijność i już mamy postać, która
musi do swojego opowiadania wrzucić wątki uciekające normalnemu
pojmowaniu, a przy ówczesnej niechęci społeczeństwa do wszelakiej
fantastyki raczej nie można było się spodziewać powieści pełnej
krasnoludów i elfów. Pisarzowi pozostało więc pomieszanie
głębokiej realności, elementów metafizycznych i rzeczy
postrzegalnych i zrozumiałych dopiero gdzieś na pograniczu
szaleństwa. Dlatego też pisarz stworzył nowe zjawisko „naukowe”,
psychometrię – kumulacji uczuć człowieka w posiadanych przez
niego rzeczach. Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym
bohater postanawia powziąć śmiertelną zemstę na kimś innym.
Decyzja ta przypadkowo powstaje w nim w czasie poprzedzającym
wyrzucenie garnituru, który potem zostaje zebrany ze śmietnika
przez jakiegoś przypadkowego bezdomnego. Jak się później okazuje,
garnitur zdążył już tak przesiąknąć pragnieniem zemsty, że
jego przypadkowy znaleźca zupełnie nieświadomie staje się jej
zemsty i zabija upatrzoną przez poprzedniego właściciela ofiarę.
Piotr Mateja, Carpe Noctem |
Wcześniej wspomniałem o fataliźmie,
na który pisarz był wręcz skazany z racji swoich chorób. Dzięki
Michałowi Budakowi zwróciłem uwagę na dosyć specyficzny typ
fatalizmu ukazany w książkach Grabińskiego. Otóż zazwyczaj
fatalizm oznacza, że tragiczne zdarzenia mają nadejść i cokolwiek
byś nie robił, do zdarzenia dojdzie i już. Bo tak nam było
pisane. U Grabińskiego jest raczej odwrotnie: to bohaterowie dążą
do zdarzenia tragicznego tylko po to, by przepowiednia się spełniła.
Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym przypadkowy
bezdomny mówi bohaterowi opowiadania że widzi w jego czole dziurę
po kuli z pistoletu. Gdy chwilę później nasz bohater zupełnie
przypadkowo słyszy, że pod określonym adresem ktoś chce popełnić
samobójstwo, dochodzi do wniosku że to musi być przeznaczenie i
pędzi pod wskazany adres. Zgodnie z zasłyszaną informacją
znajduje tam osobę próbującą targnąć się na życie, której
odbiera pistolet i sam sobie strzela w głowę. Podobna sytuacja
następuje w kolejnym opowiadaniu, w którym jeden z członków ekipy
konduktorskiej, jadąc pociągiem widzi Smolucha, pociąg widmo który
zapowiada katastrofę. Gdy jednak okazuje się, że pociąg już
prawie dojechał do stacji a nie zapowiada się żadna tragedia –
więc sam przestawia zwrotnicę aby tylko doprowadzić do tragicznego
zderzenia rozpędzonych kolosów ruchu.
Po zakończeniu pogadaniu o Grabowskim,
Carpe Noctem nie oddało nikomu prowadzenia imprezy, zmienili się
tylko prelegenci i Michał Budak ustąpił miejsca Pawłowi Mateji,
który przedstawił nam początki polskiej literatury grozy. Jak się
okazuje, jej początki można odnaleźć jeszcze w średniowieczu a
co ciekawsze, horrory pisali także pisarze znani nam ze szkolnych
lektur, jak Bolesław Prus. Niestety, prelekcja przekazana była w
sposób iście encyklopedyczny, mało było ciekawostek dotyczących
życia pisarzy ani zachęcających do przeczytania ich książek,
choć mimo tego do listy autorów godnych zapoznania się z ich
treścią dopisałem sobie Ludwika Sztyrmera, Józefa Bohdana
Dziewońskiego i Jana Huskowskiego.
Taki dziwny horror
Jako iż Biblioteka Dolnośląska w
swoich zasobach ma nie tylko książki, ale i szeroko pojęte „utwory
multimedia”, to w programie pojawiła się także prezentacja filmu
„Strange Sounds”. No cóż, jeśli mam coś powiedzieć o tym
filmie, to z pewnością początek jego tytułu, „strange”,
doskonale oddaje co o nim myślę. Jeśli jednak koniecznie chcecie
opinii w języku ojczystym, to dorzucę określenia... specyficzny?
Artystyczny? Ciężki niezrozumiały film, w którym nie wiadomo o co
chodzi, trzymający widza przez cały czas w stanie niepotrzebnego
napięcia i strachu z czasem powoduje zobojętnienie, a gdy widz
dotrwa wreszcie do finalnej sceny, to pozostaje w nim zdziwienie:
phii, tylko tyle, nic spektakularnego. W ogóle zakończenie wydaje
się zupełnie oderwane od reszty filmu.
Wyjaśnienia autora nie
wiele pomogły. Jak się okazuje, film miał być rozwinięciem
rozważań na temat zjawiska z pogranicza białego szumu, dziwnych
dźwięków przypadkowo odbieranych na falach radiowych, których
znaczenia nikt jeszcze nie odkrył. Lakoniczność wypowiedzi na
temat samego filmu i ciekawość twórcy w kwestii tego, jak film
został odebrany wywołuje we mnie wrażenie, że dyskusje na temat
„co autor miał na myśli” nie mają sensu i że autor nic nie
miał na myśli. Film miał w widzu budzić pytania – lecz wydaje
mi się, że więcej pytań wzbudziłoby rozwinięcie np. wątku
starej kobiety i jej zdjęcia, o ile nie zamknąłby ich jakimś
zamknięciem rodem z horroru. Słowem, nawiązując do twórczości
Grabińskiego, być może problemy techniczne ze sprzętem miały być
jakimś wieszczym fatalizmem w dziedzinie tego filmu, tylko tym razem
ludzie mu się przeciwstawili.
Jak przeżyć zombie-apokalipsę?
Kolejnym punktem było przetrwanie
zombie apokalipsy, który zaprezentowany został w nietypowej
(zdecydowanie ciekawej) formie. Członkowie grupy ASG-owej grupy
Semper Parati Vratislavia odeszli od klasycznej formy prelekcji na rzecz 3
równoległych stoisk tematycznych. Zupełnie przypadkowo zacząłem
od stoiska z bronią białą, gdzie oprócz sposób walki z
nieumarłymi odbywało się starcie dwóch koncepcji pozbycia się
zombie: uśmiertelnienia zombie poprzez odcięcie mu głowy oraz
unieruchomienia poprzez rozwalenie mu nóg. Trzeba przyznać, że
była to dosyć ciekawa dyskusja dwójki oponentów, z której można
się było dowiedzieć czemu na przykład w przypadku
zombie-apokalipsy warto mieszkać w pobliżu Ikei i co w takim
przypadku z niej warto zabrać, a czym lepiej sobie nie zawracać
głowy bo okaże się nieużytecznym szrotem.
Zbiorowe usztywnianie nogi ofierze |
A gdy już walczymy z zombie w zwarciu,
hand-to-hand, to zawsze może nam się stać coś złego. Zupełnie
przypadkowo kolejnym stanowiskiem na które trafiłem okazały się
pokazem udzielania pierwszej pomocy w warunkach zombie-apokalipsy.
Wielu z was powie „eee, znowu ta nuda co na obowiązkowych
szkoleniach z BHP w pracy”? Otóż właśnie nie. Bo chociaż
zakres przedstawionej wiedzy był ten sam, to sposób prowadzenia był
zdecydowanie odmienny od klasycznego podejścia. I znów można było
się spotkać z dawką humoru, nieszablonowym prowadzeniem i bardzo
emocjonalnym przekazem. Przy okazji można się też było
dowiedzieć, czemu w przypadku zombie-apokalipsy warto mieszkać w
pobliżu Ikei i czego raczej jednak z niej nie brać ze względu na
zbyt słabą jakość.
W zasadzie logiczne byłoby, aby
strategie przetrwania zacząć od broni palnej i trzymania wroga na
dystans jako pierwszego etapu walki. Jednak akurat to stoisko było
początkowo zbyt okupowane, bo wszyscy doszli do takich wniosków, a
ja z kolei stwierdziłem: no przecież co tu można wymyślić
nowego? Chyba tylko to, co wie każdy, kto obejrzał w życiu chociaż
kilka filmów wojennych: muszka, szczerbinka, oddech, spust – i
bach, wroga nie ma. Aha, no i jeszcze odbezpieczyć. Gdy jednak na
stoisku zrobiła się trochę większa pustka, to też jakoś tam
trafiłem i mocno się zdziwiłem: bo oprócz tych, jakże
oczywistych, banałów, było też trochę informacji, które z
pewnością zna każdy praktyk, jednak mogą być one zupełnie mniej
oczywiste dla osoby nieobeznanej z bronią. A więc było o tym, czy
może się skończyć przypadkowe potknięcie gdy łazimy z bronią i
czemu, przy nieumiejętnym użytkowaniu, 4 czy 5 pocisków to może
być trochę zbyt mało gdy stoimy przed zaledwie dwójką wrogów.
Jak użyć zabytków do stworzenia grobowej atmosfery?
Po tak emocjonującym pokazie dobre
wrażenie totalnie zepsuł Hannibal Smoke. Pozornie to nie mogło się
nie udać. Chociaż przedstawiony przez niego temat zabytków
popadających w ruinę interesuje mnie bardziej jako turystę niż
fana fantastyki, to miałem ochotę zadać mu nawet kilka pytań.
Niestety, totalnie bezemocjonalny i płaski ton wypowiedzi nie zawsze
się sprawdza. Oczywiście, był on fajny w wykonaniu Zuli, gdy na
Fantasy Expo podeszła do niej rozhisteryzowana cosplayerka i z
płaczem, bo buu, tragedia, buu, farbka zginęła, buu, płacz,
histeria, tragedia, płacz, bo ona tu była, płacz, tragedia,
histeria. I zamiast zrobić to, co zrobiłaby większość ludzi,
zamiast przytulić, pocieszyć – nie, zamiast tego zupełnie
bezmocjonalnym tonem zaczęła wypytywać, ale o co chodzi, ale
przecież tu nie ma żadnego problemu, no przecież to da się
wytłumaczyć, nic się nie stało, słowem – totalne uziemienie
uczuć. Niestety, takie podejście nie zawsze się sprawdza. I
oczywiście, nie spodziewałem się faceta który niczym Zeus
gromowładny będzie rzucał piorunami we wszystkich winnych tego
stanu rzeczy – ale mimo wszystko, rytmiczne niczym uderzenia
metronomu artykułowanie z siebie wszelkich prawd objawionych, z
ukrytą w głosie nutką dekadencji, bo przecież to już wszystko
przeminęło, i nie wróci, i w ogóle blablablabla... monotonnne
marszowe stacatto w połączeniu z półmrokiem zasłoniętych rolet
wprowadziło do sali grobowy nastrój, co nie jestem pewien czy było
celowym zamierzeniem organizatorów Horror Day.
(w tym miejscu
autor relacji postanawia porzucić zarówno resztę prelekcji
Hannibala, jak i prezentację filmów o zabójczych zwierzętach, bo
człowiek żyć musi i posilić się kiedyś też trzeba, aby kiszki
grające mu marsza nie przeszkadzały kolejnemu pisarzowi w
spotkaniu).
O tym jak Stefan Darda stał się
polskim Frankensteinem
Kolejną atrakcją wieczoru (bo trzeba
przyznać, że pora zrobiła się już bardziej horrorowa niż na
początku imprezy) był Stefan Darda, polski pisarz grozy, co
ciekawsze umieszczonej w polskich realiach. Oprócz klasycznych pytań
o plany wydawnicze, o to skąd autor bierze pomysły, oprócz
standardowej sztampy takich spotkań pisarzowi udało się przekazać
jednak kilka ciekawostek. A więc było o pewnym restauratorze, który
początkowo czynił wielkie zarzuty autorowi, że zamiast napisać
coś lekkiego i pinknego o swych rodzinnych stronach postanowił
pokazać Polesie jako krainę straszną i niebezpieczną, pełną
czychających na nierozważnego turystę nieszczęść i zagrożeń.
W opinii restauratora miało to wpłynąć niekorzystnie na ilość
odwiedzających którzy zwyczajnie będą bali się przyjeżdżać w
tak niebezpieczne okolice. Z jakimż to jednak zdziwieniem kilka lat
później ten sam restaurator opowiadał pisarzowi o tym, że ilość
turystów nie tylko zmalała, ale wręcz wzrosła, bo grono klasyków
turystyki wzbogaciło się o stadko fanowskich „dziwolągów”,
którzy czy to na pewno ta sama knajpa co w książce, czy są te
same potrawy, itp. itd.
A już skrajnie ciekawym przypadkiem było,
gdy na jednym ze spotkań autorskich podszedł do pisarza jeden z
fanów i przedstawia się, że jest jedną z książkowych postaci z
Krasnobrodu. Oczywiście, niejeden fan wczuwa się w postać, że nie
wspomnę o cosplayerach którzy usilnie starają się wyglądać
dokładnie tak samo jak ich ulubiony bohater – no, ale tym razem
okazało się, że wspomniany fan potrafił nawet udokumentować
dowodem osobistym, że nie tylko pochodzi z książkowej
miejscowości, ale nawet nazywa się tak samo jak jeden z bohaterów.
Jak sam autor wytłumaczył, jest to przypadek chociaż nie do końca,
ale jednak po trosze przypadkowy. Otóż żeby tekst był
autentyczny, autor researchu dokonywał nawet na cmentarzach,
sprawdzając nazwiska i imiona najbardziej popularne w czasach, w
których umiejscowił fabułę swoich opowiadań. I choć szanse na
to, że mieszając imiona i nazwiska z płyt nagrobnych trafi na
żywego człowieka są rzędu jedna na milion, ale jak udowodnili
naukowcy Świata Dysku, szanse jedna na milion sprawdzają się w 9
przypadkach na 10.
Koniec spotkania autorskiego to nie
koniec udziału Stefana Dardy na Dolnośląskim Festiwalu Grozy.
Całość strasznych poczynań biblioteki domykał panel dyskusyjny o
teraźniejszości i przyszłości polskiej grozy, o powstałej
nagrodzie im. Grabińskiego. Choć co prawda wytrwałem do końca,
jednak był to panel tematycznie chyba bardziej dedykowany do pisarzy
i wydawców niż do czytelników, więc i wniosków wartych
uwiecznienia w nim nie zauważyłem i udałem się w drogę do domu,
o dziwo nadzwyczaj spokojną nie okraszoną żadnymi wydarzeniami. A
może po całym tym Horror-dayu nasiąkłem już taką aurą grozy że
wszystkie lokalne strachy wolały usunąć mi się z drogi?