czwartek, 20 lutego 2014

Wrocław - miasto spotkań z niezwykłościami

Magia zamknięta w metalu i kamieniach
Wróżki, uzdrowiciele, różdżkarze – wszystkich ich spodziewałem się spotkać Hali Stulecia. No i „fotografia obrazu aury”, którym tak bardzo zachwycał się Zioło... Z jednej strony, uwierzyć tak łatwo nie uwierzę, z drugiej strony, trudno zaprzeczać istnieniu czegoś, o czym się nic nie wie? Dlatego wizytę na Wrocławskich Spotkaniach z Niezwykłościami postanowiłem potraktować jako „edukacyjną”.
Pierwsze stoiska raczej nie zachwycały. Niezwykłości kończyły się na „niezwykłych” wędlinach, serach, i wszelkiej innej żywności. Żeby to chociaż nie wiadomo jak „zdrowa” żywność była – taa... jej „niezwykłość” polegała jedynie na tym, że nie była to zwykła żywność „marketowa”, chociaż czy mięso sprzedawane tam było „prawdziwe”, czy tylko „udające prawdziwe” ciężko mi określić. W świetle ostatnich rewelacji Unii Europejskiej (według której to jedzenie ze sztuczną „farbą o smaku wędzonki” jest zdrowsze od naturalnie wędzonego) to powiedziałbym raczej, że jest ona zdecydowanie „trendowo niezdrowa”. Z pewnością takiej „prawdziwej” żywności pełno na każdym wrocławskim bazarze, jarmarku, itp. - słowem żadna niezwykłość.
Orgonit, czyli chyba jedyne stoisko na którym nie czułem się oszukiwany
Podobnie nie zrobiły na mnie wrażenia stoiska ze zdrową żywnością. Zioła – no cóż, wymieszane w rękach wiedźmy może mają swoją magię, jednak posortowane, porozkładane w równiuteńkich woreczkach to już zwykłe ziółka, ot, przypominające te, które dosypujemy do herbatki. Że dzika róża ma takie właściwości, a haber takie – phi, na kimś kto się wkręcił w świat samodzielnie robionych domowych nalewek taka wiedza nie-tajemna raczej nie robi wrażenia.
Starożytne symbole mocy
No tak, ale co tu wybrzydzać, z magią zapoznać się miałem. Na pierwszy rzut poszło uzdrawianie praniczne. Ot, kupisz sobie książeczkę, przyjdziesz do nas na kilkugodzinny kurs za kilkaset złotych (oczywiście, nie mówimy o szkoleniu indywidualnym) i będziesz mógł leczyć rodzinę. Oczywiście tylko słabszą, białą praną, bo kolorową nauczysz się na kolejnym, oczywiście równie drogim kursie. No cóż, mi to raczej wygląda na szybkie zwalczanie choroby portfela, ale może lepiej nie moim kosztem? Na szczęście pani poświęciła chwilę czasu na wytłumaczenie. Generalnie, poprzez czakrę serca kierujemy prośbę do Wszechświata, aby wypełnił nas swą mocą (poprzez czakrę głowy), którą to moc przekierowujemy na chorego. Oczywiście, prana jest formą magii, więc nikt nie powie ci, co to za forma energii, żadnych naukowych wyjaśnień (bo przecież na tym polega magia, czyż nie? :), słowem, zaciągasz manę z powietrza i leczysz wszystkich wokół. Oczywiście, udokumentowanych cudownych uzdrowień są tysiące, ale jakby nie pomagało, to z pewnością nie zaszkodzi, jak pójdziesz do NFZ-towskiego lekarza :) 
No cóż, doświadczony gracz z pewnością od razu zapyta: ale czy takiej magii można użyć nie tylko jako healer, ale także jako zabójczy mag? No, tu już odpowiedź była bardziej pokrętna: niby można, ale wszystko okupisz ogromnym cierpieniem, kara będzie sroga. No, ale jak ktoś cię nie lubi, to ci może zdrowie zepsuć? No nie, kara będzie sroga, okupi to cierpieniem i w ogóle będzie tak źle, że nic złego ci nie zrobi. „Logika pozorna” niestety nie przebija się przez mój pragmatyczny umysł i od razu pada pytanie: jeżeli nic złego mi nie zrobi (bo sroga kara), to za co zostanie pokarany skoro mi nic złego nie zrobił? I nagle niczym mantrę słyszę, że nic nie zrobi, bo spotka go kara. I słuchaj tego w kółko Macieju, widzę że chyba wszedłem w obszar pytań zakazanych, więc formułuję inaczej pytanie: no dobrze, nie robię nic ze złości, po prostu CHCĘ kogoś wyleczyć (więc intencje są dobre), no, ale jestem początkującym i coś schrzanię. Co się wtedy stanie? No i znów słyszę mantrę o srogiej karze, i że przez to nikt mi nic złego nie zrobi, bo ważne są chęci, bo inne takie. Ze stoiska odchodzę z poczuciem braku odpowiedzi, skołatany nie wiedząc, czy po uzdrawianiu pranicznym przez partacza po prostu nie poczuję nic (bo „wielkie duchy kosmosu” po prostu oleją nie umiejącego się z nimi dogadać amatora) czy może jednak przez przypadek leczenie może dać odwrotny efekt? No cóż, powiedzmy, że nie będę ryzykował na swojej skórze...

Tańczący w promieniach UV
Tymczasem coś się dzieje w salce widowiskowej (tak, tak, ledwie salce, bo część główną hali zaanektowano na targi turystyki, a Spotkania z Niezwykłościami zorganizowano tylko w części zewnętrznego korytarza). Okazało się, że w czasie gdy ja słuchałem o pranie i kolorach, tutaj odbywało się nietypowe przedstawienie: taniec przebranych w święcące w ultrafiolecie postaci inspirowanych dawnymi słowiańskimi upiorami. Niestety, trafiłem na samą końcówkę, tylko tyle, żeby stwierdzić, że to coś fajnego i mieć ochotę na więcej.


Mały przegląd końcówek do różdżki
Po krótkiej zabawie z kartami w wykonaniu magika-prestigitadora (i nie pytajcie mnie, jak on to robił, cały czas patrzyłem mu na ręce i nic nie zauważyłem – ale może to nie na ręce trzeba było patrzeć?), robię rozeznanie na kolejnym stanowisku, u różdżkarza. Znów jakaś niepojęta magia, jednak w tym wypadku chociaż od znajomych wiem, że „to działa”, w miejscu gdzie geolodzy nic nie znaleźli, różdżkarz powiedział „tu będzie woda” - i ona tam była. No więc jak to działa? Wystawca zaczął od klasycznej teorii, od wikipediowej wręcz regułki co to jest radiestezja. No więc jest sobie promieniowanie, każda materia wydziela jej inny rodzaj (słowem, jakby mi ktoś tłumaczył działanie spektrometru), no i człowiek posiadający odpowiedni „dar” i wypraktykowane umiejętności potrafi to promieniowanie wyczuć. Było jeszcze o elektronach, promieniowaniu jonizującym, no, takie tam dla fizyków, no i czy Pan zrozumiał? No cóż, zrozumieć zrozumiałem, miałem wrażenie, że słyszę wykłady elektrotechniki z technikum, ale nie, nie, to tylko fizycy potrafią zrozumieć. No, i nie zrozumiałem... ale dopiero w momencie, kiedy okazało się, że to cudowne promieniowanie, mimo iż takie fizyczne, nie daje się jednak zmierzyć żadną dostępną nam techniką. Nie, że zakres częstotliwości nie właściwy, nie że sygnał zbyt słaby, po prostu technika nie da rady, bo nie i już, i to jest po prostu magia. No bo skoro sygnał jest słaby-słaby, to jakim cudem radiestesta potrafi wyczuć źródło wody nie tylko w pobliżu siebie, ale także patrząc na mapę odległego miejsca, włącznie z antypodami. No cóż, nasuwa się pytanie czy mając dokładną mapę Księżyca lub Marsa też potrafiłbym odkryć wodę?
No niech sobie niedowiarkowie nie wierzą, ale zaraz dostaję kartkę sugerującą, że radiestezja to jest nie tylko coś co działa bo „przecież to takie mądre” (że aż się nie daje tego wyczuć techniką – dopisek autora). Radiestesta potrafi nie tylko wykryć żyłę wodną, to jeszcze potrafi określić jej skład chemiczny. Bo każda substancja ma inne widmo częstotliwości, a człowiek to taki czuły spektrometr, że wszystko wyczuje :) I chociaż z treści rozmowy wynika, że różdżkarz potrafi rozpoznać czy woda ma większą domieszkę wapnia czy żelaza, to pobieżna analiza karty finalnego pomiaru raczej rozróżnia tylko kategorie wody mniej lub bardziej zdatnej do picia, bez rozróżnienia na jej dokładny skład.

Różdżki kontra magia Japonii - która silniejsza?
Niestety, do stoiska egzorcysty nie zdążyłem dotrzeć, bo na Spotkania z Niezwykłościami dotarłem dopiero wieczorem, po prawie całodziennej walce z zombiakami. Jeżeli jednak mam podsumować wrażenia, to niestety, wciąż uważam wszelką ezoterykę za wielką ściemę. I nie chodzi o to, czy to działa, czy nie. Raczej o podejście tych, którzy tą ezoterykę prezentują. Bo nawet jeśli jest w tym ziarnko prawdy, to próbując się dowiedzieć czegoś więcej, nagle trafiasz na mur: Bo JA jestem Wielkim Mistrzem, a ty szaraczku masz mnie słuchać i (nie daj Boże) nie zadawać niepotrzebnych pytań. Najlepiej weź sobie tą karteczkę z gotowymi pytaniami, i o to możesz pytać :) Każda próba wyjścia poza rutynowy schemat kończyła się przekręcaniem pytania i naciąganiem go do jednego z gotowych. Chociaż nie próbowałem zadawać pytań sugerujących że to kłamstwo, chociaż zadawałem raczej proste pytania w stylu „a jak to działa, bo ja jestem ciekawy”, „a co się stanie, jak mi nie wyjdzie”, chociaż było to raczej przepytywanie ciekawskiego dziecka niż upierdliwego naukowca na siłę próbującego obalić hipotezę – to wciąż czułem, że trafiam w domenę pytań zakazanych. Więc jeśli nawet coś jest w tej ezoteryce, to niestety jej „sprzedawcy” robią jej czarny PR próbując traktować wszystkich jak ciemną masę którą Wielki Mistrz prowadzi do Jedynej Słusznej Prawdy. No cóż, świat wolę poznawać samodzielnie a nie dając się opanować jakiemuś umysłowemu despocie...

poniedziałek, 10 lutego 2014

Z łukiem wśród zombie

Nieustraszona pogromczyni zombie-drzew w akcji
Po lekturze dwóch kolejnych wrocławskich zombie-apokalips, wypadałoby wrócić do klasyki. Np. do jakiejś fantasy, do wrocławskich pisarzy trochę starszej już daty... słowem, pora wziąć się za świeżo świeżo wydaną 3 część Pomnika Cesarzowej Achai. Ziemiański jak to Ziemiański, od rozważań nad bronią nie ucieka, wręcz odwrotnie, co rusz o jakiejś spluwie pisze, a tu się pojawiają jakieś nieścisłości. No bo jak zrozumiem porucznika odważnie paradującego wśród posiadających broń palną żołnierzy, zwłaszcza gdy posiadają karabiny naprawdę starej daty. No, ale gdy mowa o wyprawie przeciw wyposażonym w łuki prymitywnym bestiom to raczej zwątpiłbym w iluzoryczną moc takiej kamizelki. Bo fakt, broń palna była szybko pokochana przez dowódców wojsk za swoje ogromne zalety: duży zasięg, wielką siłę rażenia, prostotę obsługi (tak, tak, całej tej procedury nabijania dawnych muszkietów można było nauczyć żołnierza w kilka godzin włącznie z praktyką, w czasie gdy przyuczenie jednego porządnego łucznika zajmowało całe lata). Jednak najmniej zauważaną za to chyba jedną z większych przewag broni palnej nad łukiem jest zatrzymanie postrzelonego w biegu. Bo nawet waląc w idącego na nas wroga z łuku, nawet uszkadzając mu ważne aorty, przejdzie on jeszcze kilka kroków zanim zginie. Natomiast potężna siła wystrzału często nawet cofa go do tyłu... no, ale strzała łuku jako jedyna przebije się przez kamizelkę. No, ale wszystko wyjaśnia dogłębna analiza faktów: bo przecież to porucznik sił lądowych był, nie nasz wielki bohater z marynarki, tylko prawie-że-wróg z lądowych. Znaczy się, miał prawo być głupi. Obowiązek zresztą też. 
Zombie-desperat po ostrzale ostrzegawczym
Akurat przy opisie walki z dzikimi, zza okna dawał się posłyszeć jakiś dziwny pomruk. W zasadzie to dawał się on usłyszeć już wcześniej, jednak jego natężenie niezauważalnie powoli narastało, i z pewnością dalej bym go nie usłyszał, gdyby nie doszedł do niego głuchy łomot. Wyglądam za okno i... nie, po prostu nie uwierzę. Bo bomba atomowa od wielu lat żadna nie spadła nigdzie na ziemi, naziści swoich eksperymentów we Wrocławiu zaprzestali wraz z opuszczeniem Breslau w 1945 roku, a tu pod oknem cała chmara zombie. Dryjer się mylił, Lewandowski się mylił, może jak w Zapachu Szkła uruchomili jakiś dziwny generator, zwłaszcza, że tajemniczy okrągły bunkier stoi tuż za blokiem. Kto wie, kto się tam ostatnio wokół niego kręcił?

Chowając się przed zombie w okopach
W poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki

Chociaż w sumie, nie czas rozważać, co jak i dlaczego te zombie powstały, chyba lepiej przeredagować pytanie na: co jak i gdzie znajdę bezpieczne miejsce. Po zeszłorocznych manewrach najbardziej rozsądna wydawała mi się strzelnica łucznicza w lasku osobowickim. No, może nie kapnęli sięz tym porzuconym nieśmiertelnikiem w zeszłym roku i nierozstrzelaja za dezercję? Zresztą, chyba lepiej dać się rozstrzelać niż zostać jakimś żywym trupem mamroczącym ciągle pod nosem „mózg... mózg... mózg”. A więc przez piwnicę, bo oczywiście na schodach od klatki zombie dopadły już jakiegoś bezbronnego sąsiada któremu już raczej nie dałoby się pomóc, zakazanymi bramami które nawet nieumarli omijają, kawałek wzdłuż magicznie umocnionego Autobahnu na Poznań, kawałek wzdłuż Odry i jestem. Co prawda w pośpiechu o mało nie połamałem nóg na licznych tutaj wystających z ziemi resztkach dawnych bunkrów i (dla odmiany) sięgających w głąb ziemi równie dziurach/studzienkach/Bóg wie czym jeszcze, ale jakoś udało się dostać w obręb wałów ziemnych strzelnicy.
Wodzu w akcji
Nie, żeby mnie nie rozpoznali. Miłe powitanie w stylu „patrzcie, dezerter wrócił, ROZSTRZELAĆ” dało wyraźnie do zrozumienia, że chyba jednak poznali się na sztuczce, na szczęście ktoś okazał się na tyle rozsądny, że postanowiono nie zwiększać ilości nieżywych. Zwłaszcza, że w obecnym stanie przyrody nie do końca wiadomo czy taki zabity się nie obrazi i nie przejdzie do oddziałów wroga? Biorąc pod uwagę wygląd naszych przeciwników, taki obrót sprawy wydawał się całkiem prawdopodobny. Baaa, po uratowaniu mi życia nawet chciano mi dać broń w postaci łuku, i prawie by się udało, gdyby nie paniczna reakcja Wodza: Nie, JEMU nie, nie wiadomo, kogo jeszcze trafi. On ma INNE ZADANIA.

Strzał z okopów
No dobra, może to i lepiej, bo fakt, nieumiejętnie używany łuk może napytać więcej szkód temu co trzyma strzałę od strony lotek niż temu, co stoi po stronie grotu (i cięciwa złośliwie strzelająca w twarz jest tu jedną z mniej niemiłych niespodzianek). No, ale jakie będzie moje zadanie? Ech, ta radośnie wyglądająca twarz jednego z dowódców patroli wymawiająca grobowo brzmiące słowa: „będziesz podawał odległość do celu. DOKŁADNIE. Najprościej podejść do celu licząc kroki, i krzyknąć otrzymaną wartość. No, chyba że znasz jakiś lepszy sposób”. No ja rozumiem, że przy łuku znajomość odległości do celu jest podstawą, ale czy na pewno trzeba ją tak desperacko mierzyć? No, ale w niebezpiecznie śmiertelnych sytuacji, umysł jednych zacina się ze strachu, u innych panicznie wchodzi na wyższe obroty, żeby tylko wymyślić jakikolwiek sposób ucieczki od śmierci. Widać zaliczam się do tej drugiej grupy, bo zaraz znalazłem sposób. Gdy wyciągałem aparat z plecaka, to wszyscy gromko wybuchli śmiechem, że niby co, jak podejdę do zombie to co, pstryknę im fleszem w oczy i się wystraszy (a swoją drogą, nie głupie, trzeba zapamiętać, choć mam nadzieję, że nie będę zmuszony sprawdzać)? A może co, zaczną ci pozować do zdjęcia? Szyderczy śmiech powoli zmieniał się w wyraz podziwu gdy zacząłem im nakreślać swój plan. No bo bierzemy takiego zombie w wizjer niczym łodzie podwodne brały na cel okręty transportowe w czasie II WŚ, auto-fokus i... i na pokrętle obiektywu sprawdzamy, na jaką odległość ustawiła nam się ostrość. Proste? Proste. Skuteczne? No, trzeba czasem powtórzyć, jak się aparat na jakąś gałązkę po drodze wyostrzy, ale ogólnie metoda działa. I, skoro już wspomniałem o peryskopie, można się schować w jakimś wykopie i tylko wystawić rękę ponad ziemię, i już mamy rozeznanie w otaczających nas siłach wroga.

Wszystkie w celu, panie komendancie
W samym gnieździe szerszeni

Skupiony na celu
No dobra, koniec końców Dezerter nie taki zły, chociaż bez łuku, to może iść z którąś grupą. No to wynocha na odprawę. Najpierw przedstawienie stanu obecnego. No więc miasto opanowały zombie (o jejku, jaki ten oficerek prowadzący odprawę mądry, jakby nikt bez niego tego nie zauważył). No i te zombie są złe, bo chcą zjeść ludzi (oficerek zaczynał błyskać intelektem). Więc trzeba je zabić (no, wow, on ma wyższe wykształcenie, że taki mądry, czy może to już jaki profesor wojskowy?). Aha, a w ogóle to nasi naukowcy nie znają jeszcze żadnego wytłumaczenia tego zjawiska i podejrzewają że może to być jakaś nieznana do tej pory mutacja organizmu ludzkiego. Chyba mój złośliwy komentarz pod nosem, że raczej to jakaś mutacja choroby, bo się roznosi po mieście szybciej niż grypa, został jednaj dosłyszany przez oficerka, bo wychodząc na swój teren słyszeliśmy, że następnej grupie już chrzanił o nieznanej naukowcom mutacji grypy. No, ale wracając do tematu. Z ważnych rzeczy które miał do przekazania, to były dwie wiadomości. Dobra, że po zeszłorocznej obronie Wrocławia przed obcymi, wszyscy fantastyczny obrońcy miasta instynktownie zebrali się w tym miejscu. Druga, zła, że miejsce zbiórki w tak małej odległości od osobowickiego cmentarza chyba nie jest najlepszym miejscem do skrzykiwania się na obronę przed zombie – chociażby z powodu dużego „garnizonu wroga” pod nosem. Więc mamy szybko zabierać broń (komu pozwolono, oczywiście) i wy... wynosić się na wyznaczony teren, tylko tak po żołniersku, a nie kurtuazyjnie.
Otoczony przez wroga
No to dawaj w teren. Zgodnie z wyznaczoną marszrutą idziemy przez krzaki do jakiegoś betonowego zbiornika wodnego, jakby basenu przeciwpożarowego. W sumie, to nawet z kierunku z którego przyszedłem, nawet znajduję ślady swoich butów po jednej i drugiej stronie basenu, tylko jakoś nie mogę skojarzyć, jakim cudem z jednej strony basenu nagle znalazłem się na drugiej. Po dnie bym nie przeszedł, bo wyraźnie widać, że zalane i ma konsystencję mocno wciągającego bagna. Nawet jakbym przeszedł po nielicznych wystających z błota kamieniach i oponach, to pozostałby mi problem, jak się wydostać po tak skośnych ścianach zbiornika. Czyżby więc jednak strach dodał mi skrzydeł i przeskoczyłem nad całością? Za Chiny wam nie odpowiem, jednak ślady jednoznacznie mówią, że jakoś zbiornik sforsowałem idąc na zbiórkę, zamiast go obejść.
Pod czujnym okiem mistrza
No tak, ja tu nad pierdołami dywaguję, a tu zza drzew wyłażą pierwsze zombie. Namiar, trzask migawki – jest, 37 metrów. Obrońcy naciągają strzały, krótka chwila wsłuchania się w dźwięczny jęk mocno napiętego drzewa, poczekanie, aż dźwięk się ustabilizuje... i nagły świst i 3 strzały szybują przed siebie. Żadna w celu, jedna tylko prześlizgnęła się wrogowi przez włosy. Drugi pomiar: 35 metrów bo oczywiście potwory nie czekają aż je wystrzelamy, łucznicy znów napinają strzały: jedna w celu, dwie znów poleciały górą. Kolejny pomiar, 33 metry, znów część strzał powyżej celu, ale powoli udaje się wytłuc wszystkich przeciwników. To się potem pytam, czemu tak wysoko strzelali, przecież odległości które podawałem są poprawne.
Dowódca grupy tylko wymownie spojrzał na zbiornik, i powiedział:
- Widzisz to bagno? No więc jak tam wpadnie strzała, to już jej nikt stamtąd nie wyciągnie, a przecież to dopiero początek walki. Więc nie możemy się wyzbyć broni.

Odzyskiwanie strzał z ciała ofiary
No w sumie, brzmi rozsądnie. A więc podobnie jak dzikusy opisane w Achai, po każdej potyczce musimy odzyskać wszystkie strzały, aby nie ulec przewadze liczebnej przeciwnika. Ech, w przypadku strzał które trafiły w przeciwnika to nie jest takie trudne, łatwo wychodzą z rozkładającego się ciała, o ironio, ciężej jest, gdy strzała w nic nie trafi. Bo oczywiście wyciągnąć ją spod liści to żaden wysiłek, gorzej ją jednak wcześniej odnaleźć, zwłaszcza gdy ta wcześniej praktycznie pionowo wśliznęła się pod warstwę runa leśnego. Tak więc co jakiś czas ilość strzał nam się powoli zmniejsza, na szczęście pewien zapas ich mamy.

Łuczniczy predator
Jak już wspomniałem, mój dalmierz doskonale się sprawdza także, gdy można się schować w jakimś wykrocie, okopie, itp. Wydawałoby się, że takie naturalne osłony są doskonałe, można się ukryć przed zombie tak, aby nas nie widziały, oprzeć broń na ziemi, wymierzyć i strzelić... tak wspaniale jest, gdy masz pod ręką karabinek. Gorzej, gdy z takiego okopu przyjdzie ci strzelać łukiem. A to okop okazuje się za wąski żeby naciągnąć łuk, a to okazuje się tak głęboki, że w ogóle nie złożysz się do strzału, i ciągle musisz pilnować żeby w trakcie strzału łuk nie uderzył w ceglaną ścianę okopu, bo się rozwali. Aha, i puszczane bardzo nisko i poziomo strzały jeszcze lepiej wbijają się w ściółkę. No cóż, w przypadku walki łukiem chyba jednak się lepiej nie chować. Zwłaszcza, że w jednym z korytarzy dawnych umocnień znaleźliśmy kolejnego zombie. Ot, szedł sobie przed siebie, wywrócił się na schodkach i wpadł do środka – a teraz ze swoimi niezgrabnymi ruchami nie może się wydostać. Niby już niegroźny, ale jeszcze jakiś żywy będzie miał równie dużo pecha i wpadnie do środka? Lepiej tego też od razu rozstrzelać...



Strzał z przyczajki
Nie strzelać do cywili!!!

No i na co tyle strachu? Przecież odbiliśmy z rąk nieumarłych
Oczywiście, na dalszej trasie przyszło nam spotkać niejednego zombie. Jednak mieliśmy okazję się przekonać, że nasza misja nie idzie na marne. To nie tylko pozbywanie się ogromnych hord wroga – to także ratowanie cywili przed atakami. No tak, ten słyszalny z daleka pisk nie mógł się okazać mamroczeniem zombiaka. Co robi młoda niewiasta w szpileczkach w środku lasu? Hmmm, z pewnością rekreacyjnie tak daleko by jej się nie udało dojść, widać w szoku przed bestiami tak daleko udało się jej dobiec. Niestety, widać uciekała wolniej od zombie, bo właśnie ją dopadły. A więc nie ma czasu dojść do niej i uratować – pozostaje ostrzał na odległość.   
Łuczniczka w zombie-przedszkolu
Szybki pomiar odległości – 50metrów, ponownie upewniam się, bo nietrafienie może na dwójnasób okazać się śmiertelne dla blondynki. Z jednej strony, ponowienie strzału to strata czasu, a tego ofiara nie miała już zbyt wiele. Z drugiej – strzała zamiast w zombie może trafić w kobietę, a nie o to chodzi przecież w ratowaniu cywili? Na szczęście, w cel trafiło wystarczająco dużo strzał, a te które nie trafiły poszły w powietrze. No dobra, jedna przeleciała niebezpiecznie blisko szyi, ale na szczęście gdzieś między włosami niedoszłej ofiary wbiła się w samo serce wroga. Co prawda na chwilę zwątpiliśmy w skuteczność akcji odbijania zakładniczki gdy ta osunęła się na ziemię wraz z potworami, na szczęście to tylko utrata przytomności wywołana strachem. Ocucić, skierować na bezpieczny teren, i można dalej radośnie uganiać się za zombiakami. No, ale wcześniej dla pewności dobijam zabitych nieumarłych (bo jak inaczej nazwać zombiaka, którego pozbawiliśmy chęci i sił do łażenia wśród żywych?). A bo się nie pochwaliłem – przed wyjściem zabrałem stary, zardzewiały bagnet, a na miejscu wystrugałem też sobie drewniany kołek. Tak, wbić się takim zardzewiałym ostrzem w ciało, to się potem rany paskudnie paprają, chociaż patrząc na leżące ciała zombiaków to wciąż mam wątpliwości, czy akurat im to jeszcze może zaszkodzić. No, ale drewniany kołek wbijany w serce to chyba raczej może nam pomóc, niż zaszkodzić. No więc przy każdym ubitym upewniam się, czy na pewno nie pozostały w nim resztki życia, chociaż nie podejrzewam ich o inteligencję na tyle dużą, żeby próbować udawać umarłych.
Dżentelmen w obronie niewiasty
W lesie znajdujemy jeszcze kilku cywili, na szczęście to głównie dzieci. Znaczy się, trudniej w nie trafić niż w dorosłą kobietę, mniej zasłaniają cel... no i te misie, które doskonale służą za kamizelkę przeciwstrzałową. Tak, tak, któremuś z naszych łuczników zdarzyło się przypadkowo ustrzelić misia, na szczęście ten w pełni wyhamował lot strzały i udało się nie zabić dziecka.
No dobra, zombie zombiakami, ale to raczej nieuzbrojone formacje. Dlatego kolejny potwór nas zaskoczył. Nie dość że kobieta (a wśród spotykanych zombie nie wiadomo czemu przeważali mężczyźni), to jeszcze z wałkiem. Niejeden żonaty wie, że taki wałek do ciasta to broń potrafiąca dokonać zniszczeń większych niż karabinek snajperski, dlatego wśród walczących to jakoś łucznicy nabierali szczególnej celności widząc tego uzbrojonego potwora.
A potem było najgorsze. Jak już wspominałem, wśród uratowanych ofiar znajdowały się także dzieci. Niestety, część z nich spotkaliśmy później, niż nasi przeciwnicy. I trzeba im przyznać, że instynkt macierzyński mimo swego stanu zachowali. Część z maluchów zgrupowana została w płytkim wąwozie, a nad ich bezpieczeństwem czuwała niańka, kolejna kobieta-zombie. Oczywiście z wałkiem do ciasta. Trzeba przyznać naszym łucznikom i łuczniczkom, że ogromnie targały nimi wyrzuty sumienia. Jednak gdy ze swoim harczeniem zombie-szkraby zaczęły niezgrabnie raczkować w kierunku obrońcom, nagle rozbrzmiał świst strzał i przez dłuższą chwilę nie milkł nawet na moment. Trzeba przyznać, że zombie-przedszkole było mocno przepełnione, i gdyby nie błyskawiczny ostrzał, nie czytalibyście dzisiaj tych słów.
Zombie przedszkole po przejściu łuczników
Na szczęście, zombie-przedszkole okazało się ostatnim punktem na naszej trasie. Niestety, wały strzelnicy tak bardzo rozmokły, że po błocie nie dawało się na nie wejść. Więc zamiast na skróty wejść na zabezpieczony teren strzelnicy, jeszcze kawałek trzeba było iść wzdłuż wałów. Na szczęście chyba nasi poprzednicy wcześniej oczyścili ten teren. Tak więc bez przeszkód dotarliśmy na miejsce zbiórki. Jako ostatni, więc po radosnym przywitaniu się z innymi, trzeba było się stawić do apelu podsumowującego. Podsumowanie było krótkie: brak strat własnych, straty w cywilach – no, to oczywiste, w końcu te zombie nie wylazły sobie z grobów, MIASTO URATOWANE. W kwestii medalów – no, ale wiecie, oficjalnie to nasza organizacja nie istnieje, więc jakby co, nie liczyłbym na żadne świecidełka, chyba że sobie sami z puszek po piwie wytniecie i do piersi przypniecie. Aha, jakby który spotkał jakiegoś wrocławskiego pisarza, to wbić im do głowy, żeby już więcej nie pisali o żadnych zombie, kategorycznie. Jak coś, to niech się za jakieś fantasy wezmą – no wiecie, krasnoludy, elfy, czasem jakieś orki, ogry i trolle, żeby nie było nudno...

No nie wiem, jak coś, za rok biorę siekierę, bo łuku to mi pewnie nikt do ręki znowu nie da, a przy walce na bagnety i osikowe kołki to chyba jednak za blisko trzeba podejść wroga.