czwartek, 20 listopada 2014

Hall of Games

W walce z poranną sennością pomagało
wspólnie Mobi Cafe z Erzą Scarlet
Przyznam szczerze, że Hall of Games miałem już sobie odpuścić. Bo oczywiście na takich imprezach najciekawsza jest sobota... a w sobotę kolejną Pielgrzymkę organizował Zakon Świetego Płomienia, i po raz kolejny miało by mi przepaść? Z kolei piątkową konferencję okołogrową musiałem sobie odpuścić z powodu drugiej zmiany w pracy... słowem, być tylko w niedzielę na imprezie i na to wyciągać akredytację medialną? No trochę przesada... co prawda gdzieś tam dochodziły dziwne plotki dające nikłą nadzieję, że może jednak te główne atrakcje ni z gruszki ni z pietruszki odbędą się w niedzielę... no, ale programu imprezy nie było widać do samego końca terminu zgłaszania akredytacji. Pozostała jeszcze jedna nadzieja, kontakt bezpośredni z organizatorami, maila już prawie miałem napisanego, ale potem coś mnie naszło: ale czy ja koniecznie jestem w stanie napisać coś dobrego z imprezy gamingowej? Wydawało mi się, że mail ostatecznie poszedł jednak do kosza...
Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa dni później dostaję odpowiedź od organizatorów: A, to ja pana dopiszę do listy, a pan się zastanowi. Naprawdę? Naprawdę wysłałem tego maila a nie poszedł do kosza? I jeszcze pozytywna odpowiedź po tym, że w sumie coś napiszę, ale może mi się nie uda... a jednak. No i ten program który sugeruje, że jak nie będzie mnie ani w piątek, ani w sobotę to naprawdę nic mądrego nie uda mi się wykrzesać.
Jeszcze raz przemyślałem zakonną Pielgrzymkę i stwierdziłem, że skoro tym razem ma być krajoznawcza a nie jakaś eksploracyjna, to może następnym razem? Do Jaworzyny pojechać mogę sobie sam (choć za Zakonnym pomysłem trzeba poważnie przemyśleć, czy do muzeum kolejnictwa wypada jechać własnym samochodem, czy nie wypadałoby pomyśleć o kolei), a pierwszych Hall of Games więcej nie będzie... słowem, w sobotę pojawiłem się w Hali Stulecia.



Kto czytał moje ostatnie wyzewnętrznienia z Niuconu, zapewne spodziewa się jakichś komentarzy o organizatorach. Jeśli tak – surowo się zawiedzie. Bo o czym tu i pisać – organizacja była, taka jak być powinna – głównie przezroczysta i niezauważalna – więc bez problemów i kolejek odebrałem swoją akredytację i udałem się na zwiedzanie.
Na pierwszy ogień poszedł Maciej Miąsik ze swoim „Jak zrobić swoją pierwszą grę -do's and don't”. Trzeba przyznać, że tematyka prelekcji była ważna, bo zamiast skupiać się na detalach technicznych czy szukaniu taniej sławy, autor pokazał jak istotny jest profesjonalizm i porządne przygotowanie tego, co się robi. Było o tym, że najważniejsze co powinno nas interesować przy robieniu swojej pierwszej gry to nie graficzne gadżety, nie wiadomo jak wysoki poziom zaawansowania technologicznego, a jej zrobienie od początku do końca. I że na początek nie powinno się brać za super-wspaniałe gry które rzucą świat na kolana (bo z pewnością nie rzucą), ale na remaki prostych gier z lat 70-80tych, bo dzięki nim zdobędziemy doświadczenie pozwalające zabrać się nam za poważniejsze produkcje. Niestety, sposób prowadzenia prelekcji sprawiał, że ludzie raczej powoli, małymi grupkami opuszczali salę. Bo przyznajmy szczerze: po tytule „do's and don't” spodziewałbym się raczej sporej ilości drobnych rad, uwzględniających najczęstsze potrzeby i problemy początkujących twórców gier, a nie wielkiej umoralniającej gadki na temat rzadko zauważany przez rozpoczynających swoją karierę. Widząc, że w tak krótkiej prelce autor raczej nie poruszy już innych problemów i za swój cel wziął maniakalną eksploatację tego jednego tematu – postanowiłem przejść się po głównym terenie targów.

Wielka Hala Gier

Bo nie wspomniałem oczywiście, że salka prelekcyjna mieściła się we Wrocławskim Centrum Konferencyjnym, a we właściwej Hali Stulecia wystawione były stoiska targowe oraz sceny: dwie turniejowe i scena główna, na której rozgrywany był m.in. konkurs cosplayu. Poza scenami w głównej części hali porozrzucane były stoiska producentów gier i firm związanych z branżą gamingową oraz, co mnie zupełnie zaskoczyło, stoisko Agarel – Dremel Cosplay project. Stoisko to, oprócz funkcji typowo wystawienniczej, pełniło też funkcję warsztatowo-naprawczą dla cosplayerów, którzy dzięki dostępnym na stoisku narzędziom mogli dokonać napraw i poprawek w swoich strojach, a co bardziej przewidujący – wykonać także drobne prace do przyszłych strojów. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie zakres narzędzi, bo do tej pory markę „Dremel” kojarzyłem tylko z tzw. dremelkiem, małą „modelarską”* szlifierko-wkrętarką z ogromnym wyborem końcówek. Dodać muszę, że sformułowania „modelarska” użyłem tu raczej ze względu na wykonywanie drobnych prac precyzyjnych, bo tego typu dremelki widziałem w użyciu także w fabrykach przy uzupełnianiu szczegółów w kilkudziesięcio-tonowych formach wtryskowych.
Okazuje się jednak, że Dremel to producent także innych narzędzi przydatnych cosplayerom, takich jak chociażby mała wyrzynarka stołowa, pistolet do klejenia na gorąco czy małe lutownice gazowe które równie dobrze można wykorzystać do formowania strojów z pianki. Słowem, moja opinia o uniwersalności marki Dremel jeszcze bardziej urosła.
To mówisz, że kto tu rządzi na scenie?
NO KTO,  NO POWIEDZ GŁOŚNO ŻE JOKER!!!
No oczywiście, na wielkie bieganie to terenie targowym nie było zbyt wiele czasu, potraktowałem je raczej jako wstępne rozpoznanie terenu, bo już zaraz rozpoczynał się pierwszy blok konkursu cosplayowego. Trzeba przyznać, że początek nie zachwycał, bo poza kilkoma osobnikami większość występujących sprawiała wrażenie raczej jakby nie wiedziała co ze sobą zrobić. W sumie z wartych wspomnienia wymienić należy jeden występ taneczny, gdzie faktycznie występująca wcześniej przemyślała sobie choreografię oraz występ... a właściwie napad Jokera ze swoją świtą na prowadzącego. Bo inaczej nie dawało się tego nazwać – prowadzący jeszcze nie zdążył zapowiedzieć kto będzie następnym występującym, a chłopaki (bez zastanowienia czy to na pewno o nich chodzi) wparowali z pistoletami na scenę i siłowo zmusili prowadzącego do poddania się. Słowem, porządna gangsterka jak na Jokera przystało. I nie wiem, na ile prowadzący improwizował, a na ile został siłowo przymuszony do odegrania swojej roli, ale trzeba przyznać, że nie tylko sami cosplayerzy dobrze się wczuli w swoje role, ale i konferansjer stał się częścią tego przedstawienia.



A gdzieś po pierwszym konkursie oczywiście ganianie za cosplayerami i robienie im zdjęć. Chociaż jesień już praktycznie przebrzmiewała, to wciąż zarówno na terenie Pergoli jak i otaczającego Halę Parku Szczytnickiego można było znaleźć ciekawe miejsca. Pogoda też sprzyjała wychodzeniu w plener, bo mimo braku silnego słońca na zewnątrz dawało się wytrwać dłuższy czas w krótkim rękawku. Choć cosplayerów było znacznie mniej niż chociażby na urodzinach CD-Action, to z tego zabiegania przegapiłem nie tylko prelekcję „Wojna się zmienia”, ale i drugi blok konkursu cosplayowego. Do kolejnych atrakcji „konwentowych” wróciłem dopiero koło godziny 15-tej, na blok Michała Oracza na temat projektowania gier i cyklu rozwoju gry od pomysłu do jej premiery.I nie wiem, czy to jakieś fatum ciążące na twórcach gier, czy może po prostu znów trafiło na wzorcowy przykład symptomu informatyka, ale i na tej prelekcji nie dało się wysiedzieć. Już pomijając to, że gdzieś w informatorze umknęła informacja, że chodzi o gry planszowe w czasie gdy większość słuchających oczekiwała raczej branży gier na urządzenia elektroniczne... sposób prowadzenia też nie należał do zachęcających.

Podobnie jak w przypadku Macieja Miąsika była to „prelekcja jednej, niezrozumiałej idei”, która nie szczególnie była zrozumiała dla audytorium. No bo jak zrozumieć pomysł, że grę musisz testować jeszcze zanim wpadniesz na jej pomysł, zanim ustalisz chociażby zarys świata w jakim będzie się dziać? Zamiast naszkicować ideę i szybko przejść do przykładów, prelegent pastwił się nad ważnością testów, nad tym, jak wcześnie trzeba je zacząć. Dopiero gdzieś później rozwinął temat i zwrócił uwagę, żeby przed przejściem do wkładania ogromnego wysiłku w jakąś pracę, najpierw przetestować samą ideę główną gry. Dopiero tutaj podał pierwszy, jakże obrazowy przykład i pokazał, że często lepiej pozwolić sobie na sporą improwizację na początkowym etapie tworzenia. Jak pokazał na swoim przykładzie, kiedyś spędzał mnóstwo czasu na komputerowe przygotowanie gry, po czym w trakcie testów co rusz nanosił poprawki na zaprojektowanych modelach, co i tak po kilku zmianach wymagało zrobienia kolejnych żetonów/plansz/figurek (oczywiście znów na komputerze), a gdy po wielu próbach i tak okazało się, że np. sama koncepcja danej jednostki jest do bani – szkoda było mu ten pomysł wyrzucać bo przecież tyle pracy już w nią włożył. Słowem, pozostawał wielki czyrak na wielkiej grze, „bo przecież już sobie wyrósł”. Jako kontrprzykład Michał Oracz podał swój obecny sposób przygotowania modeli/jednostek/figurek z byle czego, ot, zrobiony na szybko szablon na kartce papieru, który w miarę nadmiernego nagromadzenia się na nim poprawek można szybko odtworzyć od nowa, a w razie niezaakceptowania – zmieść w ręku i wyrzucić do kosza na śmieci, gdzie jego miejsce.
Tak jak wspomniałem, i ta prelekcja prowadzona była dosyć ciężko, więc bez skrupułów dołączyłem do grona opuszczających salę i pokrążyłem się ponownie po hali, aby ostatecznie trafić na trzeci blok konkursowy cosplayu.
Trzeba przyznać, że poziom występów porannych i popołudniowych to jak niebo i ziemia. Tym razem przedstawione zostały porządnie przemyślane scenki rodzajowe, które aż przyjemnie się oglądało. Zaskoczeniem była przygotowana foto-platforma dla mediów, z której spokojnie można było robić zdjęcia nie przeciskając się przed wszystkich. Muszę przyznać, że po wrocławskich konwentach zaskoczyło mnie takie udogodnienie, dlatego i sprzętowo nie przygotowałem się na zdjęcia z teleobiektywem... zobaczymy co z tych zdjęć wyjdzie.
Kolejne krążenie po terenie targów – i kolejne zaskoczenie. Tematy druku 3D jakoś nigdy specjalnie mnie nie interesowały. Ot, jeździ sobie taka mała dyszka, 3 małe silniczki napędzające 3 śruby pociągowe, w przeciwieństwie do porządnej drukarki atramentowej zamiast kilku tysięcy maciupcich dyszek atramentowych mamy jedną rureczkę o dającej się zauważyć ludzkim okiem średnicy... machnąć jakieś ciekawe zdjęcie i można iśc dalej. Plakietka „media” jednak robi swoje – obsługa stoiska Z-Morph sama z siebie pomagała przy zdjęciu (a może lepiej z podniesioną klapką?A może na tej drukarce, bo tu już jest trochę wydrukowane? A w ogóle, to może lepiej te dwa gotowce sfotografować?). 
Zaskoczenie jednak przyszło przy podsuniętych mi do sfotografowania produktach... ale przecież TO JEST DREWNO!!! Podsunięty mi przed obiektyw wisiorek wyglądał trochę jak te figurki składane z płaskich drewnianych szablonów nakładanych jeden na drugi, tyle że tym razem poszczególne warstwy miały mniej niż 1 mm szerokości, ale i sam obiekt był wielkości zaledwie kilku centymetrów. Skojarzyć to można też było z czymś wyfrezowanym przy pomocy mało dokładnego freza, jednak pierwsze skojarzenie – z wieloma nałożonymi na siebie warstwami – było o wiele bardziej poprawne. Bo tak przecież działa drukarka 3D – najpierw drukuje pierwszą warstwę, na niej ciut wyżej drugą, trzecią... Okazało się, że to też wydruk, bo mieszanka drobnego drewnianego pyłu (jakieś 95%) i plastikowego spoiwa sprawia, że tak przygotowanym „peletem” można drukować na drukarkach 3D. Pod wpływem podgrzania materiału, spoiwo się roztapia, jest wtryskiwane na nasz obiekt, po czym zastyga trwale podtrzymując kształt wydrukowanego drewna. Okazuje się, że w podobny sposób ze spoiwem mieszać można także pył miedziany (ok. 85%) tworząc metaliczne wydruki na zwykłej, „plastikowej” drukarce. Kolejne eksponaty były nie mniej zaskakujące – otóż na tych samych drukarkach wydrukować można sobie jakąś fantazyjną tabliczkę czekolady (co jeszcze nie jest zaskoczeniem, bo przecież czekolada łatwo się topi) czy nawet... ciastko w kształcie wiedzmińskiego wisiorka! Tak, tak, okazuje się, że przy pomocy grubszej dyszy drukować można przy pomocy ciasta! Tylko nie polecam jeść takiego świeżego wydruku – surowe ciasto niekoniecznie należy do najzdrowszych i przed zjedzeniem warto je wcześniej wypiec w piekarniku. Ważne, że dzięki wstępnemu podgrzaniu jest już na tyle podsuszone, że spokojnie utrzymuje wydrukowany kształt.

Jak wspominałem, jako osoba mało grająca w popularne gry, nie spodziewałem się jakichś wielkich niespodzianek na gamingowej imprezie. A jednak czekało na mnie kolejne zaskoczenie. Otóż wspominając o trzecim bloku cosplayowym, nie wspomniałem jeszcze o jego najmłodszej uczestniczce. Mała Wiki odegrała scenę mocno zbliżoną do początkowych minut najlepszego chyba filmu tego roku, Maleficient. Trzeba przyznać, że i strój – prosta sukienka połączona ze wspaniale przygotowanymi skrzydłami z prawdziwych piór gęsich, robił ogromne wrażenie. Gdy jednak robiłem zdjęcie małej gwieździe i jedno z pytań skierowałem do jej pełnoletniej opiekunki, nagle usłyszałem: "No tak, bez stroju to mnie nikt nie poznaje". Jak się okazało, mała Wiki to siostra Issabel, jednej z bardziej znanych cosplayerek polskiej sceny. Oczywiście, bez zaangażowania młodej adeptki występ nie wyszedł by tak świetnie, jednak pomoc Issabel tłumaczy, jak tak młodej osobie udało się tak profesjonalnie przygotować do występu – zarówno w kwestii stroju, jak i choreografii o czym wielu początkujących zapomina.

Dzień powoli dobiegał końca, światła powoli gasły... i oto ostatnia atrakcja soboty. Mój ulubiony pokaz wideomappingu. Niestety, całość wyglądała jakby „grana na pół gwizdka”. O dziwo same stoiska nie odbierały efektu tego przedstawienia (zawsze uwielbiam oglądać wideomapping leżąc na scenie – pionowe ścianki stoisk mogłyby jednak zbyt wiele zasłaniać), jednak tym razem oświetlenie było jakby słabsze niż normalnie. I jak jeszcze efekty wizualne można by zwalić na pozostawione oświetlenie samych stoisk i brak porządnej ciemności, tak już w kwestii głośności dźwięku jedyne racjonalne uzasadnienie dla mnie to celowe zmniejszenie mocy. Nie, na videomapping lepiej przejść się na pustej sali...


Jak sama nazwa wskazuje, Hall of Games to gry nie tylko elektroniczne. Dlatego niedzielę zacząłem od odwiedzin części planszówkowo-karcianej. Oczywiście, jak to w niedzielę, nie było już tak wielkich tłumów jak w sobotę, dlatego spokojnie można było przypatrzeć się poszczególnym makietom i figurkom, które jak zwykle zachwycały dokładnością wykonania. 

Oczywiście, nie sposób było nie pokręcić się po samej Hali, po raz kolejny odwiedzając te same stoiska. I chociaż to nie mój pierwszy kontakt z Retrogralnią, to znalazłem ciekawostki których do tej pory nie widziałem. Oczywiście, Atari, Commodorek czy jakaś Amiga ze zwykłym monitorem to żadna atrakcja, podobnie jak joysticki przypominające te stare z firmy Matt. Jednak telewizor zintegrowany z radiem (a właściwie z radio-magnetofonem, bo pomijając kineskop urządzenie to mocno przypominało starego poczciwego Kasprzaka) to ja pierwszy raz w życiu widziałem. Okazuje się, że Retrogralnia dysponuje większą ilością takich dziwadeł, niektórych nawet tak małych, że na ekranie daje się ledwo rozpoznać podstawowe kształty.

Był to także dobry moment aby dowiedzieć się czegoś więcej o najnowszej grze promującej miasto Wrocław. Co prawda jej oficjalny pokaz odbył się w piątek, w bloku konferencyjnym pokrywającym się z moją pracą, to przedstawiciel TK Games ochoczo zaprezentował mi grę i trochę poopowiadał na temat kulisów jej tworzenia. Pozostaje mi ją przetestować i wkrótce może się spodziewać garści informacji na jej temat.
Na koniec zostały mi warsztaty cosplayowe prowadzone przez Shappi. A właściwie, chyba bardziej prelekcja ze współudziałem uczestników, która okazała się jakże miłą odmianą na tle tych prowadzonych przez twórców gier. Prezentacja podstawowych materiałów i narzędzi świetnie okraszona została przykładami, więc nawet ktoś kto pierwszy raz w życiu spotkał się z cosplayem z pewnością bez problemu zrozumiał o co chodzi i kiedy, jak, dlaczego i czego używać aby stworzyć porządny strój.



Podsumowując, organizatorom udało się zrobić naprawdę porządną imprezę. Chociaż wydaje się być mniejsza niż 18-te urodziny CD-action, to dzięki odpowiedniemu rozplanowaniu nie czuło się jakiegoś niedosytu czy pustki, powiem więcej – udało się uniknąć uczucia tłoku, jakie towarzyszyło mi momentami na wspomnianych uridzinach. Chociaż imprezy gamingowe to raczej moja słaba strona, to na Hall of Games udało mi się znaleźć wiele ciekawych atrakcji. Mimo iż to pierwsza edycja tej imprezy, to dołączam ją do listy zdarzeń które w tym roku miło zaskoczyły mnie profesjonalizmem organizacji. Oczywiście, były też świetną okazją do spotkania się ze znajomymi i wszelkich innych atrakcji typu socializing... może tylko trochę szkoda że w kwestii cateringu liczyć można było tylko na drobne przekąski, jednak do Placu Grunwaldzkiego ze swym zapleczem kulinarnym z hali w końcu nie tak daleko.




piątek, 31 października 2014

Stwory i potwory zakręconego pola kukurydzy

Bo czasem lepiej jechać według mapy
niż zawierzyć GPSowi
To musiało się tak skończyć. Najpierw ześwirował GPS. W sumie to on nigdy nie rozumiał takiego pojęcia jak „prosta trasa”, niezależnie od nastaw. W sumie to nigdy na to nie narzekałem, bo dzięki temu odkrywałem wiele mało znanych atrakcji turystycznych porozrzucanych po Dolnym Śląsku. No, ale żeby pomiędzy Kobierzycami a Wrocławiem wpuścić mnie na jakieś dziurawe drogi to chyba jednak przesada – a ze zmęczenia to i ja dałem mu się wyprowadzić w pole. A potem silnik. Co prawda ostatnio dawał do zrozumienia, że mu się nie chce nigdzie jeździć i zostawało mu się pod domem gdy ja musiałem jechać do pracy. Ale wydawało mi się, że to już historia i mu przeszło. Niestety, teraz odechciało mu się w trakcie jazdy, no i się wyłączył na środku drogi, akurat na jakimś paskudnym zakręcie. Żeby chociaż zdechł i stanął w miejscu – a tu nie, przeszedł sobie w tryb hamowania silnikiem równocześnie odcinając wspomaganie kierownicy.
Pole kukurydzy... tu nigdy nie jest bezpiecznie
Słowem, droga sobie skręciła, samochód nie, a ja wylądowałem w jakimś polu kukurydzy.
No cóż, chyba jedyne z czym kojarzy mi się pole kukurydzy to „znaki” z Melem Gibsonem, więc perspektywa spędzenia ciemnej nocy w takim otoczeniu nie bardzo mi się widziała. W sumie, w oddali słychać drogę, za sobą mam jakąś wieżę ze światłami ostrzegawczymi – słowem, nie powinno być trudno wrócić do cywilizacji mimo że nic nie widać...
No cóż, życie rzadko kiedy pisze proste scenariusze. Choć wydawałoby się że idę wciąż w tym samym kierunku w jakimś korytarzu z kukurydzy, to po jakimś czasie okazuje się że ruch drogowy słyszę raczej po swojej lewej niż z przodu. Tak jakby korytarz szedł po łuku. Gdy jeszcze zobaczyłem że korytarz nagle rozgałęzia się i mogę iść na wprost i w prawo, to domyśliłem się, gdzie jestem. Ech, to ten sławetny labirynt w polu kukurydzy o którym ostatnio pisały media... w sumie, może i fajna atrakcja, ale nie gdy po nocy zależy ci żeby wrócić szybko do domu i walnąć się do łóżka. Informacja o dzikach które podobno buszują po nocy w tej kukurydzy też nie napawała optymizmem, zwłaszcza że już od pewnego czasu słyszałem jakieś pochrumkiwania i dźwięki łamanych łodyg wokół siebie. No więc powoli zaczynam rozumieć w co się wpakowałem. 
Labirynt? Po co błądzić, skoro można na skróty?


No, ale skoro to labirynt, to mogę sobie tu błądzić aż do samego rana... może pora na rozwiązanie alternatywne? Próby forsowania kolejnych ścian kukurydzy spaliły na panewce. W sumie, sama kukurydza nie okazała się zbyt ciężką przeszkodą do przejścia, jednak coś dziwnego się między nią kręciło. A wyglądało zdecydowanie straszniej niż dzik... może nie wyglądałoby tak strasznie w jakimś świetle, jednak latarki nie wożę ze sobą w aucie, więc po labiryncie kręciłem się zupełnie po omacku... więc może lepiej nie ryzykować i lepiej sprawdzić gdzie mnie doprowadzi ten korytarz?

Rozgałęzień było mnóstwo. Choć starałem się wybierać rozgałęzienia bardziej w kierunku zewnętrznym i niż wewnętrznym, to już wkrótce totalnie straciłem poczucie kierunku. Co do swojego zagubienia się byłem absolutnie pewien, gdy odległa wieża znów była przede mną, a śladów samochodu ani rozjechanej kukurydzy nie znalazłem żadnych. A przecież to powinno być gdzieś tu w pobliżu... 
Zagubiony gdzieś pośród kukurydz...



No i te potwory nie ułatwiały sprawy... jak się okazało, nie wszystkie kryły się wśród kukurydzy, nie jednego można było spotkać stojącego na drodze tęsknie wyczekującego na kolację licząc że kiedyś ona do niego przyjdzie. Większość starałem się omijać, a nawet zawracać gdy miałem je przed sobą, nie jeden raz jednak nie było innego wyboru niż przed nimi uciekać. Na szczęście odkryłem jedną zasadę: chociaż potwory doskonale radziły sobie z zauważaniem ludzi na ścieżce, to zupełnie traciły zainteresowanie „chodzącą kolacją” gdy tylko ta wbiegała w ścianę kukurydzy. W takim zagęszczeniu zupełnie nie potrafiły nikogo wyczuć. Niby doskonały sposób na znalezienie schronienia... tylko że w łanie kukurydzy można było natknąć się na inne potwory, więc nikt nie był bezpieczny.

A mówiłem, że spotkałem Czerwonego Kapturka? :)
Ech, wypomniecie mi, że powiedziałem „ludzie”? W sumie, nawet nie wiem, czy ludzie, zwierzęta, czy może duchy... w miarę krążenia coraz częściej słyszałem wokół siebie odgłosy sugerujące że nie jestem jedynym uwięzionym w labiryncie. Najczęściej słychać było kroki. I nie, nie mówię o głuchym dudnieniu kroków potworów czy trzaskom łamanych źdźbeł kukurydzy, głosów charakterystycznych dla bezwładnego ruchu otępiałych potworów. Obok nich coraz częściej dawało się usłyszeć odgłosy ostrożonego skradania się, niejednokrotnie przerywane wrzaskiem strachu i łomotem ucieczki. Próbowałem się odezwać do współtowarzyszy błądzenia, krzyczeć do nich, przejść na szagę w kierunku, z którego zdawało mi się że słyszę ich odgłosy... większość z tych prób spaliła na panewce, gdy docierałem do miejsca z którego wydawało mi się że słyszę odgłosy, nie znajdowałem żadnych śladów bytności kogokolwiek, nawet źdżbła przygiętej trawy czy śladów butów w błocie. Tak jakby nikt tu nie był... tylko raz spotkałem człowieka. Lekko kulejącego młodzieńca, milczącego towarzysza niedoli, który tylko sporadycznie się odzywał. Oczywiście, jego ułomność utrudniała ucieczkę przed potworami, ale wystarczyło dopracować techniki chowania się i unikania ataków i przed każdym straszydłem dawało się uciec.



Ciemność... Czasem pewnych rzeczy lepiej nie widzieć...
Kolejne godziny krążenia, kilometry drogi za nami i wciąż nie widać wyjścia... Nogi już dawno nie chcą się podnosić, jednak resztki nadziei każą iść do przodu. Powoli zaczynam rozróżniać potwory a na podstawie ich rozmieszczenia zaczynam tworzyć w swojej głowie mapę. Tak jak kartografowie oznaczają w terenie każdy charakterystyczny punkt – górę, zakole rzeki, zakręt drogi, tak ja oznaczam miejsca według potworów. Dwa metry od Obamy, na lewo od Putina, 2 minuty ucieczki przed wiejską babą, skręcić koło Stracha na wróble... nadzieja rozbłyska promykiem gdy w którymś momencie przede mną kończy się łan kukurydzy. Dosłownie promykiem, bo na środku słabym promykiem tli się świeca w lampionie, a obok leży mnóstwo zniczy. Choć oczywiście najprościej byłoby wziąć lampion, jednak jakaś mistyczna siła nie pozwala mi tego zrobić. Dlatego odpalam od świecy jeden ze stojących obok zniczy. Nie daje on co prawda silnego światła, jednak to i tak lepiej niż do tej pory. Dopiero teraz zauważam, że chyba dotarłem do zupełnie odwrotnego miejsca niż miałem zamiar. W słabym świetle znicza być może nie widać zbyt daleko, jednak wystarczy aby zauważyć otaczającą mnie kołem ścianę kukurydzy 2 metry dalej. A więc zamiast na zewnątrz dotarłem do środka labiryntu. Wiem gdzie jestem, choć liche to pocieszenie...
A ty się nabijasz z wróbli, że się boją Stracha



Jednak łatwiej idzie się w tym mikrym oświetleniu. Choć wciąż mało widać, to kałuże i błoto dają się zauważyć zanim się w nie wdepnie, a i boczne odnogi łatwiej zauważyć. Co ważniejsze, okazuje się, że potwory panicznie boją się nawet tak małego ognia i zamiast one mnie straszyć, to ja mogę straszyć je. Niektóre co prawda uciekają z daleka, inne jednak z szaleńczą fascynacją mieszaną ze strachem starają się podejść bliżej ognia. Trudno powiedzieć czy to strach i chęć zeżarcia człowieka, czy może niezdrowa fascynacja światłem i obawa przed spłonięciem niczym nocna ćma... ważny jest efekt. Choć potwory co rusz prawie ocierają się o mnie, to wciąż utrzymają minimalną granicę. A ja, przy pomocy znicza, mogę straszyć je i nimi manipulować. Po kilku próbach udaje mi się nimi kierować dzięki czemu dochodzę coraz bardziej na zewnątrz labiryntu...





Niestety, nic co piękne nie trwa wiecznie. Gdy już głosy dobywające się z drogi wydawały się na tyle groźne że wydawało się że już jestem na miejscu, na mej drodze pojawiło się znaczne ugrupowanie potworów. Widać nie spodobało im się moje ze świeczką wędrowanie i postanowiły pójść na skargę do mitycznego Rolnika. Tak, wśród tych wszystkich potworów mojego wzrostu, nad całością góruje o wiele wyższa postać ubrana w ogrodniczki i flanelową kraciastą koszulę. Niczym skrzydła husarii, jego plecy przyozdabiają dwa wysokie źdźbła kukurydzy... Wiele o nim słyszałem, duchu ochronnym pól kukurydzy który w odwecie za każdą ściętą kukurydzę ścina jeden ludzki żywot. Widać to dusze tych nieszczęśników słyszałem błądząc po labiryncie... pozostaje pytanie, kto miał być kolejną ofiarą Rolnika? Ja, czy może ten kuternoga który mi towarzyszy???
W tym momencie gaśnie znicz. Wydawało się, że jestem już tak blisko wyjścia. Że pozostaje mi, niczym w jakiej komputerowej grze, przejść obok wielkiego bossa aby ujrzeć napis „mission accomplished”. Niestety, przypadkowy podmuch wiatru gasi moją świeczkę. Na szczęście zafascynowane ogniem potwory chwilę wcześniej stwierdziły że nie ma sensu mi towarzyszyć, więc i nie miał kto się rzucić na mnie. Znając już drogę do wnętrza, w miarę szybko wracam do lampionu. Widać to ręka Opatrzności kazała mi pozostawić tą świecę aby z kolejni wędrowcy mogli skorzystać z dobrodziejstw zgromadzonych tu zniczy. Więc odpalam kolejny, znaną już sobie drogą wracam do miejsca zgromadzenia... wyciągam ręce przed siebie i próbuję wejść w środek zgromadzenia, jednak potwory same się rozstępują przede mną niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem... 

„a choćbym podążał ciemną doliną
zła się nie ulęknę”

Wielka wiejska trójca: kukurydziany Rolnik husarii, Ponury Żniwiarz i Strach na wróble

- Dzień dobry, komisariat policji Stare Miasto. Proszę przygotować dokumenty do kontroli. Czy kierowca wie jaka jest przyczyna zatrzymania?
No nie no, to znowu Obama?
Stanowczy głos policjanta wyrywa mnie z transu. No tak, pogubiłem się w tej okolicy. Kiedyś, gdy mieszkałem na Zachodniej, nie było tego zakazu skrętu w lewo. Skręciłem w prawo, chciałem zawrócić, okazało się że to droga jednokierunkowa. Z kolei musiałbym skręcić w lewo, przy Świebodzkim pewnie musiałbym jechać na wprost, słowem będąc prawie że w domu musiałbym objechać prawie całe miasto. A tu tylko taki krótki kawałek, w sumie o tej porze i tak nic nie jeździ więc nie ma zagrożenia. W sumie nic nie jeździ poza jakimś zabłąkanym patrolem policji. Zabłąkany, zabłąkany, zmęczony umysł podsuwa obrazy pola kukurydzy w nocy, labiryntu, Rolnika-psychopaty... nie, to chyba zmęczenie, chociaż jak zaraz coś walnę o szalonym rolniku ze skrzydłami z kukurydzy to jak nic będą podejrzewać że mam jakieś zwidy od alkoholu.
- A alkohol jakiś był
- Nie, a co? Jakieś podejrzenia?
- Nie, nic, tylko rutynowo pytam...


To może lepiej siedzieć cicho i poczekać aż panowie zrobią co muszą?

- Panie kierowco, takie postępowanie kosztuje 500 złotych i 5 punktów karnych...
- Ale czy nie można by skończyć na pouczeniu, przecież to ze zmęczenia, a nic nie jechało...
- No to właśnie pana pouczam o szkodliwości pańskiego czynu. A teraz proszę zawrócić, tam pan zakręci w lewo, przed dworcem jeszcze raz w lewo i już pan wróci na to skrzyżowanie, ale od tamtej strony, to pan będzie mógł skręcić w prawo i wrócić do domu.

A więc panowie policjanci nie okazali się potworami i nawet pomogli wyjechać z miejskiego labiryntu. A mnie wciąż w głowie obija się wizja wydarzeń z pola kukurydzy... W sumie, to musiały być zwidy, bo auto całe, jestem w mieście a nie w jakimś polu... tylko niech mi ktoś wytłumaczy, jak mogłem sobie w samochodzie tak buty ubłocić i co robi kolba wysuszonej kukurydzy w kieszeni???

***


A teraz parę słów tytułem wyjaśnienia. Spytacie o co chodzi? A o incepcję chodzi. O zaszczepienie pewnej idei w obcym umyśle. Tak jak w tym filmie z Leonardem DiCaprio. Pamiętacie, jak Dom Cobb testował Ariadne? Narysuj mi labirynt, z którego nie odnajdę wyjścia w ciągu minuty... pierwsza minuta, druga, trzecia... pozbawiona resztek nadziei bohaterka już miała się poddać i nagle jest, genialny pomysł: zróbmy labirynt w kole.
Właściciele pola kukurydzy mieli ten sam pomysł: zaszczepmy w ludziach pomysł sadzenia kukurydzy. Potrzebujemy do tego labiryntu. Najlepiej okrągłego, bo przecież należy myśleć nie szablonowo. Zrobimy rozgłos wokół labiryntu, będzie szum medialny, ludzie zaczną kupować kukurydzę.
Incepcja to pomysł wspaniały, jednak nigdy jej do końca nie upilnujesz. W umyśle jednego z larpowców zakiełkował szalony pomysł. Bo skoro mamy taki fajny labirynt koło Wrocławia, bo skoro zbliża się Halloween i czas się postraszyć... to może połączmy to do kupy i zróbmy sobie łażenie w labiryncie po nocy, wśród straszydeł? I tak oto "Dzieci Kukurydzy" zebrały się w Kobierzycach aby po nocy poganiać się po labiryncie.
Podstawowa zasada: jak w każdym filmie wojennym - nie, nie idź ku światełku...

sobota, 11 października 2014

Horroday czyli festiwal grozy

No to nam się strasznie we Wrocławiu porobiło. Jeszcze dwa lata temu nie było żadnego festiwalu grozy, a tu na przestrzeni dwóch lat dwie cykliczne imprezy powstały. Najpierw w zeszłym roku powstało zorganizowane przez leśnicki zamek zamczysko, którego kolejną edycję zobaczymy już wkrótce. Później Biblioteka Dolnośląska chyba nieuważnie obserwując poczynania zamku stwierdziła: to skoro nikt nic takiego nie robi, to my (oczywiście jako pierwsi we Wrocławiu) zrobimy festiwal grozy. No cóż, mimo trochę oszukańczego i nadmiernego szumu medialnego, imprezę zobaczyć trzeba było.
Dlatego też w sobotę późnym porankiem udałem się na rynek i do rzeczonej biblioteki. Chociaż już przed budynkiem pojawiło się stoisko reklamujące, to jednak w środku można już było zwątpić czy to na pewno dobry adres. W sumie później zauważyłem, że już w holu pojawiają się gustowne strzałeczki wskazujące gdzie podążać poszukując grozy, jednak były one na tyle małe, że dopiero na schodach można je było zauważyć. Biorąc pod uwagę chyba całkiem sporą ilość plakatów reklamujących imprezę można było przed schodami postawić jakąkolwiek zaporę z plakatem blokującą przejście do nieużywanej w sobotę dalszej części parteru kierując potencjalnego uczestnika festiwalu od razu na górę. No, ale koniec końców udało się trafić na właściwą część festiwalu.

Grabiński na rozgrzewkę

Michał Budak, Carpe Noctem
Na pierwszy ogień poszedł Grabiński, omawiany przecież całkiem niedawno na Wrocławskich spotkaniach z fantastyką. Michał Budak z serwisu Carpe Noctem (dodajmy: ubrany w t-shirta z podobizną pisarza) rozpoczął swoją prezentację od analizy skąd się Grabińskiemu mogło wziąć takie zamiłowanie do grozy i fatalizmu. Otóż Stefan Grabiński był człowiekiem chorym na gruźlicę, co w ówczesnych czasach oznaczało „życie z wyrokiem”, podobnie jak ma to miejsce w czasach nam współczesnych w przypadku osób z rakiem. Dorzućmy do tego tajemnicza chorobę ręki, która rozpoczęła się przypadkowym skaleczeniem w dzieciństwie, a ciągnęła się przez długi czas i już mamy obraz pisarza tragicznego, który nie widzi dla siebie jasnej przyszłości. Dodajmy jeszcze głęboką religijność i już mamy postać, która musi do swojego opowiadania wrzucić wątki uciekające normalnemu pojmowaniu, a przy ówczesnej niechęci społeczeństwa do wszelakiej fantastyki raczej nie można było się spodziewać powieści pełnej krasnoludów i elfów. Pisarzowi pozostało więc pomieszanie głębokiej realności, elementów metafizycznych i rzeczy postrzegalnych i zrozumiałych dopiero gdzieś na pograniczu szaleństwa. Dlatego też pisarz stworzył nowe zjawisko „naukowe”, psychometrię – kumulacji uczuć człowieka w posiadanych przez niego rzeczach. Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym bohater postanawia powziąć śmiertelną zemstę na kimś innym. Decyzja ta przypadkowo powstaje w nim w czasie poprzedzającym wyrzucenie garnituru, który potem zostaje zebrany ze śmietnika przez jakiegoś przypadkowego bezdomnego. Jak się później okazuje, garnitur zdążył już tak przesiąknąć pragnieniem zemsty, że jego przypadkowy znaleźca zupełnie nieświadomie staje się jej zemsty i zabija upatrzoną przez poprzedniego właściciela ofiarę.
Piotr Mateja, Carpe Noctem
Wcześniej wspomniałem o fataliźmie, na który pisarz był wręcz skazany z racji swoich chorób. Dzięki Michałowi Budakowi zwróciłem uwagę na dosyć specyficzny typ fatalizmu ukazany w książkach Grabińskiego. Otóż zazwyczaj fatalizm oznacza, że tragiczne zdarzenia mają nadejść i cokolwiek byś nie robił, do zdarzenia dojdzie i już. Bo tak nam było pisane. U Grabińskiego jest raczej odwrotnie: to bohaterowie dążą do zdarzenia tragicznego tylko po to, by przepowiednia się spełniła. Przykładem jest tu chociażby opowiadanie, w którym przypadkowy bezdomny mówi bohaterowi opowiadania że widzi w jego czole dziurę po kuli z pistoletu. Gdy chwilę później nasz bohater zupełnie przypadkowo słyszy, że pod określonym adresem ktoś chce popełnić samobójstwo, dochodzi do wniosku że to musi być przeznaczenie i pędzi pod wskazany adres. Zgodnie z zasłyszaną informacją znajduje tam osobę próbującą targnąć się na życie, której odbiera pistolet i sam sobie strzela w głowę. Podobna sytuacja następuje w kolejnym opowiadaniu, w którym jeden z członków ekipy konduktorskiej, jadąc pociągiem widzi Smolucha, pociąg widmo który zapowiada katastrofę. Gdy jednak okazuje się, że pociąg już prawie dojechał do stacji a nie zapowiada się żadna tragedia – więc sam przestawia zwrotnicę aby tylko doprowadzić do tragicznego zderzenia rozpędzonych kolosów ruchu.
Po zakończeniu pogadaniu o Grabowskim, Carpe Noctem nie oddało nikomu prowadzenia imprezy, zmienili się tylko prelegenci i Michał Budak ustąpił miejsca Pawłowi Mateji, który przedstawił nam początki polskiej literatury grozy. Jak się okazuje, jej początki można odnaleźć jeszcze w średniowieczu a co ciekawsze, horrory pisali także pisarze znani nam ze szkolnych lektur, jak Bolesław Prus. Niestety, prelekcja przekazana była w sposób iście encyklopedyczny, mało było ciekawostek dotyczących życia pisarzy ani zachęcających do przeczytania ich książek, choć mimo tego do listy autorów godnych zapoznania się z ich treścią dopisałem sobie Ludwika Sztyrmera, Józefa Bohdana Dziewońskiego i Jana Huskowskiego.

Taki dziwny horror

Agnieszka Adamek i Rafał Głombiowscy, twórcy filmu "Strange Sounds"
Jako iż Biblioteka Dolnośląska w swoich zasobach ma nie tylko książki, ale i szeroko pojęte „utwory multimedia”, to w programie pojawiła się także prezentacja filmu „Strange Sounds”. No cóż, jeśli mam coś powiedzieć o tym filmie, to z pewnością początek jego tytułu, „strange”, doskonale oddaje co o nim myślę. Jeśli jednak koniecznie chcecie opinii w języku ojczystym, to dorzucę określenia... specyficzny? Artystyczny? Ciężki niezrozumiały film, w którym nie wiadomo o co chodzi, trzymający widza przez cały czas w stanie niepotrzebnego napięcia i strachu z czasem powoduje zobojętnienie, a gdy widz dotrwa wreszcie do finalnej sceny, to pozostaje w nim zdziwienie: phii, tylko tyle, nic spektakularnego. W ogóle zakończenie wydaje się zupełnie oderwane od reszty filmu. 
Wyjaśnienia autora nie wiele pomogły. Jak się okazuje, film miał być rozwinięciem rozważań na temat zjawiska z pogranicza białego szumu, dziwnych dźwięków przypadkowo odbieranych na falach radiowych, których znaczenia nikt jeszcze nie odkrył. Lakoniczność wypowiedzi na temat samego filmu i ciekawość twórcy w kwestii tego, jak film został odebrany wywołuje we mnie wrażenie, że dyskusje na temat „co autor miał na myśli” nie mają sensu i że autor nic nie miał na myśli. Film miał w widzu budzić pytania – lecz wydaje mi się, że więcej pytań wzbudziłoby rozwinięcie np. wątku starej kobiety i jej zdjęcia, o ile nie zamknąłby ich jakimś zamknięciem rodem z horroru. Słowem, nawiązując do twórczości Grabińskiego, być może problemy techniczne ze sprzętem miały być jakimś wieszczym fatalizmem w dziedzinie tego filmu, tylko tym razem ludzie mu się przeciwstawili.


Jak przeżyć zombie-apokalipsę?

Kolejnym punktem było przetrwanie zombie apokalipsy, który zaprezentowany został w nietypowej (zdecydowanie ciekawej) formie. Członkowie grupy ASG-owej grupy Semper Parati Vratislavia odeszli od klasycznej formy prelekcji na rzecz 3 równoległych stoisk tematycznych. Zupełnie przypadkowo zacząłem od stoiska z bronią białą, gdzie oprócz sposób walki z nieumarłymi odbywało się starcie dwóch koncepcji pozbycia się zombie: uśmiertelnienia zombie poprzez odcięcie mu głowy oraz unieruchomienia poprzez rozwalenie mu nóg. Trzeba przyznać, że była to dosyć ciekawa dyskusja dwójki oponentów, z której można się było dowiedzieć czemu na przykład w przypadku zombie-apokalipsy warto mieszkać w pobliżu Ikei i co w takim przypadku z niej warto zabrać, a czym lepiej sobie nie zawracać głowy bo okaże się nieużytecznym szrotem.
Zbiorowe usztywnianie nogi ofierze
A gdy już walczymy z zombie w zwarciu, hand-to-hand, to zawsze może nam się stać coś złego. Zupełnie przypadkowo kolejnym stanowiskiem na które trafiłem okazały się pokazem udzielania pierwszej pomocy w warunkach zombie-apokalipsy. Wielu z was powie „eee, znowu ta nuda co na obowiązkowych szkoleniach z BHP w pracy”? Otóż właśnie nie. Bo chociaż zakres przedstawionej wiedzy był ten sam, to sposób prowadzenia był zdecydowanie odmienny od klasycznego podejścia. I znów można było się spotkać z dawką humoru, nieszablonowym prowadzeniem i bardzo emocjonalnym przekazem. Przy okazji można się też było dowiedzieć, czemu w przypadku zombie-apokalipsy warto mieszkać w pobliżu Ikei i czego raczej jednak z niej nie brać ze względu na zbyt słabą jakość.
W zasadzie logiczne byłoby, aby strategie przetrwania zacząć od broni palnej i trzymania wroga na dystans jako pierwszego etapu walki. Jednak akurat to stoisko było początkowo zbyt okupowane, bo wszyscy doszli do takich wniosków, a ja z kolei stwierdziłem: no przecież co tu można wymyślić nowego? Chyba tylko to, co wie każdy, kto obejrzał w życiu chociaż kilka filmów wojennych: muszka, szczerbinka, oddech, spust – i bach, wroga nie ma. Aha, no i jeszcze odbezpieczyć. Gdy jednak na stoisku zrobiła się trochę większa pustka, to też jakoś tam trafiłem i mocno się zdziwiłem: bo oprócz tych, jakże oczywistych, banałów, było też trochę informacji, które z pewnością zna każdy praktyk, jednak mogą być one zupełnie mniej oczywiste dla osoby nieobeznanej z bronią. A więc było o tym, czy może się skończyć przypadkowe potknięcie gdy łazimy z bronią i czemu, przy nieumiejętnym użytkowaniu, 4 czy 5 pocisków to może być trochę zbyt mało gdy stoimy przed zaledwie dwójką wrogów.

Jak użyć zabytków do stworzenia grobowej atmosfery?

Po tak emocjonującym pokazie dobre wrażenie totalnie zepsuł Hannibal Smoke. Pozornie to nie mogło się nie udać. Chociaż przedstawiony przez niego temat zabytków popadających w ruinę interesuje mnie bardziej jako turystę niż fana fantastyki, to miałem ochotę zadać mu nawet kilka pytań. Niestety, totalnie bezemocjonalny i płaski ton wypowiedzi nie zawsze się sprawdza. Oczywiście, był on fajny w wykonaniu Zuli, gdy na Fantasy Expo podeszła do niej rozhisteryzowana cosplayerka i z płaczem, bo buu, tragedia, buu, farbka zginęła, buu, płacz, histeria, tragedia, płacz, bo ona tu była, płacz, tragedia, histeria. I zamiast zrobić to, co zrobiłaby większość ludzi, zamiast przytulić, pocieszyć – nie, zamiast tego zupełnie bezmocjonalnym tonem zaczęła wypytywać, ale o co chodzi, ale przecież tu nie ma żadnego problemu, no przecież to da się wytłumaczyć, nic się nie stało, słowem – totalne uziemienie uczuć. Niestety, takie podejście nie zawsze się sprawdza. I oczywiście, nie spodziewałem się faceta który niczym Zeus gromowładny będzie rzucał piorunami we wszystkich winnych tego stanu rzeczy – ale mimo wszystko, rytmiczne niczym uderzenia metronomu artykułowanie z siebie wszelkich prawd objawionych, z ukrytą w głosie nutką dekadencji, bo przecież to już wszystko przeminęło, i nie wróci, i w ogóle blablablabla... monotonnne marszowe stacatto w połączeniu z półmrokiem zasłoniętych rolet wprowadziło do sali grobowy nastrój, co nie jestem pewien czy było celowym zamierzeniem organizatorów Horror Day.
(w tym miejscu autor relacji postanawia porzucić zarówno resztę prelekcji Hannibala, jak i prezentację filmów o zabójczych zwierzętach, bo człowiek żyć musi i posilić się kiedyś też trzeba, aby kiszki grające mu marsza nie przeszkadzały kolejnemu pisarzowi w spotkaniu).


O tym jak Stefan Darda stał się polskim Frankensteinem

Stefan Darda
Kolejną atrakcją wieczoru (bo trzeba przyznać, że pora zrobiła się już bardziej horrorowa niż na początku imprezy) był Stefan Darda, polski pisarz grozy, co ciekawsze umieszczonej w polskich realiach. Oprócz klasycznych pytań o plany wydawnicze, o to skąd autor bierze pomysły, oprócz standardowej sztampy takich spotkań pisarzowi udało się przekazać jednak kilka ciekawostek. A więc było o pewnym restauratorze, który początkowo czynił wielkie zarzuty autorowi, że zamiast napisać coś lekkiego i pinknego o swych rodzinnych stronach postanowił pokazać Polesie jako krainę straszną i niebezpieczną, pełną czychających na nierozważnego turystę nieszczęść i zagrożeń. W opinii restauratora miało to wpłynąć niekorzystnie na ilość odwiedzających którzy zwyczajnie będą bali się przyjeżdżać w tak niebezpieczne okolice. Z jakimż to jednak zdziwieniem kilka lat później ten sam restaurator opowiadał pisarzowi o tym, że ilość turystów nie tylko zmalała, ale wręcz wzrosła, bo grono klasyków turystyki wzbogaciło się o stadko fanowskich „dziwolągów”, którzy czy to na pewno ta sama knajpa co w książce, czy są te same potrawy, itp. itd.
A już skrajnie ciekawym przypadkiem było, gdy na jednym ze spotkań autorskich podszedł do pisarza jeden z fanów i przedstawia się, że jest jedną z książkowych postaci z Krasnobrodu. Oczywiście, niejeden fan wczuwa się w postać, że nie wspomnę o cosplayerach którzy usilnie starają się wyglądać dokładnie tak samo jak ich ulubiony bohater – no, ale tym razem okazało się, że wspomniany fan potrafił nawet udokumentować dowodem osobistym, że nie tylko pochodzi z książkowej miejscowości, ale nawet nazywa się tak samo jak jeden z bohaterów. Jak sam autor wytłumaczył, jest to przypadek chociaż nie do końca, ale jednak po trosze przypadkowy. Otóż żeby tekst był autentyczny, autor researchu dokonywał nawet na cmentarzach, sprawdzając nazwiska i imiona najbardziej popularne w czasach, w których umiejscowił fabułę swoich opowiadań. I choć szanse na to, że mieszając imiona i nazwiska z płyt nagrobnych trafi na żywego człowieka są rzędu jedna na milion, ale jak udowodnili naukowcy Świata Dysku, szanse jedna na milion sprawdzają się w 9 przypadkach na 10.


Koniec spotkania autorskiego to nie koniec udziału Stefana Dardy na Dolnośląskim Festiwalu Grozy. Całość strasznych poczynań biblioteki domykał panel dyskusyjny o teraźniejszości i przyszłości polskiej grozy, o powstałej nagrodzie im. Grabińskiego. Choć co prawda wytrwałem do końca, jednak był to panel tematycznie chyba bardziej dedykowany do pisarzy i wydawców niż do czytelników, więc i wniosków wartych uwiecznienia w nim nie zauważyłem i udałem się w drogę do domu, o dziwo nadzwyczaj spokojną nie okraszoną żadnymi wydarzeniami. A może po całym tym Horror-dayu nasiąkłem już taką aurą grozy że wszystkie lokalne strachy wolały usunąć mi się z drogi?  

czwartek, 25 września 2014

Niucon - czyli chaos nieopanowany

Niucon – konwent, który miał się pojawić na blogu jeszcze w zeszłym roku, ale mi wypadł w tym okresie jakiś wyjazd rodzinny, a poproszeni o pomoc „redaktorzy pomocniczy” jakoś się wykruszyli. A dokładniej stwierdzili, że w zasadzie nie ma o czym pisać. Więc w tym roku postanowiłem zweryfikować to osobiście. I okazuje się, że jest o czym pisać, choć w kwestii ilości zauważonych pozytywów raczej nie będę się wyróżniał na tle zeszłorocznej opinii.
Ale zacznijmy od początku. Chociaż informacje w necie były dosyć wyraźne, to idąc w nieznany sobie teren postanowiłem udać się pod oficjalny adres szkoły, który chociaż mogłem zidentyfikować na internetowych mapach. Na miejscu okazało się, że faktycznie, standardowe wejście do konwentowej szkoły jest zamknięte, a na drzwiach wisi kartka, że wejście od drugiej strony (czyli tak jak głosiły wszelkie znaki na niebie i w internetach). Niestety, zamiast symbolicznej „mapki” pokazującej, że należy obejść zamknięty ulicami kwartał podana była informacja, że należy pójść „w prawo i w prawo”. Co prawda kierunku postępowania łatwo było się domyślić z „ukształtowania terenu”, ale dosłowne potraktowanie zaleceń prowadziłoby do zabłądzenia w zupełnie niewłaściwym kierunku. Widać parę osób miało wcześniej problemy z trafieniem, bo organizatorzy postanowili uściślić co rozumieją pod pojęciem „prawo”, bo myślę, że wiele osób pod tym pojęciem rozumie zupełnie inny kierunek niż orgowie. 



Od Annasza do Kajfasza, 

czyli obchodzimy „węża z ludzkich głów”


Walcząc z biurokratyczną hydrą...

Obejście budynku i bez podpowiedzi nie stanowiłoby większego wyzwania i po kilku minutach docieram na właściwe miejsce, i parafrazując pewną polską mało śmieszną komedię, „oczom mym ukazał się las”. Konkretniej, las kolejkowiczów, bo kolejkonem to się niucon mógł ładnym pochwalić, i to w ładnych kilka godzin po rozpoczęciu konwentu, co nie świadczy zbyt dobrze o organizacji. Jako iż kolejkon raczej przypominał objedzonego, spasionego węża leniwie odpoczywającego po walce o żywność niż żwawą anakondę goniącą potencjalna ofiarę, postanowiłem sprawdzić, czy nie ma oddzielnego „okienka” dla mediów. A że oddzielnego stanowiska nie było, to trzeba było zacząć od dowolnego, przypadkowo wybranego stolika. Okazało się, że przeznaczenie skierowało mnie do właściwego osobnika, odpowiedzialnego właśnie za media, który jednak odesłał mnie do kolejnej osoby, która rzekomo ma otwarty plik w excelu. Jednak wskazana osoba twierdziła, że to gdzie indziej, że proszę się zgłosić do tamtej osoby (wskazując na osobę, od której właśnie zostałem skierowany). No cóż, klasyczne od Annasza do Kajfasza, kręciłbym się pewnie niczym Asteriks i Obeliks w swoich 12 pracach... na swoje szczęście doświadczenia z dzieciństwa, kiedy to człowiek kręcił się wiele po różnych terenach, a za jedyny GPS służyła mu rada „koniec języka za przewodnika”, pomogły uniknąć krążenia w kółko. Krótka odpowiedź: „ale to ON właśnie mnie tu przysłał”, sprawił, że biurokratyczna hydra sama wzięła się za urywanie sobie głów, a ja dostałem przynależny mi identyfikator z napisem „medium” i rysunkiem wiedźmy spoglądającej w szklaną kulę. To już wiecie, czemu mnie wzięło na przypominanie sobie polskich, kiepskich moim zdaniem, komedii? No cóż, organizacja Niuconu kojarzyła mi się z kolejną komedią omyłek, niestety znów mało śmieszną. 



Ale z pozytywów, muszę przyznać, że pomysł zrobienia charakterystycznych identyfikatorów w zależności od rodzaju akredytacji bardzo mi się spodobał, mimo iż akurat rysunek odpowiadający mediom nie był tym, który chciałbym najbardziej. Ale narzekać nie mogę, pomysł fajny. Teraz już mogłem rzucić się w wir konwentowych zdarzeń.

Oczywiście, na początek rozpoznanie, czyli ganiam po korytarzach, obglądam stoiska, robię rozeznanie gdzie znajduje się która sala. Na którymś stoisku nawet wypatrzyłem książkę która mogłaby mi się spodobać (chociaż też miałem wrażenie, że sprzedawca bardziej próbuje wyczuć co mi się może spodobać i do tego, a nie do treści, dopasować opis książki, ale co tam, zaryzykować można) ale postanowiłem kupić ją później, a z zaganiania i zapomnienia na którym piętrze postanowiłem zrobić to dnia następnego. Niestety, następnego dnia tego tak mało mangowego stoiska nie było... 
Tak więc całe popołudnie i cały wieczór zszedł mi chyba na przeglądaniu stanowisk i robieniu zdjęć. Ciekawych atrakcji zbrakło...

Powtórka z Annasza i Kajfasza


Następny dzień niestety znów trzeba było zacząć od biurokracji. Okazało się, że choć (zupełnie niecelowo) niuconowski identyfikator był chyba najlepiej przeze mnie traktowanym konwentowym identyfikatorem, to do następnego dnia się nie uchował. No cóż, papier nie należy do materiałów wytrzymałych, zwłaszcza cienki i gdzieś mi się urwało kółeczko, przez które przewieszona była wstążeczka i identyfikator sobie odleciał w niewiadomym mi momencie i kierunku. Wydawałoby się, że skoro mam bransoletkę (która rzekomo miała być głównym wyznacznikiem prawa wstępu na konwent, a na którą ochrona w ogóle nie zwracała uwagi), to wydanie kolejnego identyfikatora nie będzie stanowiło problemu... no cóż, i znów poczułem się jak w starym, komunistycznym urzędzie, otoczony przez niekompetentnych urzędników którym się nic nie chce. Inaczej nie daje się wytłumaczyć tego, że mimo iż helperzy na stoiskach nie mieli nic do roboty, to zostałem wysłany tam, gdzie ogry zjadają niewinnych uczestników za samo wejście – czyt. do pomieszczeń za tabliczkami „zakaz wstępu” czy „Przejście dozwolone tylko za zgodą organizatorów”. I aż dziwne, że orgowie będący nawet nie w stanie „ja chcę kawy” - raczej w stanie „mamusiu ja chcę spać” albo „pierwsza kawa... za jakąś godzinę dojrzeję do tego pomysłu i wyczołgam się z wyrka” byli bardziej w stanie ogarnąć co się dzieje w tym chaosie niż obudzeni i rzekomo pracujący już helperzy. Koniec końców okazało się, że mimo rzekomo sporego nadmiaru, identyfikatory medium już się skończyły (podobno będące w jeszcze większym zapasie identyfikatory wystawców też się skończyły, i to jeszcze pierwszego dnia) i z braku laku dostanę zwykły identyfikator uczestnikowski, który rzekomo nie miał sprawiać większych problemów. No cóż, problemy wyszły, ale o tym opowiem później. Ważne, że znów byłem osobnikiem mającym prawo do szwendania się po konwencie.


Atrakcje konwentowe, sztuk: 3

Przykładowy "scenariusz śmierci"
do DeathNote'a
No cóż, niespecjalnie wiele atrakcji konwentowych udało mi się wypatrzyć, a i poziom ich wiele pozostawiał do życzenia. Jedną z nich była dyskusja o tym, co byś zrobił mając Deathnote'a. Pomijając (chwilowo, skoro o nim wspominam, to z pewnością do niego wrócę) że prelegent sam się pochwalił tym, że zawodowo jest BHP-owcem, i jak to bezpieczny jest ten konwent w przeciwieństwie do nich, początkowo dobrze mi się słuchało rozważań, jak wykorzystać taki niosący śmierć zeszyt. A więc: jak byś sprawdził, czy to prawda? Kogo byś zabił pierwszego? Skoro zadziałało – to skąd masz pewność, że to działanie zeszytu a nie przypadek? Prowadzący co rusz pokazywał, jak bardzo rozwiązania uczestników panelu zbliżone są do zachowań typowych psychopatów. Niestety, po pierwszych kilku osobach i zweryfikowaniu, że zeszyt faktycznie działa tak jak wynika z opisu, po kilku urozmaiceniach zasady o opcję, że niektóre zasady mogą okazać się fałszywe, zarówno uczestnikom jak i prowadzącemu skończyłaby się inwencja. Niby dyskusja się kręciła, ale jakoś tak głównie stała w miejscu. Jedyną inicjatywę wykazywał osobnik, który oczywiście doskonale wie, jakby się zachowywał w obcych sobie psychologicznie, zdecydowanie stresowych dla normalnego człowieka sytuacjach, a jedyna jego postawa to: zabijam, zabijam, zabijam. Bez pomysłu kogo, jak – po prostu zabija, kogo popadnie, gdzie popadnie, bez zastanowienia się nad konsekwencjami, itp.


Drugim godnym zainteresowania punktem była dyskusja o cosplayu jako pasji... lub masochiźmie. Co do tego punktu, mimo trochę zbyt biernej grupy dyskusyjnej, nie mam większych zastrzeżeń, bo prowadząca (Neko) całkiem dobrze prowadziła. Z jednej strony nie zamykała dyskusji nad żadnymi punktami tylko dlatego, że poszło to w niewłaściwym kierunku, z drugiej strony – gdy już faktycznie temat się kończył zaczynała kolejny. Trzeba też jej przyznać, że była przygotowana do dyskusji, w zanadrzu miała zestaw pytań który z jednej strony trochę kierunkował dyskusję, z drugiej – pozwalał szeroko spojrzeć na kwestie związane z cosplayem, zarówno organizacyjne, hobbystyczne jak i finansowe. Równocześnie myślę, że nie zaszkodziło by także organizatorom cosplayowych konkursów posłuchać części tych dyskusji.

Trzecią atrakcją miała być dyskusja o cosplayerach bawiących się w obróbkę zdjęć. Niestety, tutaj poziom był tragiczny. Zamiast profesjonalnej dyskusji, miałem raczej okazję zobaczyć trajkotające nastolatki, których jedynym celem w życiu były hejtujące plotki. Bo oni są źli, źli, źli, a my jesteśmy dobre, dobre, dobre... a oni są źli, źli, źli, a my jesteśmy dobre, dobre, dobre... jeśli ktoś pamięta Dzień świra i scenę w pociągu, to dokładnie tak samo wyglądał ten panel, tyle że zamiast super, super, super leciał hejt ukierunkowany na dwójkę konkretnych cosplayerów. Typowe „powyżywajmy się na nich, skoro same tak nie umiemy”. Co gorsza, swojej dyskusji próbowały nadać cechy profesjonalizmu, wielce to (pseudo)naukowo udowadniając, że ludzie np. o takich cechach twarzy nie istnieją. No cóż, biorąc pod uwagę, że jeszcze tego samego dnia spotkałem osobę o właśnie takim profilu twarzy (a akurat rzadko spotykam Azjatów), to chyba sami widzicie, na jak niskim poziomie tak naprawdę była to debata.


No tak, atrakcji miało być trzy, wymieniłem 3, ktoś pewnie powie: a przecież cosplay, przecież był konkurs? No cóż, w tym samym czasie co konkurs odbywały się kolejne Wrocławskie spotkania z fantastyką, na dodatek na tapecie był „Piknik na skraju drogi” Strugackich, słowem, zona vs manga? Wybór był oczywisty, a co do jego słuszności przekonał mnie półgodzinny pobyt w auli w trakcie przygotowań. Oczywiście, poziom wielu strojów był wysoki, nie mogę zaprzeczyć, jednak to co widziałem w tym czasie już zapowiadało chaos który dział się w trakcie konkursu, a który miałem okazję poznać (na moje szczęście) tylko z opowiadań.


Bezpieczeństwo? Niuconie, robisz to źle


Gdzieś w tekście wspomniałem o prelegencie który sam się pochwalił, że jest BHP-owcem. I że to będzie jedyny tak bezpieczny konwent. No cóż, w tej kwestii ciężko mi zostawić suchą nitkę na organizatorach. A żeby nie było, że przecież jestem laikiem w tych kwestiach, to choć sam mam wykształcenie związane z BHP, to postanowiłem poprosić eksperta – bo przecież głos przeciwko głosowi nie rozwiązuje dyskusji. Dlatego przed napisaniem tego punktu swoje uwagi skonsultowałem z Łukaszem Stępniem, autorem bloga Kryzysowo.pl zajmującego się właśnie kwestiami szeroko rozumianego bezpieczeństwa. Dodajmy, że swoje doświadczenie zdobywał zabezpieczając takie wydarzenia jak Woodstock czy Slot Art Festival, był także uczestnikiem komitetu medycznego spółki PL2012 przygotowującego Polskę do Euro 2012.


No więc, zacznijmy od tego, od czego swój kontakt rozpoczyna chyba każdy uczestnik konwentu. Nie, nie mówię tu o kolejkonie, krok dalej jest identyfikator uczestnika. Jak wspomniałem, od drugiego dnia konwentu, zamiast identyfikatora medialnego (które to się „niespodziewanie szybko” skończyły) po terenie konwentu ganiałem ze zwykłym identyfikatorem uczestnika. Jakie było moje zdziwienie, gdy ochrona zatrzymała się gdy chciałem wejść do budynku szkoły pomocniczej. „Proszę obrócić identyfikator! Nie wypełnione? Nie wpuszczamy”. No cóż, na odwrocie identyfikatora znajdowała się „karta medyczna”. A więc karta, w której oprócz imienia, nazwiska, PESELu musisz podać swoją grupę krwi, przebyte choroby, zażywane leki, alergie... słowem, jeśli masz AIDS, marskość wątroby, choroby weneryczne, napady maniakalne czy inne wstydliwe choroby to powinieneś się tym pochwalić przed wszystkimi. Tak, tak, przed wszystkimi, bo dane te są zapisane na małym kartoniku zawieszonym na twojej szyi, co daje ogromne szanse, że kartonik zaraz się odwróci „tyłem do przodu”. No cóż, zgodnie z polskim prawem są to dane wrażliwe i twoje tajemnice powinny być chronione – a tu wymaga się od ciebie, żebyś chodził ze swoim AIDSem, marskością wątroby czy inna chorobą weneryczną na wierzchu. Oczywiście, organizatorzy się tłumaczyli, że baza danych osobowych została zgłoszona do GIODO, że wszystko jest pod nadzorem centralnej rządowej instytucji – ciekawe, czy w zgłoszeniu podali, że dane są przechowywane na kartonikach noszonych przez każdego na szyi i że mogą przy byle wietrze stać się danymi ogólnodostępnymi?

Tak, tak... wiem, że żaden
NORMALNY człowiek tego nie robi
- ale PRZECZYTALIŚMY regulamin

Oczywiście, w regulaminie nie ma żadnego zapisu który wymagał podawania takich danych. Co akurat nie dziwi, bo ustawa o ochronie danych osobowych wyraźnie określa, kiedy można zbierać takie dane – i ewidentnie na konwentach nie ma podstaw do ich wymagania od kogolwiek. Ale co tam, Ochrona ma Władzę i ona będzie decydowała, co jest obowiązkowe a co nie. Widać identyfikatory budziły we wszystkich kontrowersje, bo zdarzały się dyskusje na temat tajemniczych skrótów które pojawiły się na tej karcie. Według plotek, zaznaczenie krzyżyka w jednym z tajemniczych pól oznacza twoją zgodę na pobranie organów po śmierci. I już się zastanawiasz, czy wśród organizatorów nie kręci się jakaś mafia która spuści ci łomot w jakimś zaułku, a potem domalują krzyżyk i wytną co im się podoba. I nikt nie będzie brał pod uwagę że karta medyczna nie zawiera nawet twojego podpisu i ciężko traktować ją jako wiążącą deklarację , zwłaszcza w przypadku uczestników niepełnoletnich którzy nie mają prawa decydować o twoich sprawach – wypełniłeś, znaczy że można było pobrać. Jak nie wypełniłeś – to oprawca poprawi twój błąd, w końcu każdemu zdarza się pomylić.



Poszukiwania śladów racjonalności
w tłumaczeniach ochrony

No cóż, miałem okazję rozmawiać z jednym z ochroniarzy na ten temat, nawet zdarzyło mi się trafić na pomysłodawcę tego bzdurnego gadżetu. Generalnie chodziło o to, że jak się komuś coś poważnego stanie i potrzebna będzie pomoc medyczna, to lekarz dzięki tym informacjom szybciej będzie mógł udzielić pomocy. Rozwiano też moje obawy co do poboru narządów – nie, żaden ze skrótów nie oznacza. Rzekomo ED oznacza że nie wyrażasz zgody na podejmowanie czynności reanimacyjnych, np. ze względów religijnych. Ciekawe, że w informatorze konwentowym ED oznacza zaburzenia żywieniowe... słowem, wypisuj w ciemno i licz na to, że lekarz będzie cię leczył według tego, co ci powiedział ochroniarz, a nie według tego, co uczono go na studiach medycznych... kamień spadł mi z serca dopiero wtedy, gdy Łukasz napisał mi, że lekarze raczej mało poważnie biorą tego typu „deklaracje” i nawet jeśli źle podasz grupę krwi, to i tak zrobią ci badania żeby nie ryzykować podania niewłaściwej. 








Bo zagrożenia czyhają na każdym kroku


A w ogóle jako bhp-owiec próbowałem sobie w myślach zrobić konwentową „ocenę ryzyka stanowiskowego” i złapałem się za głowę: cóż takiego może stać się na konwencie, że potrzebne będą aż takie informacje? Omdlenia, zasłabnięcia, w skrajnych wypadkach złamania kończyn bo się ktoś na schodach wywróci... ale żadne z tych zagrożeń nie stwarza ryzyka chociażby transfuzji krwi!!! A przed oczami stają zdjęcia z katastrof samochodowych czy budowlanych – co trzeba zrobić, żeby konwent stał się aż tak niebezpieczną imprezą? Czy organizatorzy tak słabo zadbali o bezpieczeństwo, czy może mają jakąś paranoję? Niby jeśli to drugie to lepiej, bezpieczeństwa nigdy za dużo – no niby tak, ale czy ja na pewno chcę uczestniczyć w konwencie organizowanym przez osoby chore psychicznie? Słowem, ani jedno, ani drugie uzasadnienie nie uspokaja, a trzeciego wymyślić nie mogę – no chyba, ze nadgorliwością. A ta, jak wiadomo, jest gorsza niż faszyzm – czyli znów źle.





Podsumowując temat identyfikatorów, zacytuję słowa zawodowca:

„W mojej opinii, nakładanie na uczestników konwentu obowiązku, aby na identyfikatorach umieszczali dane wrażliwe jest sytuacją która nie powinna mieć miejsca. Nosi to znamiona nadgorliwości, która w żaden sposób nie przekłada się na bezpieczeństwo uczestników natomiast może drastycznie godzić w ich prywatność. Szczególnie, że istnieją inne, pewniejsze i bezpieczniejsze mechanizmy informowania jednostek medycznych o problemach zdrowotnych.” 
Łukasz Stępień, blog kryzysowo.pl

No, ale skoro zadbano o informacje potrzebne do ratowania życia, wypadałoby się zastanowić jak wyglądało zabezpieczenie medyczne imprezy. No cóż, w pomocniczej szkole (jakoś nie zauważyłem ich w głównej) ganiali ludzie w czerwonych koszulkach. Napisy pojawiały się dwa: ratownik, ratownik przedmedyczny i medyk. Co do pierwszego, trudno mi zweryfikować, czy zgodnie z wymogami ustawy o ratownictwie wspomniany ratownik miał odpowiednie uprawnienia, koszulka „medyk” może tylko sugerować osobę, która zbyt dużo naoglądała się filmów wojennych. Medyk to wołają żołnierze na wojnie, natomiast fachowe służby medyczne to albo wspomniany ratownik, ratownik medyczny albo lekarz (chociaż to już raczej w przychodni/szpitalu, a nie na miejscu wypadku). No, chyba że ktoś ma taką ksywę – ale dwie osoby o tej samej ksywie i tak samo się ubierające? Nie sądzę... dodajmy, że „ratownik przedmedyczny” to też tylko napis na koszulce.




O braku szacunku do cosplayerów napisały konwenty południowe. Niestety, ten brak szacunku odbił się także na kwestiach bezpieczeństwa. Już pomijając to, że to właśnie cosplayerzy są najbardziej medialną częścią tego zdarzenia, skupmy się na bezpieczeństwie. I potrafię zrozumieć, że organizatorzy nie mają wpływu na pogodę, że dostali salę nieklimatyzowaną o ograniczonej ilości okien. Ale nie trzeba przecież być bhp-owcem (a przecież taki się wśród organizatorów trafił) żeby uwzględnić ryzyko zasłabnięć chociażby z powodu przegrzania i odwodnienia. Bo skoro jest gorąco na zewnątrz, skoro jeszcze gorącej jest w środku, a do tego cosplayerzy mają na sobie różne stroje, często imitujące zbroje a tym samym dosyć dobrze trzymające ciepłotę ciała, skoro ze względów organizacyjnych nie pozwala się nikomu wyjść do najbliższego sklepu, skoro z powodu NIEUDOLNOŚCI ORGANIZACYJNYCH przedłuża się czas ich przebywania w dusznym pomieszczeniu – to może wypadałoby zapewnić jakieś napoje? Z opowieści słyszałem, że najpierw zasłaniano się tym, że trzeba ją sobie zostawić na wypadek udzielania pierwszej pomocy (dodam, że w ramach pierwszej pomocy to się nie podaje żadnych napojów, leków, itp. osobom nieprzytomnym – mogą się zadławić i udusić), po wielkich bojach podaje im się wodę... która nie dość że stała w tym gorącym pomieszczeniu, to jeszcze na słońcu, a więc zapewne jest cieplejsza od ludzkiego ciała i raczej go nie schłodzi. Niuconie, czy za wysiłek który cosplayerzy wkładają w zrobienie stroju, czy za to, że to dzięki nim macie promocję w mediach (bo co innego sfotografować na konwencie?), czy za to wszystko – nie zasłużyli na butelkę wody, przynajmniej „w temperaturze pokojowej”?


Chodź, pójdź za mną ku nocy...

Ale co tam, zapada zmrok. Noc, najstraszniejsza pora doby. I wydawałoby się, że w cywilizowanym świecie ta pora nie powinna już być taka straszna. Niestety, nie na Niuconie. Na tych, co nocowali poza szkołą, w namiotach, lecą jajka a nawet płonące szmaty. Nie trzeba dużej wyobraźni żeby przewidzieć, że płonąca szmata może wylądować na namiocie z łatwopalnego materiału. No cóż, polecam poszukać na kryzysowo.pl zdjęcia które pokazują co się dzieje, gdy na mniej łatwopalne obiekty spadają tak drobne obiekty, jak płonące „lampiony szczęścia”. Oczywiście, można się tłumaczyć, że szmata poleciała z innej posesji, że spoza terenu konwentu. Jestem w stanie zrozumieć, że amatorska ochrona nie chce wdawać się w bójkę z agresywnymi osobnikami, w końcu nikt nie chce dostać łomotu za bezdurno. Ale moje zrozumienie kończy się gdy słyszę te durne sprostowania organizatorów: my CHCIELIŚMY interweniować, ale nie wiedzieliśmy, na ile możemy. Jeszcze by się okazało, że ochroniarze przekroczyli obronę konieczną... I podobno jak tylko przyjechała policja i powiedziała im, co mogą, to od razu żwawo i ochoczo rzucili się w pościg, bo już wiedzieli, co mogą. No cóż, nawet jako amatorzy powinni znać instytucję „zatrzymania obywatelskiego”, a jako ochrona powinni wiedzieć, gdzie zaczynają się i gdzie kończą się ich uprawnienia. I nawet jeśli nie wiedziałyby tego pojedyncze jednostki, to z pewnością powinna to wiedzieć osoba zarządzająca ochroną – a oczywistym jest dla mnie, że o tak poważnych zdarzeniach natychmiast się informuje taką osobę, nawet gdyby trzeba było ją zbudzić.

Reszta tłumaczeń brzmiała równie śmiesznie: „na ulicy łączącej dwie szkoły (poza terenem konwentu nie mogliśmy nic zrobić”. No, ale to wina „kogoś innego”, że organizatorzy zdecydowali się na umieszczenie imprezy w dwóch różnych budynkach? Zresztą, takie „poza terenem konwentu nic nie mogli zrobić”, że ochrona wygoniła mnie spod rusztowań gdzie robiłem akurat komuś zdjęcia. „Bo niebezpiecznie”. I szczegół, że upewniłem się, że z góry nic nie zleci, szczegół że uzgodniłem to także z pracującymi na podeście pracownikami – co tam, Ochrona decyduje o wszystkim. Także poza terenem konwentu...
Sprowokowana przez uczestników,
lokalna mafia okazuje swoje niezadowolenie
poprzez wymuszenia autografów :)
„Bo uczestnicy sami prowokowali mieszkańców”... dodajmy, że oryginalny wydźwięk sprostowania był dużo mniej niewinny i wynikało, że uczestnicy to w ogóle „zło niechciane” w tej dzielnicy, a pomiędzy szkołami powinni przemykać niezauważeni. No cóż, sam zabrałem kilku cosplayerów w jedno z podwórek, w mroczne klatki... jedyna reakcja z jaką spotkałem się ze strony „tambylców” to radość, zainteresowanie, fascynacja fajnym strojem... skrajnym przykładem były dzieciaki które zbierały na swych rękach autografy od cosplayerów. No, a jak ta fascynacja ma się do nocnych ekscesów? Ano zastanówmy się... obdrapane budynki, okolice sławetnego wrocławskiego „trójkąta”. Zresztą pamiętam, jak na zeszłorocznej Szedariadzie, w ramach wspominkowego rajdu autobusem po mieście, oprowadzający opowiadał dawne czasy konwentów, kiedy to trochę inaczej określano atrakcyjność konwentu. „Bo w tamtej szkole, za rogiem, to były najlepsze walki z tubylcami i nikt sam nie wychodził poza teren konwentu”. ... słowem, mało bezpieczna okolica. I po nocy można tu dostać za przysłowiowe „bezdurno”, bo czapeczki na głowie nie miałeś. Albo bo ktoś tam przegrał mecz i trzeba odreagować. Oczywiście, to nie wina organizatorów że dzielnica mało bezpieczna... ale to nie kto inny jak organizatorzy wybierali miejsce odbywania się konwentu. 
I nawet nie chce mi się wspominać o tak pomijanych często problemach jak ilość osób na sali przekraczająca dopuszczalną, o drożności przejść ewakuacyjnych – to akurat standardowy problem na konwentach, próby znalezienia kompromisu między bezpieczeństwem a ilością chętnych (chociaż do Niuconu nigdy nie zdarzyło mi się, żebym miał do wyboru: albo zdepczę śpiących, albo nie wyjdę ze szkoły. Jak myślicie, co wybrałby tłum uciekający przed pożarem poprzez jedyne wyjście ewakuacyjne?)



Podsumowanie

Organizatorzy Niuconu w oczach własnych 
O konwencie chyba najbardziej wyrobiłem sobie zdanie po nim samym. Seria oświadczeń organizatorów „to, że było źle to nie nasza wina, to wina wszystkich wokół”. Tak jakby nad konwentem unosiło się jakieś cholerne fatum i uparcie psuło biednym organizatorom szyki. Jakby wszyscy się sprzysięgli przeciw Niuconowi. A ci, którym się nie udało załapać do tajnego anty-niuconowego stowarzyszenia odbijają sobie to chociaż tworzeniem złośliwych plotek i oszczerstw. Ale nawiązując do mądrości zapisanych w koszulkach, „w każdym kłamstwie które mówisz jest ziarenko prawdy”. I tak jak oświadczenia organizatorów jakieś uboczne niedociągnięcia jakoś tam tłumaczyły, to równocześnie podkreślały, że te najgorsze sprawy opisywane w plotkach naprawdę miały miejsce. Co ciekawsze, żaden taki związek nie zawiązał się przeciw jakże profesjonalnemu Love czy Dniom Fantastyki, które w tym roku doznały ogromnego, pozytywnego przeobrażenia...
Oczywiście, zapewne wszystkim konwentom zdarzają się przypadki losowe i (mniej lub bardziej) udolnie sobie z nimi radzą. Niestety, Niucon z tą losowością radził sobie wyjątkowo nieudolnie a co gorsza przez słabe przygotowanie przedimprezowe sam sobie dorzucał problemów. I żeby chociaż na koniec pojawiły się przeprosiny, deklaracja ze strony organizatorów: tak, to, to i to zrobiliśmy źle, przepraszamy za to, za rok postaramy się nie powtórzyć tych błędów. Niestety, zamiast tego naczytałem się mnóstwa tłumaczeń równie nieudolnych jak organizacja. Że było niebezpiecznie? Bo uczestnicy prowokowali tambylców. Że konkurs się opóźnił? Bo cosplayerzy dorwali się do konsolety i ją popsuli. Że dyplomy dla cosplayerów były z kiepskiego ksera? Bo zginęły i staraliśmy się ratować sytuację... i zero refleksji, że konsoleta powinna być zabezpieczona przed dostępem osób nieupoważnionych (ale przecież ochrona była najwyższych lotów), a organizatorom co rusz coś ginęło i nie mogli nic znaleźć. 
A wracając do samego konwentu... mam wrażenie, że mało kto go potraktował poważnie. To, że ja, nie-mangowiec, odnalazłem ledwo 3 ciekawe atrakcje o niczym nie świadczy. Ale z tego co zauważyłem, większość konwentowiczów potraktowała konwent raczej jako okazję do spotkania się ze znajomymi i wspólnego zwiedzenia miasta, konwent traktując jedynie jako noclegownię. Oczywiście, fajnie mieć tylu cosplayerów pod ręką i przebierać komu akurat chce się zrobić zdjęcia... no tylko okazuje się, że część z nich to już ma w ogóle całe plany, że teraz jedziemy na plener do Ogrodu Japońskiego, potem tam, potem tu... (i wcale nie mówię tu o evencie „zrób sobie zdjęcie na niuconie”, bo to akurat odbyło się w okolicy konwentu). Tak więc nie tylko ja odnalazłem na konwencie mało atrakcji, a walki w kisielu traktuję jako żenującą próbę odwrócenia sytuacji. Czemu? Przeczytajcie na Konwentach Południowych...