W walce z poranną sennością pomagało wspólnie Mobi Cafe z Erzą Scarlet |
Przyznam szczerze, że Hall of Games
miałem już sobie odpuścić. Bo oczywiście na takich imprezach
najciekawsza jest sobota... a w sobotę kolejną Pielgrzymkę
organizował Zakon Świetego Płomienia, i po raz kolejny miało by
mi przepaść? Z kolei piątkową konferencję okołogrową musiałem
sobie odpuścić z powodu drugiej zmiany w pracy... słowem, być
tylko w niedzielę na imprezie i na to wyciągać akredytację
medialną? No trochę przesada... co prawda gdzieś tam dochodziły
dziwne plotki dające nikłą nadzieję, że może jednak te główne
atrakcje ni z gruszki ni z pietruszki odbędą się w niedzielę...
no, ale programu imprezy nie było widać do samego końca terminu
zgłaszania akredytacji. Pozostała jeszcze jedna nadzieja, kontakt
bezpośredni z organizatorami, maila już prawie miałem napisanego,
ale potem coś mnie naszło: ale czy ja koniecznie jestem w stanie
napisać coś dobrego z imprezy gamingowej? Wydawało mi się, że
mail ostatecznie poszedł jednak do kosza...
Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa
dni później dostaję odpowiedź od organizatorów: A, to ja pana
dopiszę do listy, a pan się zastanowi. Naprawdę? Naprawdę
wysłałem tego maila a nie poszedł do kosza? I jeszcze pozytywna
odpowiedź po tym, że w sumie coś napiszę, ale może mi się nie
uda... a jednak. No i ten program który sugeruje, że jak nie będzie
mnie ani w piątek, ani w sobotę to naprawdę nic mądrego nie uda
mi się wykrzesać.
Jeszcze raz przemyślałem zakonną
Pielgrzymkę i stwierdziłem, że skoro tym razem ma być
krajoznawcza a nie jakaś eksploracyjna, to może następnym razem?
Do Jaworzyny pojechać mogę sobie sam (choć za Zakonnym pomysłem trzeba
poważnie przemyśleć, czy do muzeum kolejnictwa wypada jechać
własnym samochodem, czy nie wypadałoby pomyśleć o kolei), a
pierwszych Hall of Games więcej nie będzie... słowem, w sobotę
pojawiłem się w Hali Stulecia.
Na pierwszy ogień poszedł Maciej
Miąsik ze swoim „Jak zrobić swoją pierwszą grę -do's and
don't”. Trzeba przyznać, że tematyka prelekcji była ważna, bo
zamiast skupiać się na detalach technicznych czy szukaniu taniej
sławy, autor pokazał jak istotny jest profesjonalizm i porządne
przygotowanie tego, co się robi. Było o tym, że najważniejsze co
powinno nas interesować przy robieniu swojej pierwszej gry to nie
graficzne gadżety, nie wiadomo jak wysoki poziom zaawansowania
technologicznego, a jej zrobienie od początku do końca. I że na
początek nie powinno się brać za super-wspaniałe gry które
rzucą świat na kolana (bo z pewnością nie rzucą), ale na remaki
prostych gier z lat 70-80tych, bo dzięki nim zdobędziemy
doświadczenie pozwalające zabrać się nam za poważniejsze
produkcje. Niestety, sposób prowadzenia prelekcji sprawiał, że
ludzie raczej powoli, małymi grupkami opuszczali salę. Bo
przyznajmy szczerze: po tytule „do's and don't” spodziewałbym
się raczej sporej ilości drobnych rad, uwzględniających
najczęstsze potrzeby i problemy początkujących twórców gier, a
nie wielkiej umoralniającej gadki na temat rzadko zauważany przez
rozpoczynających swoją karierę. Widząc, że w tak krótkiej
prelce autor raczej nie poruszy już innych problemów i za swój cel
wziął maniakalną eksploatację tego jednego tematu –
postanowiłem przejść się po głównym terenie targów.
Wielka Hala Gier
Bo nie wspomniałem oczywiście, że
salka prelekcyjna mieściła się we Wrocławskim Centrum
Konferencyjnym, a we właściwej Hali Stulecia wystawione były
stoiska targowe oraz sceny: dwie turniejowe i scena główna, na
której rozgrywany był m.in. konkurs cosplayu. Poza scenami w
głównej części hali porozrzucane były stoiska producentów gier
i firm związanych z branżą gamingową oraz, co mnie zupełnie
zaskoczyło, stoisko Agarel – Dremel Cosplay project. Stoisko to,
oprócz funkcji typowo wystawienniczej, pełniło też funkcję
warsztatowo-naprawczą dla cosplayerów, którzy dzięki dostępnym
na stoisku narzędziom mogli dokonać napraw i poprawek w swoich
strojach, a co bardziej przewidujący – wykonać także drobne
prace do przyszłych strojów. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie
zakres narzędzi, bo do tej pory markę „Dremel” kojarzyłem
tylko z tzw. dremelkiem, małą „modelarską”*
szlifierko-wkrętarką z ogromnym wyborem końcówek. Dodać muszę,
że sformułowania „modelarska” użyłem tu raczej ze względu na
wykonywanie drobnych prac precyzyjnych, bo tego typu dremelki
widziałem w użyciu także w fabrykach przy uzupełnianiu szczegółów
w kilkudziesięcio-tonowych formach wtryskowych.
Okazuje się jednak, że Dremel to
producent także innych narzędzi przydatnych cosplayerom, takich jak
chociażby mała wyrzynarka stołowa, pistolet do klejenia na gorąco
czy małe lutownice gazowe które równie dobrze można wykorzystać
do formowania strojów z pianki. Słowem, moja opinia o
uniwersalności marki Dremel jeszcze bardziej urosła.
To mówisz, że kto tu rządzi na scenie? NO KTO, NO POWIEDZ GŁOŚNO ŻE JOKER!!! |
No oczywiście, na wielkie bieganie to
terenie targowym nie było zbyt wiele czasu, potraktowałem je raczej
jako wstępne rozpoznanie terenu, bo już zaraz rozpoczynał się
pierwszy blok konkursu cosplayowego. Trzeba przyznać, że początek
nie zachwycał, bo poza kilkoma osobnikami większość występujących
sprawiała wrażenie raczej jakby nie wiedziała co ze sobą zrobić.
W sumie z wartych wspomnienia wymienić należy jeden występ
taneczny, gdzie faktycznie występująca wcześniej przemyślała
sobie choreografię oraz występ... a właściwie napad Jokera ze
swoją świtą na prowadzącego. Bo inaczej nie dawało się tego
nazwać – prowadzący jeszcze nie zdążył zapowiedzieć kto
będzie następnym występującym, a chłopaki (bez zastanowienia czy
to na pewno o nich chodzi) wparowali z pistoletami na scenę i siłowo
zmusili prowadzącego do poddania się. Słowem, porządna gangsterka
jak na Jokera przystało. I nie wiem, na ile prowadzący
improwizował, a na ile został siłowo przymuszony do odegrania
swojej roli, ale trzeba przyznać, że nie tylko sami cosplayerzy
dobrze się wczuli w swoje role, ale i konferansjer stał się
częścią tego przedstawienia.
A gdzieś po pierwszym konkursie
oczywiście ganianie za cosplayerami i robienie im zdjęć. Chociaż
jesień już praktycznie przebrzmiewała, to wciąż zarówno na
terenie Pergoli jak i otaczającego Halę Parku Szczytnickiego można
było znaleźć ciekawe miejsca. Pogoda też sprzyjała wychodzeniu w
plener, bo mimo braku silnego słońca na zewnątrz dawało się
wytrwać dłuższy czas w krótkim rękawku. Choć cosplayerów było
znacznie mniej niż chociażby na urodzinach CD-Action, to z tego
zabiegania przegapiłem nie tylko prelekcję „Wojna się zmienia”,
ale i drugi blok konkursu cosplayowego. Do kolejnych atrakcji
„konwentowych” wróciłem dopiero koło godziny 15-tej, na blok
Michała Oracza na temat projektowania gier i cyklu rozwoju gry od
pomysłu do jej premiery.I nie wiem, czy to jakieś fatum ciążące na twórcach gier, czy może po prostu znów trafiło na wzorcowy przykład symptomu informatyka, ale i na tej prelekcji nie dało się wysiedzieć. Już pomijając to, że gdzieś w informatorze umknęła informacja, że chodzi o gry planszowe w czasie gdy większość słuchających oczekiwała raczej branży gier na urządzenia elektroniczne... sposób prowadzenia też nie należał do zachęcających.
Podobnie jak w przypadku Macieja
Miąsika była to „prelekcja jednej, niezrozumiałej idei”, która
nie szczególnie była zrozumiała dla audytorium. No bo jak
zrozumieć pomysł, że grę musisz testować jeszcze zanim wpadniesz
na jej pomysł, zanim ustalisz chociażby zarys świata w jakim
będzie się dziać? Zamiast naszkicować ideę i szybko przejść do
przykładów, prelegent pastwił się nad ważnością testów, nad
tym, jak wcześnie trzeba je zacząć. Dopiero gdzieś później
rozwinął temat i zwrócił uwagę, żeby przed przejściem do
wkładania ogromnego wysiłku w jakąś pracę, najpierw przetestować
samą ideę główną gry. Dopiero tutaj podał pierwszy, jakże
obrazowy przykład i pokazał, że często lepiej pozwolić sobie na
sporą improwizację na początkowym etapie tworzenia. Jak pokazał
na swoim przykładzie, kiedyś spędzał mnóstwo czasu na
komputerowe przygotowanie gry, po czym w trakcie testów co rusz
nanosił poprawki na zaprojektowanych modelach, co i tak po kilku
zmianach wymagało zrobienia kolejnych żetonów/plansz/figurek
(oczywiście znów na komputerze), a gdy po wielu próbach i tak
okazało się, że np. sama koncepcja danej jednostki jest do bani –
szkoda było mu ten pomysł wyrzucać bo przecież tyle pracy już w
nią włożył. Słowem, pozostawał wielki czyrak na wielkiej grze,
„bo przecież już sobie wyrósł”. Jako kontrprzykład Michał
Oracz podał swój obecny sposób przygotowania
modeli/jednostek/figurek z byle czego, ot, zrobiony na szybko szablon
na kartce papieru, który w miarę nadmiernego nagromadzenia się na
nim poprawek można szybko odtworzyć od nowa, a w razie
niezaakceptowania – zmieść w ręku i wyrzucić do kosza na
śmieci, gdzie jego miejsce.
Tak jak wspomniałem, i ta prelekcja
prowadzona była dosyć ciężko, więc bez skrupułów dołączyłem
do grona opuszczających salę i pokrążyłem się ponownie po
hali, aby ostatecznie trafić na trzeci blok konkursowy cosplayu.
Trzeba przyznać, że poziom występów
porannych i popołudniowych to jak niebo i ziemia. Tym razem
przedstawione zostały porządnie przemyślane scenki rodzajowe,
które aż przyjemnie się oglądało. Zaskoczeniem była
przygotowana foto-platforma dla mediów, z której spokojnie można
było robić zdjęcia nie przeciskając się przed wszystkich. Muszę
przyznać, że po wrocławskich konwentach zaskoczyło mnie takie
udogodnienie, dlatego i sprzętowo nie przygotowałem się na zdjęcia
z teleobiektywem... zobaczymy co z tych zdjęć wyjdzie.
Kolejne krążenie po terenie targów –
i kolejne zaskoczenie. Tematy druku 3D jakoś nigdy specjalnie mnie
nie interesowały. Ot, jeździ sobie taka mała dyszka, 3 małe
silniczki napędzające 3 śruby pociągowe, w przeciwieństwie do
porządnej drukarki atramentowej zamiast kilku tysięcy maciupcich
dyszek atramentowych mamy jedną rureczkę o dającej się zauważyć
ludzkim okiem średnicy... machnąć jakieś ciekawe zdjęcie i można
iśc dalej. Plakietka „media” jednak robi swoje – obsługa
stoiska Z-Morph sama z siebie pomagała przy zdjęciu (a może lepiej
z podniesioną klapką?A może na tej drukarce, bo tu już jest
trochę wydrukowane? A w ogóle, to może lepiej te dwa gotowce
sfotografować?).
Zaskoczenie jednak przyszło przy podsuniętych mi
do sfotografowania produktach... ale przecież TO JEST DREWNO!!!
Podsunięty mi przed obiektyw wisiorek wyglądał trochę jak te
figurki składane z płaskich drewnianych szablonów nakładanych
jeden na drugi, tyle że tym razem poszczególne warstwy miały mniej
niż 1 mm szerokości, ale i sam obiekt był wielkości zaledwie
kilku centymetrów. Skojarzyć to można też było z czymś
wyfrezowanym przy pomocy mało dokładnego freza, jednak pierwsze
skojarzenie – z wieloma nałożonymi na siebie warstwami – było
o wiele bardziej poprawne. Bo tak przecież działa drukarka 3D –
najpierw drukuje pierwszą warstwę, na niej ciut wyżej drugą,
trzecią... Okazało się, że to też wydruk, bo mieszanka drobnego
drewnianego pyłu (jakieś 95%) i plastikowego spoiwa sprawia, że
tak przygotowanym „peletem” można drukować na drukarkach 3D.
Pod wpływem podgrzania materiału, spoiwo się roztapia, jest
wtryskiwane na nasz obiekt, po czym zastyga trwale podtrzymując
kształt wydrukowanego drewna. Okazuje się, że w podobny sposób ze
spoiwem mieszać można także pył miedziany (ok. 85%) tworząc
metaliczne wydruki na zwykłej, „plastikowej” drukarce. Kolejne
eksponaty były nie mniej zaskakujące – otóż na tych samych
drukarkach wydrukować można sobie jakąś fantazyjną tabliczkę
czekolady (co jeszcze nie jest zaskoczeniem, bo przecież czekolada
łatwo się topi) czy nawet... ciastko w kształcie wiedzmińskiego
wisiorka! Tak, tak, okazuje się, że przy pomocy grubszej dyszy
drukować można przy pomocy ciasta! Tylko nie polecam jeść takiego
świeżego wydruku – surowe ciasto niekoniecznie należy do
najzdrowszych i przed zjedzeniem warto je wcześniej wypiec w
piekarniku. Ważne, że dzięki wstępnemu podgrzaniu jest już na
tyle podsuszone, że spokojnie utrzymuje wydrukowany kształt.
Jak wspominałem, jako osoba mało
grająca w popularne gry, nie spodziewałem się jakichś wielkich
niespodzianek na gamingowej imprezie. A jednak czekało na mnie
kolejne zaskoczenie. Otóż wspominając o trzecim bloku cosplayowym,
nie wspomniałem jeszcze o jego najmłodszej uczestniczce. Mała Wiki
odegrała scenę mocno zbliżoną do początkowych minut najlepszego
chyba filmu tego roku, Maleficient. Trzeba przyznać, że i strój –
prosta sukienka połączona ze wspaniale przygotowanymi skrzydłami z
prawdziwych piór gęsich, robił ogromne wrażenie. Gdy jednak
robiłem zdjęcie małej gwieździe i jedno z pytań skierowałem do
jej pełnoletniej opiekunki, nagle usłyszałem: "No tak, bez stroju
to mnie nikt nie poznaje". Jak się okazało, mała Wiki to siostra
Issabel, jednej z bardziej znanych cosplayerek polskiej sceny.
Oczywiście, bez zaangażowania młodej adeptki występ nie wyszedł
by tak świetnie, jednak pomoc Issabel tłumaczy, jak tak młodej
osobie udało się tak profesjonalnie przygotować do występu –
zarówno w kwestii stroju, jak i choreografii o czym wielu
początkujących zapomina.
Dzień powoli dobiegał końca,
światła powoli gasły... i oto ostatnia atrakcja soboty. Mój
ulubiony pokaz wideomappingu. Niestety, całość wyglądała jakby
„grana na pół gwizdka”. O dziwo same stoiska nie odbierały
efektu tego przedstawienia (zawsze uwielbiam oglądać wideomapping
leżąc na scenie – pionowe ścianki stoisk mogłyby jednak zbyt
wiele zasłaniać), jednak tym razem oświetlenie było jakby słabsze
niż normalnie. I jak jeszcze efekty wizualne można by zwalić na
pozostawione oświetlenie samych stoisk i brak porządnej ciemności,
tak już w kwestii głośności dźwięku jedyne racjonalne
uzasadnienie dla mnie to celowe zmniejszenie mocy. Nie, na
videomapping lepiej przejść się na pustej sali...
Jak sama nazwa wskazuje, Hall of Games
to gry nie tylko elektroniczne. Dlatego niedzielę zacząłem od
odwiedzin części planszówkowo-karcianej. Oczywiście, jak to w
niedzielę, nie było już tak wielkich tłumów jak w sobotę,
dlatego spokojnie można było przypatrzeć się poszczególnym
makietom i figurkom, które jak zwykle zachwycały dokładnością
wykonania.
Był to także dobry moment aby
dowiedzieć się czegoś więcej o najnowszej grze promującej miasto
Wrocław. Co prawda jej oficjalny pokaz odbył się w piątek, w
bloku konferencyjnym pokrywającym się z moją pracą, to
przedstawiciel TK Games ochoczo zaprezentował mi grę i trochę
poopowiadał na temat kulisów jej tworzenia. Pozostaje mi ją
przetestować i wkrótce może się spodziewać garści informacji na
jej temat.
Na koniec zostały mi warsztaty
cosplayowe prowadzone przez Shappi. A właściwie, chyba bardziej
prelekcja ze współudziałem uczestników, która okazała się
jakże miłą odmianą na tle tych prowadzonych przez twórców gier.
Prezentacja podstawowych materiałów i narzędzi świetnie okraszona
została przykładami, więc nawet ktoś kto pierwszy raz w życiu
spotkał się z cosplayem z pewnością bez problemu zrozumiał o co
chodzi i kiedy, jak, dlaczego i czego używać aby stworzyć porządny
strój.
Podsumowując, organizatorom udało się
zrobić naprawdę porządną imprezę. Chociaż wydaje się być
mniejsza niż 18-te urodziny CD-action, to dzięki odpowiedniemu
rozplanowaniu nie czuło się jakiegoś niedosytu czy pustki, powiem
więcej – udało się uniknąć uczucia tłoku, jakie towarzyszyło mi momentami na wspomnianych uridzinach.
Chociaż imprezy gamingowe to raczej moja słaba strona, to na Hall of Games udało mi
się znaleźć wiele ciekawych atrakcji. Mimo iż to pierwsza
edycja tej imprezy, to dołączam ją do listy zdarzeń które w tym
roku miło zaskoczyły mnie profesjonalizmem organizacji. Oczywiście,
były też świetną okazją do spotkania się ze znajomymi i
wszelkich innych atrakcji typu socializing... może tylko trochę szkoda
że w kwestii cateringu liczyć można było tylko na drobne
przekąski, jednak do Placu Grunwaldzkiego ze swym zapleczem
kulinarnym z hali w końcu nie tak daleko.