sobota, 4 kwietnia 2015
środa, 1 kwietnia 2015
Pyrkon is coming czyli Miasto 2.0
PYRKON IS COMING!!! |
Ale zapowiedź Pyrkonu to także okazja do zrecenzowania kolejnej książki o fantastycznym Poznaniu. Zapowiedź książki Miasto 2.0 pojawiła się już na zeszłorocznym Pyrkonie w postaci tajemniczej gazetki wydanej z nieistniejąca datą - 30 lutego. I tak jak poprzednia edycja, Poznań Fantastyczny – Miasto Wyobraźni swoją wysoką opinię zawdzięczała odpowiedniej kompozycji opowiadań według książki, na dodatek miało było w niej czuć Poznań, tak już o wersji „poprawionej”, ver. 2.0, mam już zdanie o wiele odmienne. No, ale po kolei.
Architekt
Gdzieś w podziemiach miasta |
Opowiadanie ma też ukryte drugie dno.
W czasach, gdy już nawet nie mówi się tyle o sztucznej
inteligencji bo przestała ona być szalonym wymysłem pisarzy SF, a
coraz częściej staje się otaczającą nas teorią a nawet
praktyką, mało kto zauważa ten jakże inny odłam sztucznej
inteligencji – nie, nie tej stworzonej przez nas w sposób celowy,
zaplanowany. Mówię raczej o tworzącej się samoistnie sztucznej
inteligencji tłumu, wspólnoty – np. miasta – która w sposób
niezauważalny kieruje rozwojem sztucznego tworu takiego jak miasto.
Dawno minęły już czasy pary, odkryć naukowych i Wielkich
Jednostek, dawno już nastały czasy wielkich konglomeratów,
metropolii, korporacji, w których istnienie jednostki i jej wpływ
na całość gdzieś się zatarł – lecz czy ktokolwiek łączył
to ze sztuczną inteligencją, samoistnymi tworami i bytami? Mam
nadzieję, że wielcy pisarze science-fiction zauważą ten wątek
rzeczywistości i go rozwiną, a może nawet pozwoli on wypłynąć
autorowi na wielkie wody pisarstwa?
Wielkimi krokami, czyli rzeczywistość
rozszerzona
Patrzenie - wersja enhanced |
Skutki braku teleportera czyli o
dręczących nas niedoskonałościach
PYRKON IS COMING!!! |
To opowiadanie od razu wzbudziło we
mnie skojarzenia z moim ulubionym, finalnym opowiadaniem poprzedniej
edycji konkursu „Poznań fantastyczny”. Nie opowiada ono o
typowej fantastyce, o stworach, potworach, robotach, statkach
kosmicznych. To kolejne opowiadanie z gatunku „dzieje się w
mózgu”. Tak jak tamto opowiadanie, i tu rozmawiamy o beznadzieji,
powtarzalności i nudzie... pokazanej w jakże ciekawy sposób.
Pozornie nie znaczący problem (bo przecież się zamek nie zawali)
nęka bohatera tego opowiadania, mimo iż stacza się on na drabinie
życia. Co prawda za chwilę sytuacja się poprawia, poznaje nową
dziewczynę, pewnie znowu znajdzie pracę.
Zamek stoi krzywo.
I mógłbym tu napisać o ciekawej
budowie, o utrzymanym rytmie zwiększającym efekt obsesji, o tym, że
może się to skończy katastrofą, ale przecież poprawa życia
bohatera daje nadzieję, z drugiej strony mógłbym znów nawiązać
do Barei bo zakończenie jak nic budzi skojarzenie z Rozmowami
kontrolowanymi tylko urwanymi kilka minut wcześniej.
Ale zamek stoi krzywo.
…
Pyrkon is coming.
Twierdza Maius
Kolejne opowiadanie to ucieczka w urban
fantasy, choć dla odmiany dziejące się nie w normalnym dla
mieszczuchów świecie szarych bloczysk, ale z pewnością w
zabytkowych wnętrzach Collegium Maius. Poza tym jednak mamy zwykłego
bohatera, doktoranta studiów zaocznych który ledwo wiąże koniec z
końcem, mieszkanie które jest tylko sypialnią, otaczający go tłum
ludzi... i dla kontrastu pełne niesamowitej magii pomieszczenia
wspomnianej uczelni. Trzeba przyznać, że najsilniejszą stroną
tego utworu jest niesamowity talent Jakuba Baranka do obserwacji i
opowiadania. Powoli wdraża on nas w tworzony przez niego świat
głównego bohatera, powody podjęcia pracy na tym stanowisku i
sposób wykonywania obowiązków. Zwykłe proste czynności które
wykonuje pewnie każdy sposób są opisane... nie, nie czyta się
tego ściskając palce kciuków jak przygody Jamesa Bonda, modląc
się w duchu żeby ta goniąca go rakieta nie wybuchła, pościg,
ucieczka... nie, nasz bohater wykonuje kolejne czynności z żelazną
konsekwencją, rzetelnie wykonuje swoje obowiązki i równie
konsekwentnie czytelnik czyta to opowiadanie, bo coś jest w tej
narracji, w tym sposobie mówienia, opisie otaczających nas na co
dzień niepostrzegalnych szczegółów że chce się to czytać. Bo
przecież nie ważne, że nie lubię earl greya – gdy naszemu
bohaterowi przyjdzie wypić tą herbatę, to sam czuję jakbym ją
pił i wraz z bohaterem zachwycał się jej smakiem.
I gdzieś tam przewija się wątek
jakże typowych świadomości ludzi którzy przewinęli się przez
tak stare budynki, wątek historii które kiedyś kryły w sobie
stare drzewa w obecnym zurbanizowanym świecie opowiadają o nich
stare budynki – ale to tylko pretekst do napisania opowiadania. To,
co stanowi o wartości tego opowiadania – to życie w wymiarze 2.0.
Permanentna inwigilacja, czyli w piksel
mnie cmoknij
Skoro już wspomniałem o starych
polskich komediach, to pisząc o opowiadaniu „W piksel mnie
cmoknij” nie mogę nie wspomnieć o Seksmisji. Pamiętacie z jakim
zaangażowaniem Jerzy Stuhr krzyczał że nie wytrzyma z inwigilacją
go na każdym kroku? Choć czasy komuny dawno już minęły i
obywatel nie musi czuć się kontrolowany na każdym kroku, to... to
musi czuć się kontrolowany na każdym kroku. Wszechobecne kamery i
monitoring, przeglądarki zbierające dane o swoich użytkownikach,
serwisy zbierające dane o swoich użytkownikach, trojany, spywary...
obserwacja na każdym kroku. Chciałoby się uciec do lasu, do dziczy
– oj, zaprawdę powiadam wam, i tam znajdą was kamery, nie trzeba
Google Earth czy innych satelit.
Pyrkon - kontrola biletowa |
I właśnie o tym jest to opowiadanie.
O idei panoptikonu która stała się rzeczywistością, o odwiecznej
walce wolności z bezpieczeństwem. O stwórcach systemu monitoringu,
o jego operatorach, o strażnikach którzy nie czują się
podglądaczami a raczej wyzwolicielami świata od gwałtu i przemocy.
Chociaż z jednej strony system KOSA to przecież wspaniały system
sztucznej inteligencji sprawiający że świat staje się lepszy, to
z drugiej strony... to idealny przykład strażnika-paranoika,
kretyna-nieudacznika który na dodatek na siłę stara się wykryć
zagrożenie nawet tam gdzie ich nie ma i naciągnąć każdą
sytuację pod jakiś paragraf. Ot, stalinowskie „dajcie mi
człowieka, ja wam dam paragraf”. I znów, podobnie jak w przypadku
świata enhansów, poruszany jest temat zagrożeń stwarzanych przez
autonomiczne sztuczne inteligencje, o tym, ile można im dać swobody
a na ile powinien nad całością czuwać człowiek. Odyseja
Kosmiczna 2001, Ja, Robot, że nie wspomnę o Eagle Eye który już
mówi o praktycznie tym samym – temat znany popkulturze od dawna z
pewnością budzi strach niejednego człowieka z pewnością nie jest
pustą obawą, a stworzone przez Asimowa 3 prawa robotyki przez swą
niejednoznaczność przed nierozwiązywalnym dla człowieka
konfliktem moralnym stawiają stwory niezdolne do zrozumienia
abstrakcyjnych pojęć moralności i uczciwości.
No i plus za
człowieka z aparatem fotograficznym „na film”.
I może jeszcze stolicę...
Choć temat podróży w czasie trochę
stracił na popularności wraz z końcem XX wieku, to jednak wciąż
pojawia się on stosunkowo często w popkulturze. I choć z pewnością
nic nie przebije popularności serii „Powrót do przyszłości”,
to wciąż pojawiają się nowe wątki w pozornie wspaniałym pomyśle
podróży w czasie. Jednym z nich jest chociażby idea porzucenia
maszyny do podróży w czasie na rzecz talentów jednostki, zazwyczaj
samoistnych. Chociaż z drugiej strony, czymże innym była mania
filmów w stylu „Jankes na dworze króla Artura”? Zeszły rok
miał tendencję do odgrzebywania tego pomysłu, chociaż w sposób
bliższy człowiekowi i na zdecydowanie krótszą czasowo skalę, na
tyle krótką, że konsekwencje przeskoków i tego co się w nich
zrobiło daje się odczuć jeszcze za swojego życia.
Tak, tak, opowiadanie „i może
jeszcze stolicę” jest jakby kolejnym zlepkiem popularnych tematów,
zarówno podróży w czasie, jak i idei „kraj swój widzę
wielki/miasto swe widzę wielkie” które wrocławski czytelnik
fantastyki zna chociażby z twórczości Szmidta czy Ziemiańskiego.
Wot, zgrabne opowiadanko, które dobrze się czyta, i nie byłoby o
czym pisać gdyby nie dwa aspekty. Pierwszym jest „poznańskość”
opowiadania, bo chociaż nie bije ona jakoś czytelnika po gałach,
to bez jednej z typowych cech poznaniaków cała idea przeniesienia
Sejmu do Poznania by legła w gruzach. Trzeba też przyznać, że
autor, choć nie pochodzi ze Szczecina i z jego krótkiej biografii
nie wynikają żadne powiązania z tym miastem, to zgrabnie wplątuje
wątki zdecydowanie szczecińskie w to opowiadanie, co jako osoba
urodzona w tym nadmorskim-nienadmorskim-ajednaknadmorskim mieście
doceniam.
Drugim, jest rola pozornie głupich pomysłów, lekko
rzuconych idei, często ironicznie, często błędnie
interpretowanych przez innych... i stających się wielką ideą
która zostaje zrealizowana. Dopiero przykłady które chciałem tu
przytoczyć, dają mi do zrozumienia, że może ten Poznań stał się
tylko pretekstem do napisania... tak, tak właśnie, o Szczecinie, o
akcji odzyskania pomnika Colleoniego z Warszawy i przeniesienia go do
Szczecina? W pewnym sensie, opisy wydarzenia jakoś silnie kojarzą
mi się z powrotem włoskiego kondotiera... tylko że Adalberto miał
na imię Robert...
Instrukcja numer 9
Tymczasem w wiosce fantasy... |
Trzeba przyznać, że akurat Instrukcja
nr 9 wali czytelnika swą poznańskością że ho, ho. Targi
Poznańskie, dziejąca się akurat w tym okresie rozbudowa dworca
Poznań Główny, wydawałoby się, że to musi być o Poznaniu. A
jednak... MTP łatwo dałoby się na warszawski Torwar, dworzec...
można by wziąć dowolny większy dworzec kolejowy w Polsce,
chociażby tej wielkości węzeł kolejowy jak Krzyż czy Kutno,
mieszczące się przecież w nie tak wielkich miastach, tylko wyciąć
krótka wstawkę o Poznań City Center... bo kwintesencją
poznańskości jest tutaj nie Poznań, ale pobliskie Gniezno,
pierwszej stolicy Polski. Całość opowiadania kręci się przecież
wokół pradawnych wierzeń słowiańskich, wokół powrotu do
dawnych wierzeń. Chociaż całość osadzona jest w klimatach
post-apokaliptycznych, to przecież trudno tu nie znaleźć odwołań
do wzrastającej popularności ruchów pro-słowiańskich.
Największa zaleta opowiadania: bezduszność stylu, bezosobowość
przekazu, jego bezemocjonalność, pod którą przecież ukrywa się
straszną tragedię bohatera, który nawet nie pojawia się w
opowiadaniu. Równocześnie połączenie pradawnych wierzeń z
nieuchronnością wielkich tragedii skojarzenia z wielkim Cthulhu.
Zmiana warty
Na Pyrkonie można też spotkać obrońców amerykańskich miast |
Podsumowując książkę „Poznań Fantastyczny. Miasto Wyobraźni” stwierdziłem, że jest to książka która łączy pierwsze i ostatnie opowiadania. Tym spoiwem była jakość tych opowiadań, i pozornie przypadkowa zbieżność ich ułożenia która stanowiła silną wartość dodaną. Choć w „Miasto 2.0” o kolejności też decydowała jakość opowiadań, to znów zauważa się że opowiadania pierwsze i ostatnie łączy jakaś niewidzialna więź. I jak opisując architekta nawiązałem do dręczącego Ziemiańskiego pytania o jakieś ukryte przesłanie zawarte w budowie miasta, tak i tutaj istotą opowiadania jest jakieś ukryte przesłanie, jakaś nadrzędna idea, nadrzędna istota sprawująca nadzór nad miastem. I właśnie genius loci, tajemniczy fluid sprawczy, eteryczny a nawet bezpostaciowy niebyt-strażnik jest treścią opowiadania. Nie-byt, który przenosi się z istoty na istotę, wieczny obrońca, który choć ma swoją postać – to przecież nie istnieje w żaden sposób.
No cóż, pora na podsumowanie. Po raz drugi Wydawnictwo Miejskie Poznania wzięło się za ideę Poznań Fantastyczny i z pewnością można mówić, że jest efekt to Idea 2.0, że nowy Poznań Fantastyczny to książka w wymiarze 2.0. To już nie książka dwóch dobrych opowiadań i wypełniacza, to już nie książka w której Poznań jest wciśnięty na siłę. To, co otrzymujecie kupując miasto 2.0 to zbiór dobrych (a nawet bardzo dobrych) opowiadań, co istotne – to także zbiór opowiadań o Poznaniu a nie tylko opowiadań umieszczonych w Poznaniu. Słowem, książka warta swojej ceny – a nawet jej wielokrotności. Choć miejmy nadzieję, że WMP nie wykorzysta tej opinii jako argumentu za podwyżką ceny...
A jakby ktoś miał wątpliwości - to tak, tak, oprócz okładki książki Miasto 2.0 to wszystkie zdjęcia pochodzą z Pyrkonu.
niedziela, 22 marca 2015
Więzienie dla potworów z wszelkich sfer
Więzienie
Jest we Wrocławiu pewne więzienie. Nie, nie mówię o tym na Kleczkowie. Jest więzienie o wiele straszniejsze, bo nikomu nie dane było z niego uciec czy wyjść. Więzienie w którym Pradawni zamknęli najstraszniejsze potwory, potwory które swą obecnością mogłyby zgładzić wszelkie światy. Choć może po prostu informacje o tym zatarły się z biegiem czasu? Bo w sumie nawet o tym więzieniu mało kto wie, mało które podania o nim wspominają. Bo w sumie, czy jest ono we Wrocławiu, czy może jest ono na pustynnej Diunie, na Endorze, na Altairze, a może na więziennej Rura Penthe? Na każdej z nich, lecz równocześnie na żadnej z nich...
Jako iż trzymają tam najgroźniejsze potwory, to jego lokalizacja nie jest znana. Wiadomo tylko, że jest ona zmienna. Reguła jest jedna: że tam, gdzie ono chwilowo jest, na pewno jest akurat słońce lub inna gwiazda. Odpowiednio wcześniej zaprogramowane, z uwzględnieniem pór dnia we wszystkich uwzględnionych światach, przenosi się między światami gdy tylko gdzieś zapada noc. A wszystko po to, aby upewnić się że najstraszniejsze moce nie zostaną nigdy z niego uwolnione... Tak, tak, Słońce i inne gwiazdy są przecież Ostatecznymi Strażnikami, pilnującymi porządku we Wszechświecie. Potwory karmione są specjalną karmą, która sprawia, że nawet te pochodzące z najjaśniejszych krańców kosmosu nie przeżyją kontaktu ze światłem, a okrucieństwo takiej śmierci przekracza najzmyślniejsze tortury wymyślone przez wszystkie żyjące rasy wszelakich uniwersów.
I wydawałoby się, że przecież tak prosto je odnaleźć, tak prosto dostać się do środka i w jakiś sposób ułatwić skazanym ucieczkę. Wystarczy być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – i oczom podróżnika jawić się powinny stalowe lub betonowe mury z wyzierającymi zewsząd metalowymi zębami krat... a jednak nie, specjalne czary sprawiają, że więzienie to staje się zupełnie niewidoczne w świetle widzialnym i tylko w świetle nocy daje się ono zauważyć. I to jest właśnie drugi powód, dla którego więzienie to ciągle przerzucane jest z jednego wymiaru do drugiego gdy tylko zajdzie słońce – zarówno, aby Ostateczni Strażnicy mogli wypełnić swoje obowiązki, jak i dla zapewnienia kamuflażu.
Kruk
I wydawałoby się, że tak ukrytego więzienia nie da się odkryć. A jednak raz na jakiś czas, czy to za sprawą natury, czy może za sprawą jakichś szatańskich sztuczek – nie ważne, ważne że dzieje się tak, że słońce przestaje świecić także za dnia. W przypadku naszej sfery przyczynia się do tego Księżyc, który ustawiają się w odpowiedniej koniunkcji ze słońcem i z Ziemią zasłania nam światło najbliższej gwiazdy. Wtedy więzienie pozostaje w naszym wymiarze, jednak pozbawione zostaje swego kamuflażu. Jednak cóż z tego, gdy z braku światła nie można go przecież zobaczyć? Pozostaje poszukać pomocnika, który widzi nawet w czarnym świetle, jak chociażby Kruka.
„Cóż to? Jaki ptak powstał i roztacza pióra,
Zasłania wszystkich, okiem mię wzywa.”
A. Mickiewicz, Dziady, cz. II
Lecz gdzież miałby szukać ten Kruk? Zaćmienie nie trwa w nieskończoność, a miejsc do przeszukania mnóstwo. Lecz któreż miejsca mogli wykorzystać Pradawni, aby wykorzystując topografię terenu jeszcze bardziej utrudnić ucieczkę Skazanych, lecz równocześnie być tak blisko granicy pomiędzy poszczególnymi magicznymi światami aby w razie czego szybko się przenieść? Szybki przegląd otpustów Wrocławia i miejsce mogło być tylko jedno... Dawny zamek obronny ze swymi piwnicami zapewne przykrywa więzienie dla Najstraszniejszych... tam więc posłałem Kruka.
Wędrówka
Z jego opowiadań wynika, że nie było mu łatwo. Oczywiście, wejście drzwiami nie wchodziło w rachubę, bo Czarnoptak drzwi sobie nie otworzy. Co prawda otwory w kratach piwnicznych bez problemu pozwalają przejść ptaku pomiędzy nimi, to ciężko znaleźć takie, które równocześnie nie miałoby okiennic. Gdy już wreszcie udało się rozwiązać ten problem, to trzeba było odnaleźć przejście pomiędzy piwnicami zamku a obrzeżami sfery więziennej... nie muszę chyba dodawać, że wejścia pilnował strażnik? A czas ucieka, ucieka... na szczęście Kruk znał lisa, i choć przygody z serem nie wspomina zbyt dobrze, to z pewnością czegoś się przy okazji nauczył. Krakanie perswazyjne to rzadka umiejętność wśród ptaków, ale gdy już się któryś takowej nauczy, to wszystko potrafi sprawić z umysłem antropoidów. Tego na przykład udało się przekonać do zaśnięcia... i teraz wystarczyło rozłożyć szeroko skrzydła aby na prądach różnych rodzajów magii unosić się bezgłośnie w kierunku poszczególnych cel.
A trzeba przyznać że wymagało to nie lada odwagi. Bo jak już wspomniałem, cele zajmowali skazani Najstraszniejsi, najbardziej groźne stworzenia wszelkich wszechświatów. Na pewno chcecie wiedzieć o kim mowa? Które z najstraszniejszych horrorów nie są tylko pradawnymi opowiastkami, za którymi kryją się najprawdziwsze potwory? No cóż, już za późno na decyzję, skoro tu dotarłeś, to musisz poznać Prawdę, także tą najstraszniejszą.
Na początek idzie Bagienny Duch z Illinois. Och, niech nie zwiedzie cię słowo Duch w nazwie – albowiem to jak najbardziej człowiek, jak ja czy ty. Przynajmniej z wyglądu, bo to tylko zewnętrzna otoczka mająca ukryć trawiące go Zło. Otoczka tworząca mu wizerunek eleganta w kapeluszu, a ukryte w kapeluszu karty od razu budzą skojarzenia z czasami wielkich pokerzystów przemierzających parostatkiem wody Illinois. W sumie, skojarzenia z Bertem Maverickiem są nawet poprawne – jednak pamiętaj że nie gra on zwykłymi kartami, lecz kartami Losu. Wyłożenie którejkolwiek karty z kapelusza może przynieść konsekwencje o wiele gorsze niż zagłada galaktyki...
Kapelusznik Smutku
A skoro mowa o kapeluszach, to może pora wspomnieć o Kapeluszniku Smutku? Lustrzany brat Szalonego Kapelusznika z uniwersum Alicji i Białego Królika... Totalne jego zaprzeczenie na skali dobra i zła, szaleństwa i zimnej logiki, i jeszcze paru innych skal spychających go w najgłębsze otchłanie potworności. Bo złośliwość i inne formy zła to zazwyczaj efekt ulegnięcia emocjom, niezapanowania nad temperamentem – lecz jakże straszne może być zło które wynika z celowości i chłodnej logiki? O tym lepiej nie myśleć...
Ogniste zwierzę
Na naszym świecie były i takie czasy, że uznawano że „tylko płomień może nas oczyścić”. Złe to były czasy dla ludzkości, te czasy rządu ognia, jednak co by to było gdyby po świecie zaczęły chodzić płomienne zwierzęta? Idźcie się i rozmnażajcie się - powiedział Pradawny – i one tak właśnie robiły, jednak ogień płynący w ich żyłach zamiast krwi niosła za sobą śmierć i zniszczenie na którejś ze sfer. Właśnie dlatego większość tego gatunku została wybita i tylko jeden osobnik został tu pozostawiony ku przestrodze dla przyszłych twórców światów...
Przesłodka Syrenka
Lecz czym zawiniła Pradawnym przesłodka Syrenka? Czyż można nie pokochać jej kolorowych włosów, jej słodkich usteczek czy jej radosnej miny?
„Na głowie kraśny ma wianek,
W ręku zielony badylek,
A przed nią bieży baranek,
A nad nią leci motylek.”
A. Mickiewicz, Dziady cz. II
Nic tylko przytulić – a jednak i ona została zamknięta za lodowato zimnymi kratami o temperaturze znacznie poniżej absolutnego zera i śmierć każdemu kto choć spróbuję ich dotknąć. Czy to jej odbicie znajdujemy w „Dziadach” Mickiewicza?
Przebudzenie strażnika
Czym zawiniły postacie w ptasich maskach? Czy to ich historia natchnęła Hitchocka do nakręcenia swego koszmarnego ptasiego horroru? Czy ta wychudła postać na wąskiej szyi to jakaś poprzedniczka Śmierci, o wiele straszniejsza od swej następczyni? A może meksykańskie wizje to odwzorowanie jakiej bogini zagłady gdzieś z pogranicza innego świata? Za co skazany został ten ptak o ludzkich ramionach? Nie czas na poznawanie ich historii... skoro strażnik budzi się ze swego hipnotycznego snu, to znak, że więzienie powoli zaczyna przenosić się do innej sfery. A więc najwyższy czas się stąd wynosić, dopóki jeszcze istnieje droga ucieczki do naszego świata. Kruk, choć czarny, nie musi przecież obawiać się Światła Słońca...
A już wkrótce dowiecie się, gdzie szukać więcej obrazów pokazujących Więzienie widziane okiem Kruka...
A już wkrótce dowiecie się, gdzie szukać więcej obrazów pokazujących Więzienie widziane okiem Kruka...
Równie smutna co kolorowa, Salamandra próbuje wypatrzyć, którędy uciekł Kruk... |
wtorek, 3 marca 2015
Bitwa Pięciu Armii... bez hobbitów?
Nie wiem, co te potwory mają do
lutego, ale jak zawsze na Nowy Rok Miasto Spotkań wybuchło plotką
o zbliżających się do Wrocławia wrogich hordach. Czy to brak
śniegu nie pozwalał im przespać w spokoju zimy, czy to głód
wynikający z braku pożywienia w okresie zimowym, czy wreszcie
Wrocław w lutym dostaje jakiejś magicznej mocy przyciągającej
wszelkie tałatajstwo – trudno powiedzieć, wiadomo jednak, że w
pierwszych tygodniach lutego miasto nasze nawiedzają watahy
paskudnych stworów przybywających z północy i pozbawione ochrony
miasto z pewnością znów powróciłoby do stanu zniszczenia
przypominającego Festung Breslau tuż po opuszczeniu go przez
Niemców. Dlatego jak co roku, mimo wszelkich uzasadnionych
nienawiści rasowych do Długouchych, trzeba było stanąć u ich
boku w obronie miasta. Dobrze chociaż, że potwory są na tyle miłe,
że ZAWSZE atakują w sobotę i nie trzeba się chociaż urywać z
pracy żeby stawić im opór.
Ot, taka sytuacja... w samo białko... |
No i wszystko byłoby ładnie i pięknie
gdyby nie te walenie do drzwi. Mimo iż to jeszcze zima, słonko
pojedynczymi promieniami przedzierało się przez minimalnie tylko
otwarte powieki. Zapowiadałby się piękny dzień pełen jatki i
wrogiej krwi gdyby nie te durne „dzięcioły” pukające do moich
drzwi. Wysokie to to jak brzoza, a głupie jak koza – nie mogliby
się wreszcie nauczyć używać zegarka, chociażby słonecznego?
„Nie budzić zanim słońce nie wzniesie się powyżej budynku Hali
Stulecia” na ten przykład to przekracza ich normy rozumowania. A
już przyjść po budziku... uuups, szybki rzut oka na budzik dosyć
szybko i dobitnie zmienił mój wgląd na całą sytuację.
Powiedzmy, że budzik wyglądał tak, jakby jakiś czas temu trochę
zbyt dobitnie próbował wytłumaczyć mi że pora wstawania to
już-już a może nawet minęła – dosyć wyraźnie widać w nim
było odcisk opancerzonej pięści.
W sumie, radio też nie wyglądało
lepiej, a zazwyczaj włączało się kilka minut po budziku... no to
co tu się dziwić wkurzonym kłapouchym (no, w zasadzie długouchym,
ale z charakteru są podobni do osłów, to i uszy by mogli mieć
adekwatne do inteligencji). Wciąż rozespanym krokiem doczłapałem
się do drzwi, uchyliłem je lekko żeby powiedzieć że jeszcze
tylko zjem śniadanko i będę gotowy uderzyć na orczą armię...
Stanowczy uścisk uzbrojonych dłoni dał dosyć wyraźnie do
zrozumienia, że coś poszło nie tak. Nie, zdecydowanie nie tak
miało to wyglądać, wszystko było tak pięknie zaplanowane i teraz
miałoby tak łatwo się spaprać? O, niedoczekanie wasze wy
wychudzone pięknisie, zaraz jeden z drugim niosący mnie pod pachy
dostali fangę w co tam się napatoczyło – i zaskoczeni upuścili
mnie na ziemię. No bo któż by w pojedynkę zadzierał z armią
zbrojnych elfów? Musiałoby być na rzeczy coś niepomiernie
ważnego... szybko zawróciłem się do łóżka żeby wyciągnąć
przygotowaną zawczasu siekierkę po czym z rozbrajającą miną
stanąłem z nią naprzeciwko nich oświadczając, że teraz już
możemy iść. Przez chwilę zastanawiali się o co chodzi, jednak
ich obawy rozwiały moje słowa: no przecież nie pójdę na to orcze
ścierwo z byle sznurkiem na kiju, jak się bawić, to chociaż jakąś
porządną bronią.
Trzeba przyznać, że atmosfera w
samochodzie była grobowa, jednak mimo kilku kuksańców które z
radością odwzajemniłem jakoś udało się dojechać na miejsce
bezbijatyki. A tu na szczęście pominęło mnie to, co według nich
najważniejsze a ja osobiście uważam za nudę niemożebną –
przemowę mającą zachęcić tyczkowatych do walki na szczęście
mieli już za sobą, a z naprzeciwka leciała już orcza banda...
Gdy już tylko pozostaje patrzeć gdzie trafi strzała... |
No to pora się zabawić. Toporek
wyciągnięty, rozbieg, rzut toporem do celu, dobiec do
dogorywającego ciała i w biegu wyrwać z niego broń (jakże
pięknie rozpryskuje się krew gdy gwałtownie wyciągasz z rannego
ciała swój topór) i lecimy dalej powtarzając całą tą
sekwencję aż do ostatniego trolla. Niczym wielka machina śmierci,
niczym rozpędzony kołowrót śmierci, niczym jeżozwierz złożony
z toporów a nie igieł pędziłem przez zgniłozieloną chmurę
wroga gdy nagle coś mnie ugryzło w nogę... no ki czort, noż
niemożliwe żeby który orczy pomiot miał siłę jeszcze odgryzać
po tym jak go zdzieliłem swoim toporkiem? Kątem oka zauważyłem
jakieś włochate śmierdzące stworzenie na swej nodze, i drugie,
trzecie... no żeżby, czyżby idąc z północy orki zabrały spod
Poznania te szczury co zeżarły Popiela? Królem to ci ja nie
jestem, żreć mnie nie powinny, jednak i im widać zima dała się
we znaki i próbowały się posilić czym tylko popadnie.
Prawie mu się udało, temu orkowi... |
I wiecie co? Mądrze gadają Wolni
Ciut-Ludzie ze Świata Dysku... tym gorszy przeciwnik, im mniejszy –
bo trudniej go trafić. Ubić orka siekierą – bułka z masłem, a
i mnóstwo krwi w gratisie. Ubić trolla siekierą – to jak ubić
orka tylko jeszcze trzeba trochę siły w to włożyć, ale w
celowanie mniej wysiłku wkładasz. Ubić szczura siekierą – no
nie da się. Utrafić ostrzem nie sposób, walnąć obuchem to się
odbije, kopnąć – poleci kawałek i wkurzony zaraz przypędzi z
powrotem. No i włazi ci takie bydlę po nogach i żre – no on
celować nie musi żeby utrafić, za to ty jego i z celowaniem nie
siekniesz. Przydeptać butem też nic nie daje, bo się rozmiękła
ziemia trochę pod nim rozejdzie a gdy buta zabierzesz to dalej na
ciebie wbiega. Walnąć je pięścią – rozgnieciesz, ale i po
trzech takich ciosach ciężką okutą rękawicą we własną nogę
to i ciężko od siniaków się ruszać. I jak z takim walczyć? I
wiadomo jaką zarazę to ze sobą roznosi? Toż bym wam napisał co
to tałatajstwo narobiło we Wrocławiu w 1963, ale nie będę przecież wyprzedzał Roberta Szmidta...
Temu ukrycie się w cieniu też nie pomogło |
Kilka strzał które ledwo musnęły me
nogi i zrozumiałem po co komu elfy na polu walki – no w kwestiach
głównych sił wroga to za dużo nie podziałają, ale od drobnicy
bronią cię równie dobrze jak off przed komarami. Szkoda tylko, że
tak łatwo giną – ale nie ma tego złego co by na dobre nie
wyszło. Zawsze można z którego ściągnąć jego wymuskaną
zbroję. Z jednej strony co prawda jeden nagolennik sięga mi od
pięty do brzucha skutecznie blokując nogi w kolanie, z drugiej
jednak ten ich podły mosiądz to tak lichy materiał, że dobrze
puknąć i się rozlatuje – słowem, łatwo skrócić je do
odpowiedniego rozmiaru i zakładać na skórzaną zbroję można. No,
musiałaby być jakie szczury mutanty żeby się przez to zębami
przebić, ale kto wie co to za barachło autobahnem nach Poznań do
Wrocławia dotarło? Tylko pozostaje mieć nadzieję, że mi jaki
fotopstryk zdjęcia nie trzasnął i gdzie nie opublikuje, bo to
wstyd byłby na kopalni jakby mnie w takiej badziewnej improwizowanej
puszce zamiast zbroi zobaczyli. I pewnie by się nabijali, że za
konserwę mięsną z krasnoluda na wojnie robiłem... ech,
niedoczekanie wasze, orki wybite pora zrobić krucjatę wśród
reporterów, bo to równie wredne potwory. Tymczasem po raz kolejny
udało się uchronić Wrocław Fantastyczny od zagłady...
No, a teraz pora odrzucić cugle
fantazji na bok i dać się ponieść rzeczywistości. W tym roku po
raz kolejny Centrum Łucznictwa Tradycyjnego zorganizowało turniej
łuczniczy „Osobliwości łowieckie zimą”. Tak jak w poprzednich
latach tereny lasu osobowickiego opanowały makiety łucznicze o
kształtach Obcego, Predatora czy watahy zombie, tak w tym roku
utrzymana była koncepcja tolkienowskiej Bitwy Pięciu Armii. Tak
więc przeciw trollim czy orczym makietom wystąpili elfi łucznicy
próbujący z pełnym zapałem je zabić, w czym uporczywie
przeszkadzały im gałęzie entów próbujące złapać strzały,
rzeźba terenu, grawitacja i zmęczenie. I chociaż w ciała
papierowo-piankowych najeźdźców wystrzelonych zostało łącznie
tysiące strzał, trudno mówić o tym, że któraś ze stron
przegrała tą wojnę: ilości wojowników po każdej ze stron
pozostały nieuszczuplone. Mimo to niekwestionowanymi zwycięzcami
okazali się łucznicy, którzy mimo braku trofeów w postaci orczych
kłów zyskali mnóstwo dobrej zabawy i humoru. I chociaż do wojny
nie dołączyli hobbiccy procarze, to po raz kolejny udało się
uchronić zarówno wrocławskie Śródmieście, jak i tolkienowskie
Śródziemie przed rozprzestrzenieniem się orczej zarazy. Niestety,
napromieniowane szczury rozpierzchły się po Wrocławiu roznosząc
epidemię. I chociaż nawet najlepszym elfim tropicielom nie udało
się znaleźć najmniejszych śladów ich bytności w mieście, to w
prasie powoli pojawiają się pierwsze wzmianki o powrocie chorób
dawno zapomnianych. Czy już wkrótce powstanie księga z listą
zabitych przez roznoszącą się w powietrzu zarazę?
Pora na odpoczynek |
sobota, 31 stycznia 2015
Kto zapewnia bezpieczeństwo w Ząbkowicach?
Ząbkowice Śląskie... Bezpieczeństwo w mieście zapewnia dr Frankenstein |
Jadąc z Wrocławia drogą ekspresową nr 8 na południe, czy to do w góry, czy do Czech czy do popularnej turystycznie Srebrnej Góry, prędzej czy później przyjdzie nam przejechać koło słupka z dwoma dziwnie kontrastującymi ze sobą tabliczkami: „Miasto bezpieczne” i „dr. Frankenstein”. Doktora Frankensteina większość ludzi błędnie kojarzy z potworem który był raczej jego dziełem niż nim samym, więc jedno nie wyklucza drugiego, ale co mają Ząbkowice Śląskie do Frankensteina? Jak się okazuje, jeszcze do 1945 przy drodze z Wrocławia do Pragi nie leżały Ząbkowice, tylko właśnie niemieckie miasto Frankenstein, które dopiero po wojnie przybrało bardziej słowiańską nazwę. Czy miasto to ma faktycznie jakiś związek ze sławetną już książką Mary Shelley? Jak twierdzi Jan Organiściak, lokalny historyk, gdyby nie Ząbkowice, pisarka nigdy nie wpadła by na pomysły zawarte w książce, jednak czy takie teorie mają swoje podstawy, czy to raczej wyssane z palca banialuki a zbieżność nazw jest przypadkowa? No cóż, postarajmy się cofnąć w czasie do roku 1606, kiedy to miastem rządziła zaraza morowego powietrza czyli dżumy...
Weźmi z trupa trzydniowego oko i w miedzianym moździerzu je roztrzep... weźmi sproszkowane kości szkieletu i wsyp ich dwie garście tamże, a do tego pięć palców zmarłego wykopanych przy księżyca pełni... całość w noc bezgwiezdną nad ogniem podgrzej, w lewą stronę mieszając, a tak przygotowaną miksturę zmieszaj z sosem i zaciekłemu wrogowi swemu podaj, a kres nastanie twoim problemom z nim...
W laboratorium Frankensteina |
Miksturę tą alchemiczną z pewnością znali ząbkowiccy grabarze, Wacław Forster i Jerzy Freidiger, którzy z ciał ludzkich sporządzali zatruty proszek, który potem rozsypywali po domach, podwórkach, smarowali nimi klamki i kołatki w drzwiach. I choć powyższa receptura brzmi jak wyciąg z jakiego annału alchemicznego, nie trzeba żadnej magii żeby przy jej pomocy zabić człowieka. Ot, efekt rozkładu, bakterii gnilnych, braku nieznanej ówcześnie higieny i masz, śmiertelne zatrucie gotowe dla każdego kto z taką mieszaniną się spotkał. I chociaż, jak już wspomniałem, pojęcie higieny było wtedy nieznane, to przecież każda, najstarsza nawet religia wie, że kontakt z gnijącym ciałem do niczego dobrego nie prowadzi. Czemuż więc ząbkowiccy grabarze mieliby sypać wszędzie taki śmiercionośny proszek? Zapewne z czystej żądzy zysku, bo przecież każdy zmarły to dla nich źródło zarobku. I choć oburzać by się można na takie działanie, to przecież jeszcze nie tak całkiem dawno temu, w czasach o wiele wyżej stojącej moralności gazety rozpisywały się o łódzkich „łowcach skór” - więc czego wymagać od średniowiecznych grabarzy, nie szkolonych przecież w kwestii filozofii, etyki, itp.?
10 września 1606 roku aresztowano dwóch ząbkowickich grabarzy - Wacława Förstera, grabarza od 28 lat i jego pomocnika Jerzego Freidigera pochodzącego ze Strzegomia, z powodu mieszania i preparowania trucizn. Obaj zostali wydani przez parobka Förstera.Kroniki miejskie Annales Francostenenses (1655), Marcin Koblitz
Dnia 14 września został aresztowany niejaki Weiber - były więzień i trzeci grabarz - Kacper Schleiniger, a 16 września aresztowano 87-letniego żebraka Kacpra Schettsa - wszystkich pod zarzutem trucia i rozprzestrzeniania zarazy.
4 października odprowadzono do więzienia Zuzannę Maß - córkę zmarłego urzędnika miejskiego Schuberta, jej matkę - Magdalenę Urszulę, obecnie żonę grabarza Schleinigera oraz Małgorzatę - żonę żebraka Schettsa”
W takich warunkach dr Frankenstein tchnął życie w swego potwora |
Zresztą, choć sam wyrok sądowy dosyć dobrze opisują kroniki miasta, to już okoliczności jego podjęcia pozostają większą tajemnicą. W czasach średniowiecznych ciężko było o uczciwy proces sądowy, i choć często oskarżenia potwierdzane były osobiście przez samych oskarżonych to niejednokrotnie ciężko powiedzieć na ile było to przyznanie się do rzeczywistej winy, a na ile była to chęć wybawienia od okrutnych tortur, którym poddawani byli podejrzani w ramach przesłuchania. Dodać należy, że był to przecież okres polowania na czarownice i notorycznego poszukiwania winnych głodu, zarazy i innych zdarzeń losowych – bo przecież gniew boży musiał być zawiniony przez jakiegoś grzesznika którego trzeba było spalić na stosie żeby przebłagać Boga... A dowody zawsze się znajdą, jak nie rzeczowe, to w postaci zeznań zawistnego sąsiada, wścibskiej baby która wszystko widziała, itp.
Potwór stworzony przez dr Frankensteina |
„W mieście Frankenstein na Śląsku pojmano ośmiu grabarzy, wśród nich sześciu mężczyzn i dwie kobiety (według „Annales Frankostenenses” pięciu mężczyzn i trzy kobiety). Ci po torturach w śledztwie zeznali, że sporządzali zatruty proszek i tenże kilka razy w domach rozsypywali, progi, kołatki i klamki u drzwi smarowali, przez co wielu ludzi zatruło się i poumierało. Poza tym w domach skradli wiele pieniędzy, a także obdzierali trupy, zabierając im opończe. Rozcinali także brzemienne kobiety i wyjmowali z nich płody, a serca małych dzieci zjadali na surowo. Tamże z kościołów kradli obrusy z ołtarzy, a z ambony ukradli dwa nakręcane zegary. To sproszkowali i używali do swych czarów. Pewien nowy grabarz pochodzący ze Strzegomia zhańbił w kościele ciało młodej dziewicy. Inni jeszcze różnie niesłychane i straszne czyny popełniali (...)”.
Newe Zeyttung, 1606r.
Śledztwo zazwyczaj ciągnęło się na tyle w czasie, że wszelkie objawy gniewu bożego ustawały, więc łatwo było pokazać, że skazanie oskarżonych (albo chociażby samo ich osadzenie) było miłe Bogu, a nawet jeśli nie – najważniejsze przecież było zadowolenie społeczeństwo, a motłoch szczęśliwy był widząc męczarnie umierających „za swe grzechy”.
Ratusz w Ząbkowicach - niemy świadek wyroku na grabarzach |
„Najpierw ich wszystkich oprowadzano po mieście. Potem rozdzierano ich rozżarzonymi obcęgami i oderwano im kciuki. Starszemu grabarzowi oraz jednemu z pomocników mającemu 87 lat obcięto prawe dłonie. Potem obu razem przykuto do słupa, z daleka zapalano ogień i ich upieczono. Nowemu grabarzowi ze Strzegomia rozżarzonymi obcęgami wyrwano członek męski. Potem i jego wraz z innymi przykuto do słupa, gotowano i pieczono. Pozostałe osoby wprowadzono na stos i spalono”.
Newe Zeyttung, 1606r.
Mroczna nawet w świetle słońca ruina zamku w Ząbkowicach (dawny Frankenstein) na okraszenie historii |
Tak więc opowiastkę z pogranicza życia i śmierci mamy, wystarczyłoby udowodnić że brytyjska pisarka ją znała – i już mamy zgrabną teorię sugerującą, że to właśnie dolnośląskie Ząbkowice stały się zaczynem do stworzenia literackiego potwora i książki, która uważa się za pierwszą książkę science-fiction na świecie. Czy jednak takie ogniwo istniało? Trudno przecież znaleźć jakiekolwiek chociaż wzmianki o bytności Marii Shelley w Ząbkowicach lub w okolicach, a nawet samym Wrocławiu. Powiadają jednak, że wśród jej znajomych był pewien młodzieniec, który urodził się i wychował właśnie w Ząbkowicach, a później musiał wyemigrować w okolice Renu gdzie poznał się z pisarką. Czy pamiętał ten makabryczny wybryk z historii swego miasta, czy miał okazję przekazać ją pisarce w trakcie któregoś ze swych spotkań? Tego nigdy się nie dowiemy, dlatego wszystkich zainteresowanych zachęcam do sięgnięcia po ten klasyk literatury fantastycznej i ocenienia samemu.
A skoro już go przeczytacie, to zapraszam Was także na XXV Wrocławskie Spotkania z Fantastyką, poświęcone właśnie książce „Frankenstein czyli współczesny Prometeusz” Marii Shelley. Będzie okazja do podzielenia się waszymi wnioskami z innymi, będzie okazja posłuchania co na ten temat mają do powiedzenia inni, a i ja postaram się podać jeszcze kilka informacji rzucających pełniejsze światło na możliwe kulisy powstania książki. Tak więc, kto chętny – zapraszam was 7 lutego do Ośrodka Kultury Fantastycznej na ul. Tadeusza Kościuszki 35F, ostatnie piętro. Światło świec i odgłos wyładowań elektrycznych używanych do powtórzenia dzieła doktora Frankensteina upewnią was, że trafiliście we właściwe miejsce. A tymczasem – życzę wam interesującej lektury!
wtorek, 23 grudnia 2014
Zdrowych, wesołych... no i fantastycznych!!!
Zdrowych, wesołych no i oczywiście fantastycznych świąt Bożego Narodzenia,
a potem także szczęśliwego i fantastycznego Nowego Roku!!!
Oczywiście, w zbliżającym się 2016 roku życzymy:
- cosplayerom jeszcze wspanialszych strojów,
- zaprzyjaźnionym fotografom konwentowym jeszcze lepszych zdjęć,
- larpowcom - jeszcze bardziej szalonych imprez,
- konwentowiczom - jeszcze ciekawszych konwentów i aby zawsze znalazło się miejsce dla was na
prelekcjach,
- organizatorom konwentów - nigdy w życiu żadnych dużych wpadek, i szybkiego załatwiania
problemów wynikłych z tych mniejszych,
- fantastycznym łuczników - równie fantastycznych trofeów,
no i oczywiście wszystkim fanom bloga życzymy jeszcze bardziej fantastycznego miasta spotkań :)
niedziela, 21 grudnia 2014
I ty możesz zostać wrocławskim krasnalem!!!
Święta, święta, coraz bliżej
święta... święta już tak blisko, że ucichły nawet wszelkie
akcje typu „zostań świętym Mikołajem”. Więc w ramach
niedzielnego odpoczynku od zakupowo-przygotowaniowego szału dziś
polecam wam raczej grę typu „zostań wrocławskim krasnalem”.
Tak, tak, każdy z was może poczuć
się jak prawdziwy wrocławski krasnal.
Przed wyruszeniem w drogę należy skompletować odzienie |
A wszystko to za sprawą
androidowej gry Misja Wrocław (Wroclaw Quest), którą można
ściągnąć z internetu za darmo. To dzięki niej właśnie możesz
stać się wrocławskim krasnalem. A te, jak wiadomo chyba każdemu
chociażby z bajek Marii Konopnickiej, pomagają dobrym ludziom w
wypełnianiu żmudnych obowiązków. Tak samo i w grze, wcielając
się w postać krasnala, musisz pomagać Wrocławianom w ich
zadaniach. Oczywiście, zadania są ściśle powiązane z miejscami
charakterystycznymi dla Miasta Spotkań: raz musisz pomóc kwiaciarce
z placu Solnego w układaniu kwiatów, innym razem biegasz z
wywalonym jęzorem zapalając gazowe latarnie na Ostrowie Tumskim
mimo iż złośliwe podmuchy wiatru i deszczowe chmury ciągle ci je
gaszą. D tego dochodzi obsługa kinowego projektora w trakcie
festiwalu „Nowe horyzonty”, obsługa multimedialnej fontanny,
strzelanie goli i obrona ramki w ramach Euro 2012, budowanie wieżowca
Sky Tower czy uczestnictwo w biciu gitarowego rekordu Guinessa.
Oczywiście, żeby nie było za łatwo, w każdym z tych zadań coś
ci przeszkadza: łażący sobie po katedralnych krokwiach i miauczący
kot stara się cię zdekoncentrować gdy próbujesz przypomnieć
sobie kolejne nuty wybijanego przez dzwony rytmu, chmary nietoperzy
uniemożliwiają ci bieganie po Ostrowie a niewychowane pająki
ciągle pchają ci się na projektor tworząc teatrzyk cieni na tle
wyświetlanego filmu. Słowem, nie jest lekko będąc krasnalem...
Mapka Wrocławia, po której nasz krasnal się porusza szukając kolejnych zadań do wykonania |
Kto wpadł na pomysł takiej gry
promującej Wrocław? Pomysłodawcą gdy jest biuro festiwalowe
Impart, które w ten sposób promuje wydarzenie jakim ma być
ESK2016. Kwota przeznaczona na ten cel może wydawać się ogromna
dla przeciętnego mieszkańca miasta, więc zwłaszcza na fali
premiery Przygód Ethana Cartera spodziewałem się równie wielkiego
dzieła. Jednak z pewnością środowisko twórców gier już na
wstępie mogło oszacować, że jest to raczej budżet dobrze
rozbudowanej apki na komórkę. Tak więc ściągając grę z
internetu (oczywiście za darmo) dostajemy tak naprawdę kombinację
10 mini-gier, dobranych tematycznie do najważniejszych miejsc i
wydarzeń naszego miasta. I tak Iglica powiązana jest z grą typu
Icy Tower, katedra to gra typu powtarzanie sekwencji, Panorama
Racławicka – puzzle z poszczególnych części obrazu, rynek z
masowym odgrywaniem utworu Hey Joe to gra typu Guitar Hero.
Jedna z grafik której towarzyszy opis miejsca do którego dotarliśmy |
Każda z
lokalizacji okraszona jest też garścią ciekawostek z nią
związanych. Z kolei każda z gier ma dwa poziomy, a zaraz tryby gry.
Każdą grę zaczynamy od poziomu „questowego”, który w
pierwszych etapach pozwala na zapoznanie się z zasadami gry. Jego
zaliczenie powoduje zdobycie odznaki wykonania zadania, które trzeba
skompletować aby dojść do zakończenia gry. Jest to poziom
stosunkowo prosty, choć przy moim talencie do touchpadów zdarzało
mi się po kilka razy podchodzić do zadania z Iglicy. Gdy taki
poziom ci się znudzi, to równocześnie z zaliczeniem poziomu
„questowego” pojawia się tryb rywlizacyjny – a więc już
trudniejszy niż poprzedni. W trybie tym nie chodzi już tylko o
wykonanie zadania, ale o granie z narastającym stopniowo poziomem,
cały czas zdobywając punkty. Punkty te są wykorzystywane do
określenia twojej pozycji w rankingu.
Kilka przykładowych gier (Latarnik z Ostrowia Tumskiego, Kino Nowe Horyzonty, kwiaciarka na Placu Solnym, Fontanna Multimedialna) |
Podsumowując, gra „Wroclaw Quest”
jest ciekawym, może nawet unikatowym pomysłem na promocję miasta i
wydarzeń związanych z Europejską Stolicą Kultury 2016 zarówno
wśród jego mieszkańców, jak i wśród potencjalnych turystów.
Nie należy spodziewać się po niej jakichś wielkich fajerwerków,
jest to raczej aplikacja masowa mająca skłonić jak największą
ilość ludzi do zagrania w nią, niż gra określonego typu dla
określonej niszy graczy. Jak przystało na grę „komórkową”,
jest doskonałym zabijaczem czasu w trakcie jazdy tramwajem, w czasie
czekania na spóźniony autobus czy na mający się za chwilę zacząć
seans filmowy czy przedstawienie w teatrze.
Ekran powitalny jednej z mini-gier. Na dole widoczny zwój z ciekawostkami dotyczącymi danego miejsca - kliknięcie w niego powoduje pokazanie kolejnej ciekawostki |
Z wad wymienić mogę
tylko dwie. Po pierwsze, nie zawsze intuicyjny interfejs. Wybierając
grę, najpierw należy wybrać lokalizację, a potem... odruchowo
chce się kliknąć w rysunek przedstawiający zadanie które należy
wykonać w danym miejscu. Okazuje się jednak, że zwłaszcza na
początku trzeba wybrać... zlokalizowaną z boku „strzałkę”. Z
jednej strony, jestem w stanie zrozumieć że jest to symbolika
przycisku play z naniesioną na nią odznaką którą otrzymamy za
wykonanie zadania w trybie questowym. Jednak dla osoby która po
prostu chce uruchomić swoje pierwsze zadanie i nie wie jeszcze nic o
odznakach i ich wyglądzie (bo dowie się dopiero po jego wykonaniu)
jest to prostu jakiś przypadkowy znaczek i nie wie, co należy
zrobić.
Drugą – jest rozmiar aplikacji. W
czasach, gdy wciąż w sprzedaży popularne są smartfony posiadające
4GB pamięci (czyli w praktyce 1,7MB uszczuplone o wszystkie zbędne
aplikacje których trzymanie wymuszają na nas producent i operator
sieci), 172 MB zabierane przez Wroclaw Quest to jednak trochę dużo,
zwłaszcza w porównaniu z typowymi grami androidowymi które zajmują
40-60MB. Oczywiście, nawet starsze telefony mają możliwość
rozszerzenia tej pamięci o kartę micro-SD, niestety, aplikacja
firmy TK Games w żaden sposób nie dają się na taką kartę
przenieść. Tym samym porównanie miejsca zajmowanego w pamięci
telefonu wypada jeszcze mniej korzystnie dla naszej krasnalowej
aplikacji: 172 MB (Wroclaw Quest) vs 3-10 MB (rozmiar typowej
aplikacji po przeniesieniu jej na kartę micro-SD). Tym samym mając
ponad 90% wolnego miejsca na karcie (kilkukrotnie większej niż
pamięć oferowana przez telefon) ciągle borykam się z komunikatami
o przepełnieniu pamięci. I właśnie dlatego jeszcze tylko kilka print-screenów do zrobienia i aplikacja wylatuje z mojego smartfona. Przecież już wiem gdzie szukać wielkiego skarbu wrocławskich krasnali...
Subskrybuj:
Posty (Atom)