piątek, 26 października 2012

Migawki z wielu snów

<trach> 

Budzisz się w jakimś starym magazynie, chyba teatralnym – bo wokół pełno lalek. Drewnianych, ceramicznych, szmacianych, na sznurkach, bez sznurków. Każda z nich oparta o sztalugę, na których rozwieszone są płachty papieru z wypisanymi wielkimi bukwami hasłami typu: SMUTEK, PODRÓŻ, ROZSTANIE... nie możesz się skupić na hasłach, bo gdy tylko wzrok losowo zawiesił na dwóch przypadkowych, w twoim umyśle słyszysz słowa: WEŹ   LALKĘ   DO   RĘKI,   NIE   WAŻNE   JAK,   BYLE   NIE   ZA   GŁOWĘ. Posłuszne rozkazom (lecz nie tobie) ręce biorą losowo wybraną lalkę za sznurek... NO   PRZECIEŻ   MÓWIŁAM:   NIE   ZA   GŁOWĘ,   CZYLI   ZA   SZNUREK   NA   KTÓRYM   WISI   GŁOWA   TEŻ   NIE -rozbrzmiewa w twojej głowie po czym tracisz przytomność... 
Tak jakby ktoś szarpnął za sznurek, na którym wisi twoja głowa...

<trach> 

Smutna scena rozstania. Obydwoje wiedzą, że to już pora, że za chwilę odjeżdża ostatni pociąg. Obydwoje wiedzą, że On musi wyjechać – jednak w obu umysłach wciąż żyją nadzieje, że może jednak uda się tego uniknąć, może jest jakieś rozstanie. Choć przedyskutowali to wielokrotnie, wciąż mają nadzieję, że przegapili jakieś rozwiązanie. Lecz rozwiązanie nie chce dać się odnaleźć, a czas ucieka 

<trach> 

Jesteś aktorem w fabryce snów. A właściwie – kandydatem. Przed tobą tajemnicze jury oceniające twoje starania. Niby zwykła próba – lecz ich twarze są niczym gipsowe maski, pokerowe twarze które w żaden sposób nie okazują czy im się twoja gra podoba. Czy lepiej ci poszła rola kowboja czy umierającego kochanka? Starasz się jak możesz – a oni pozostają niewzruszeni. Nie pada nawet zbywające „skontaktujemy się z panem w najbliższym czasie”... tak więc dostałeś tą rolę, czy nie? 

<trach> 

Siedzisz w kawiarni, naprzeciwko piękna kobieta. Choć ciężko ci oderwać wzrok od jej oczu, to gdzieś kątem oka dostrzegasz duże wielościan z napisem „randka”. Jakże wspaniale się do niej miło uśmiechać, jak miło wymieniać miłe słówka. Kątem oka dostrzegasz leżący na stoliku przed nią flexagon z napisem „wygrana”. Oj, jaki ona miała wspaniały dzień – ta jej uciążliwa sąsiadka która ciągle przysparzała wam obojgu problemów, przyniosła jej dziś ciasto w ramach przeprosin, przełożony dał jej podwyżkę i nieśmiało pobąkuje o szansie na awans, zakupiony w kiosku los (przecież dopiero co mówiła, że nigdy nie gra w lotka!) okazuje się wygranym. No, nie od razu szóstka, ale zastrzyk gotówki czeka ją jednak porządny. Obydwoje nie możecie uspokoić swoich rąk, gdy nagle zauważasz, że ona obraca twój flexagon. U ciebie chyba też była „wygrana”, jednak ona obróciła ją na porażkę – jakby czując, że przecież twój dzień nie był taki wspaniały, wręcz odwrotnie. A ona dopytuje o szczegóły... dopiero po chwili zauważasz, że duży wielokąt już jakiś czas temu ktoś podmienił na taki z napisem „KŁÓTNIA”. Dokładnie w tym momencie, twój umysł przypomina sobie wszystkie skargi, wszystko co cię w niej drażni. To jej wina, że tobie dziś nie idzie, ona za to ma wspaniały dzień. Oburzasz się tym, że czemu ona ma tak dobrze, a ty tak źle, chciałbyś aby i na jej flexagonie pojawiła się porażka. I chyba siłą umysłu go obracasz, zastanawiając się co złego jej się przytrafi. Na jej flexagonie pojawia się „Praktykantka”. Cóż to ma znaczyć? Co obudzi się w jej umyśle?


<trach> 

Jesteś zabawką. Szarym, małym misiem, który przecież był Najważniejszy dla Pewnej Małej Dziewczynki. Teraz leżysz przybrudzony wśród innych nikomu niepotrzebnych gratów - starej miski, stłuczonych okularów, sznura sztucznych pereł, wyświeconej latarki. Gdy wreszcie przyjdzie jakiś Klient - czy weźmie ze sobą do domu właśnie ciebie, czy może coś innego? Czy los Rzeczy Zakupionych okaże się dla nich szczęśliwy, czy może i tak w końcu wylądują na śnietniku?

<trach> 

Słyszysz kroki. Widzisz... nie widzisz nic, twoje oczy rozsadza wszechogarniająca ciemność. Siedem, osiem, dziewięć, zwrot... w ciemności nie daje się dostrzec nikogo. Siedem, osiem, dziewięć, zwrot. Momentami słyszysz jakieś chaotyczne strzępki rozmowy. „Poprawić ci poduszkę?” „Podać ci wody?” Siedem, osiem, dziewięć, zwrot. Choć po głosie można by pomyśleć, że to osoba w miarę młoda jeszcze, w twoim wieku, to jednak te kroki są niczym kroki osoby starej, ociężałej, głuche tąpnięcia bosych stóp o drewniany parkiet. Siedem, osiem, dziewięć, zwrot. Ciągła rutyna, stały wzór postępowań. Gdyby coś mogło ją przerwać...
<trach> 

Stoisz przed oknem. W oknie naprzeciwko stoisz ty sam odwrócony twarzą do siebie, aby kawałek dalej, przed kolejnym oknem, zobaczyć znów siebie samego, ale stojącego tyłem do ciebie – tak, jak ty stoisz. Rekurencyjny obrazek, powtarzający się w nieskończoność. Dopiero gdy odejdziesz krok w bok, możesz zrozumieć tą optyczną sztuczkę. Nieskończenie długi, rekurencyjny tunel – a naprawdę ta nieskończoność ma szerokość korytarza i składa się z dwóch luster. Zwykłych, prostych kawałków szkła pokrytych cienką warstwą srebra. Tajemnica nieskończoności zgłębiona... lecz cóż znaczą te papierowe ptaki? Nie przechodź pod drabiną, to przynosi pecha – a może to tylko durny mit ze świata jawy, a każdy boi się przejść przez portal do rajskiego świata snów? 

<trach> 

Który to już raz kolei przewracasz się na bok? Od godziny próbujesz zasnąć, samo obracanie się w tą i z powrotem zmęczyło cię już tak, że z samego zmęczenia powinieneś usnąć. A jednak nie możesz... coś ciągle cię budzi w momencie, gdy ci się już wydaje, że zasypiasz...

<trach> 


Dwoje ludzi, zawzięcie się kłócą. O co? Chyba już dawno zapomnieli, już dawno zużyli wszystkie powody do kłótni, ale coś trzeba robić. Przyzwyczajenia biorą górę – a więc się kłócą. Surrealizm tej sprzeczki pogłębia osoba stojąca z boku – nagle klepie jedno z nich w ramię i mówi coś za niego, lub za nią – zależy kogo sobie upatrzy. A potem oni wracają do swojej kłótni, tak jakby to nie obserwator, a jedno z nich powiedziało te słowa... po kilku takich przerwach zauważasz tajemnicze patyczkowe konstrukcje za nimi. Jeszcze kilku przerw potrzeba, abyś zauważył, że przy każdej przerwie, między tymi „stworami” pojawia się kolejny patyczek. Tak, jakby ktoś budował most między dwoma wieżami. Czy kłótnia się skończy, gdy most połączy obydwie „istoty”? A co, jeśli most spowoduje rozsypanie się konstrukcji, albo wywrócenie jednej z wież? 

<trach>

Kanapa. Na niej Ona i On. I karteczki z napisami: ONA, ON – na wypadek, gdyby ktoś nie odróżnił. Przed nimi plansza, niczym czerwono-niebieskie szachy, ale tylko dwa pionki – ONA i ON. W kolorze czerwonym i niebieskim. Każde z nich ma prawo poruszać się o jedno pole po planszy – zarówno na pola o swoim kolorze, jak i tym drugim. Wejście na każde z pól powoduje odsłonięcie jakiegoś problemu – albo męskiego, albo żeńskiego. A wchodzący na nie ma przedstawić swój punkt widzenia problemu. Czy go obroni, czy podda się argumentacji drugiej osoby? Czy to ich zbliży, czy rozdzieli? Rozgrywka trwa... 

<trach> 

Rajsko białe, puszyste ściany. Na sznurkach wiszą kolorowe cukierki, a w twoim umyśle coś mówi: WEŹ JEDNEGO. Wziąć białego, czy niebieskiego? Czy są może czerwone? Co znajduje się na końcu korytarza? GAME OVER – ale czy jest coś dalej? 

… 

Powiecie, że chaotyczna ta relacja. Lecz czyż nie tak pamiętacie swoje sny, gdy rano się budzicie i próbujecie je sobie przypomnieć, wszystkie naraz lub którykolwiek z nich? Więc jak może wyglądać relacja z wizyty w Domu Snów, który jest jakby śnieniem na jawie? 

Ostatnio próbowałem szukać umiejscowienia Fałszywego Cmentarza z Legendy... Andrzeja Ziemiańskiego. Akcja w połowie rozgrywająca się w świecie snu, bohaterowie przy pomocy specjalistycznych maszyn przenoszący się do innego świata... i nawet nie zauważyłem gdy sam znalazłem się w Domu Snów. Bo przecież oba te światy, świat snu i świat jawy, płynnie się przenikają – tylko każde przeżycie z jednego świata pojawia się w drugim, wielokrotnie wzmocnione. Więc jak wizyta w Domu Snów odbije się na śnie jawy? Trudno mi zgadywać, dopiero przyszłość pokaże... Niech więc Wielosfer ma nas w swej opiecie. 

środa, 17 października 2012

Para buch, czyli steampunk po wrocławsku

Wrocław stolicą fantastyki... a bycie stolicą zobowiązuje. Do robienia czegoś fantastycznego, wspaniałego, ale i oryginalnego, kreatywnego. Więc co? Konwent – to już ma każdy. Spotkania z fantastyką – choć forma oryginalna i nietypowa, to jednak też było. Spotkania z planszówkami, larpy, jeepy – tego też już w Polsce pełno. Więc cóż by wymyślić nowego? A może by tak... fotograficzny plener fantastyczny? Tak, takich rzeczy mało, bo choć z każdej większej imprezy fantastycznej jakaś fotorelacja się pojawia, ale żeby tak specjalnie, bez okazji... 
Lecz w jakiej konwencji fantastycznej? Bo przecież nie mówmy o kociołku, tyglu w którym się miesza wszystko, takim wręcz kociokwiku fantastyki. Że niby co, magowie, smoki i rycerze z fantasy przemieszani z futurystycznymi czołgami rodem z cyberpunka? Choć przypadkowe zestawienia różnych cywilizacji czasem prowadzą do zaskakujących zderzeń kultur i techniki, jednak ogólnie można by przypuszczać, że wozy bojowe rodem z science-fiction rozjechałyby całe to smoczo-krasnoludzie towarzystwo, zostawiając jedynie krwiste plamy pod odciśniętymi w błocie śladami swych gąsienic.



Niech się tłuką smoki z hakerami?

A więc, żeby było po równo, to konwencja musi być jedna. Ale jaka? Niech staną przeciw sobie różne konwencje i walczą, która wygra? Toż właśnie o tym było, nie, nie, tak nie można. A poza tym, co w tym WROCŁAWSKIEGO? Przecież to mają być WROCŁAWSKIE PLENERY FANTASTYCZNE, więc o konwencji niech zadecyduje Wrocław, a nie jakaś kołomyja niczym bitwa pod Wiedniem. 
Więc spójrzmy w historię Wrocławia, Vratislavi czy innego Boroszlo, jak zwykło nazywać nasze miasto w dawnych czasach. Można by pomyśleć o kulach ognistych z 1241 roku – lecz zaraz potem przyszła zaraza, a przecież nie chcemy jakieś epidemii na plenerach. Potem zbyt dużo znaczącego się w historii miasta nie działo, a przynajmniej nic, co by zaprzątnęło uwagę historyków. Znaczy się, parę razy włodarzy miasta zmieniało, ale żeby tak spektakularnie jak w 1241 roku, żeby historykom się coś więcej w ichnich annałach zachciało pisać, to nie za bardzo. Pierwszym wydarzeniem które zmieniło coś w historii miasta było chyba zdobycie miasta przez wojska napoleońskie i podjęcie decyzji o defortyfikacji miasta. I choć władze już wkrótce znów się zmieniły i miasto wróciło pod władanie pruskie, to decyzja ta, wdrażana skutecznie przez nowe władze, znacząco odbiła się na wyglądzie współczesnego miasta. 

Odetchnąć pełną piersią, czyli jak wpakować się w gorset

Jak ładnie to dziś ujmują historycy, po zniszczeniu murów obronnych, miasto wreszcie mogło odetchnąć pełną piersią, nie ograniczaną zbyt wąskim gorsetem linii obronnych. Choć demontaż wszelkich umocnień prowadzonych „metodą gospodarczą” trochę potrwał, to już wkrótce okazało się, że Miasto Spotkań ze swym rozwojem trafiło we właściwą epokę historyczną. Bo przecież mówimy o okresie Wielkiej Rewolucji Przemysłowej. 


W mieście powstał pierwszy dworzec kolei żelaznej – Wrocław Świebodzki. Za nim powstawały kolejne, bo i linii kolejowych wciąż przybywało. Wiązało się to z rozbudową mostów, wiaduktów i innych elementów infrastruktury kolejowej. Równolegle do rozwoju kolei, nastąpił nagły rozwój przemysłu. Miastem choć powoli, to jednak konsekwentnie zaczynała rządzić para. Choć pozornie to tylko rozgrzana woda, która puszczona w gwizdek potrafi narobić nieźle hałasu i przypomnieć zapominalskiemu o nastawionym na gaz czajniku (o ile ktoś jeszcze pamięta takie czajniki), to jednak odpowiednio wykorzystana wykonywała prace niewykonalne dla przeciętnego człowieka. Oczywiście, o ile udało się ją ujarzmić przy pomocy silników parowych i układów zębatek, potrafiących odpowiednio przekształcić ich moc w prace użyteczną dla człowieka. 



Rządy pary, zębatki i Niezwykłych Dżentelmenów

Tak więc miastem rządziła Para.
I Zębatka. I Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Bo przecież przełom XIX i XX wieku to okres wielkich różnic społecznych. Z jednej strony, w mieście pełno ludzi ledwo wiążących koniec z końcem, mieszkających w ciemnych sutenerach, pracujących po kilkanaście godzin z jednym dniem w tygodniu wolnym od pracy (albo i nie). Z drugiej – to przecież także czas wielkich potentatów finansowych, właścicieli przedsiębiorstw kolejowych czy wielkich warsztatów tkackich. Mężczyźni nosili gustowne fraki, ich głowy zawsze ozdobione były najwyższej klasy melonikami. Także i stroje kobiet zachwycały swym przepychem, obcisłe gorsety podkreślały ich wspaniałe kształty, a liczne falbanki, koronki i inne kokardki równocześnie odwracały uwagę od drobnych niedoskonałości. Tak, piękne to były czasy, i ludzie pięknie ubrani chodzili po świecie... więc czemu nie konwencja steampunkowa? 




Madam, chodź z nami,
taka liczba istnieje

No tak, ale skąd wziąć takie modelki i modelki? Cóż, dziś trudno będzie ustalić, czy Wielosfer, organizator Wrocławskich Plenerów Fantastycznych specjalnie dokonał kolejnego przetarcia rzeczywistości, czy może jedynie niczym faraońscy kapłani potrafi doskonale przewidzieć moment takiego przetarcia i go wykorzystać – ważne, że im się udało. I że w odpowiednim momencie ściągnęli fotografów aby móc ten cud udokumentować. Ale jak to z cudem, nie zawsze udaje się tam gdzie jest najbardziej oczekiwany – więc trzeba było jakoś zaciągnąć wszystkich w któryś z wrocławskich plenerów przełomu XIX i XX wieku. Pierwszą ideą było: przekonać kobiety, a zachwyceni nimi mężczyźni pójdą za nimi. Więc wystarczyło poopowiadać o romantycznych plenerach Parku Staromiejskiego, o neobarokowym teatrze lalek. Tylko Cruella coś narzekała... to jej powiedziano, że tam będzie dużo dalmatyńczyków. Szybko postukała w klawisze swej mechanicznej maszyny liczącej, na ekranie pokazały się pierwsze liczby. Tyle? Więcej – odpowiedział jeden z organizatorów. Postukała ponownie, kółeczka z cyframi szybko zaczęły się obracać wokół własnej osi, aby pokazywać coraz to większe liczby. Tyle? Więcej – brzmiało wielokrotnie. Aż w którymś momencie maszyna się zbuntowała, trybiki nagle zatrzymały się pokazując -0000. Cruella zaklęła pod nosem, „Grr... overflow. Divide by zero”, czy jakieś inne słowa nie zrozumiałe dla nikogo, aby już głośno stwierdzić: To niemożliwe, TAKA liczba NIE ISTNIEJE, a jeden z organizatorów odpowiedział: Madam, chodź z nami, pokażemy ci, że taka liczba istnieje. Taka pewność siebie musiała wzbudzić zaufanie okrutnej damy.

Wielka wojna na co popadnie


Tak więc kobiety podążyły za organizatorami, a dżentelmeni za nimi. Lecz cóż to się działo w parku... dopiero tu wyszły wszystkie niesnaski. Totalna wojna charakterów niedługo przerodziła się w klasyczną wojnę. W ruch poszły pradawne strzelby, inni (zarówno mężczyźni, jak i kobiety) dobyli swych szabel. W ruch poszły nawet wachlarze... doprecyzujmy: śmiercionośne wachlarze. Zmiana miejsca miała zatrzymać waśnie – lecz czy Wzgórze które nazwano na cześć partyzanckich walk może służyć pokojowi? W powietrzu co rusz przelatywały jakieś rozpędzone naboje, co rusz nadziać się można było na ostrze szpady, a pomiędzy tym wszystkim trwały bezkrwawe łowy. Choć słońce już dawno zaszło za horyzont, to łowy wciąż trwały, przenosząc się w równie steampunkowe klimaty browaru mieszczańskiego. 


Aż w pewnym momencie... wszystko ustało. Czy ktoś dziś jest w stanie powiedzieć, co się stało? Chyba nie, choć hipotez jest wiele. Czy może równie nagle, jak się pojawili, Przybysze z równoległych światów wrócili do siebie? Czy może raczej ich trwałość była ograniczona, a gdy po pewnym czasie nie wrócili do siebie – rozpłynęli się w niebycie? Może choć powoli i niezauważalnie, to jednak wraz z upływem czasu asymilowali się ze światem, w którym się pojawili i teraz wciąż krążą wśród nas – jednak już nieodróżnialni? Czy może wredni naziści odkręcili tajemniczy zawór i zabili ich jakimś gazem? Czy wręcz odwrotnie – gdzieś z którejś rury następował wyciek steampunkowej pary, a ktoś przy pomocy zaworu odciął jej dopływ? Czy może wreszcie ma to jakiś związek z miejscem zbrodni odkrytym na I piętrze, z którego widocznie ktoś błyskawicznie zabrał ciała ofiar...


Dziś się już nie dowiemy. Na pamiątkę tych dziwnych wydarzeń pozostaje jedynie nam tajemniczy pociąg na placu Strzegomskim, który próbuje dojechać do nieba. Pozostaje mieć nadzieję, że czekać nas będą kolejne, równie wspaniałe fotograficzne plenery fantastyczne.

piątek, 12 października 2012

Ogniki w Kościele Jedenastu Tysięcy Dziewic

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Rzeźby nad wejściem do Kościoła 11 Tysięcy Dziewic
„Teraz dostrzegał ogniki – to Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż... Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 223 w antologii Zapach szkła 

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza, Gusiew dotarł do ulicy Jedności Narodowej. Jego celem okazał się Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Kościół, miejsce przez wiele wieków kojarzone ze spokojem i bezpieczeństwem od najazdów, co Ziemiański podkreśla w powyższych słowach. Kto zna historię Inkwizycji, wie że nie zawsze Kościół oznaczał bezpieczeństwo, podobnie każdy uważny czytelnik Legendy wie, że sen i czuwający nad aparaturą Dietrich to tylko pozorny symbol bezpieczeństwa. Wracając jednak do kościoła... 

„Zaczął przepychać się między ludźmi, ubranymi dość dziwnie, w jakieś luźne szaty; ni to średniowiecze, ni to Wschód... […] Nigdy nie był w tym kościele, więc nie mógł ocenić, jak bardzo różnił się teraz od wersji, która istniała w jego czasach.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Wnętrze kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic
No cóż, gdy dziś spojrzy się w historię kościoła zauważa się, że ciężko mówić o podobieństwie kościoła do pierwowzoru. Wielokrotnie burzony, odbudowywany, przebudowywany, rozbudowywany, w 1821 roku odbudywany po raz kolejny w stylu historycyzmu, aż wreszcie zniszczony w 40% po II Wojnie Światowej. Sam kształt bryły sugeruje, iż jego współczesne wnętrze dalekie będzie od wyglądu pierwotnego. Bo któryż kościół katolicki budowany był na kształcie koła? No cóż, kościół zbudowany w 1400 roku już w 1523r. został przejęty przez protestantów. Zmiana wyznania wiązała się ze zmianą oczekiwań co do budowy budynku – protestancka świątynia wymagała ambony stojącej na samym środku budynku i centrycznie rozstawionych wokół miejsc dla wiernych. Choć po II wojnie światowej wnętrzu kościoła nadano katolicki układ, to sam kształt budynku wciąż pozostaje okrągły. 

Kolorowe niczym skora zarazona vitiligo plytki witraza Kosciola Jedenastu Tysiecy Dziewic na wroclawskim Nadodrzu
Witraże kolorowe niczym vitiligo
A jednak, o ironio, w obecnej formie kościoła możemy dopatrzyć się tych części, które najbardziej kojarzą nam się z barbarzyństwem średniowiecza. Wchodząc po schodach, po lewej mijam zabitą dechami wnękę. Choć wydaje mi się to mało prawdopodobne, to do umysłu wręcz pcha się pytanie: czy to na pewno nie pozostałość po celach ekspiacyjnych? 

„W końcu dotarł do ściany. Jednak pewne różnice były – w jego czasach nikt nie budował cel ekspiacyjnych. Kiedyś, jeśli jakaś rodzina nagrzeszyła za bardzo, mogła zamurować swoje dziecko w ścianie kościoła i przeznaczyć je na pokutę – tak musiało być i tutaj. Widział wiele rąk wysuniętych przez maleńkie otwory w ścianach cel, gestami pokazujących, że potrzebna im jałmużna”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Ten wątek z pewnością odnajdziemy u Ziemiańskiego w Achai i w zamurowaniu Mereditha. Widzimy tu także inne przejawy zainteresowania leczeniem chorób w średniowieczu, jak chociażby karania chorych na syfilis jako warunek przyjęcia na leczenie. Do tej samej fascynacji nawiązywałem już opisując pradawne gusła medyczne, jednak jeszcze może kiedyś wątek ten rozwinę. Oczywiście, kolejna opisana choroba z jednej strony nawiązuje do historii kościoła (którego pierwotnym zastosowaniem był szpital dla trędowatych kobiet), z drugiej strony jest zaczynem dalszej akcji. To właśnie w tym kościele Gusiew uwalnia swoją dalszą przewodniczkę po pradawnym Wrocławiu. Przewodniczkę, która na swym ciele wymalowaną ma tajemniczą mapę. 

Kolorowe witraze niczym kolorowe wykwity skory zarazonej vitiligo
Witraże kolorowe niczym skóra Irki zarażona vitiligo
„Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa. 
Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu. 
Drgnęła nagle. 
- Boję się – szepnęła. 
[…] Powtórzył ten sam ruch. Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.[...] 
Czy to możliwe, że miał przed sobą mapę? Mapę strachu. Jeżeli ta plama to szpital na Poniatowskiego, to ta kreska, budząca grozę Irki, była ulicą Sienkiewicza. A ta linia – ulicą Prusa. Gdzie teraz powinien pójść? W te miejsca, których się dziewczyna bała na mapie strachu, czy przeciwnie?”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strony 249-250 w antologii Zapach szkła 

My już wiemy, gdzie udał się Gusiew po opuszczeniu Kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic. Za namową Irki, „Pułkownik” ruszył do opisywanego już szpitala na Poniatowskiego, aby swą drużynę wzbogacić postacią wariata. Na co komu wariat w poszukiwaniach Fałszywego Cmentarza? Aby odstraszać śmierć... 

„Śmierć boi się Boskich Głupców. Bo głupiec wyśmiewa śmierć, ona boi się obłąkanego chichotu i może nas tak od razu nie zabrać. Chodź, tu niedaleko jest szpital. Wiem, gdzie. Weźmiemy sobie jednego”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 238 w antologii Zapach szkła 


No cóż, jak wynika z dalszej części opowiadania, ten szaleniec okaże się bardzo istotną osobą w drużynie. Ale o tym jeszcze kiedyś przy okazji...

niedziela, 7 października 2012

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza...

Październik. Miesiąc zadumy ze względu na przygnębiające chmury za oknem i monotonne uderzanie kropel deszczu o parapet. A także ze względu na zbliżające się święto Wszystkich Świętych. Więc może to okazja, aby powrócić do poszukiwań Fałszywego Cmentarza, kryjącego się za doprowadzającym ludzi do szaleństwa Murem Marzeń? Znacie już historię Pana Wyzgo, wiecie skąd Gusiew porwał wariata (choć jeszcze nie zdradzam po co mu ten wariat). Wiecie, gdzie bohater zaczął poszukiwania... lecz gdzie poszedł dalej? 

Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków...
„Gusiew rozejrzał się wokół. Skomplikowane przyrządy, które miał na oczach, nie wykazywały obecności jakichkolwiek ludzi. I niby jak znaleźć Fałszywy Cmentarz? Ruszył powolnym krokiem w stronę najbliższego mostu, który mieścił się w hallu monstrualnego budynku. Nie widział żadnych świateł. Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków. Przeszedł przez most, a później plac Bema, zabudowany jakimiś dziwnymi, drewnianymi kamieniczkami”. 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Trochę to dziwne. Bo skoro widzieliśmy „Pułkownika” przy nepomuku i zmierzał do placu Bema, to o jaki most chodzi? Choć na teren wrocławskiego Ostrowa Tumskiego większość turystów dostaje się Mostem Tumskim (zwanym też Mostem Zakochanych), to jedynie dlatego, że przecież wchodzą na Ostrów z Wyspy Piaskowej. Idąc jednak z Placu Kościelnego na Plac Bema nie trzeba w ogóle przekraczać Odry. Czyżby więc Gusiew wybrał trasę przez Wyspę Piaskową ze względu na piękne mosty? 

Most Tumski jesienią
Jeśli tak, to z pewnością musiał najpierw przekroczyć Most Tumski, dziś znany głównie z wiszących na nim kłódek zakochanych. Chyżo przemykając przez pusty plac obok Kościoła Najświętszej Maryi Panny na Piasku, dotarł do Mostów Młyńskich. Plac oczywiście pusty, bo w okresie średniowiecza nie stał tu jeszcze pomnik papieża. Z kolei Mosty Młyńskie – większość uważa go za jeden most, lecz tak naprawdę to dwa mosty, połączone końcówką Wyspy Słodowej. Widać to szczególnie po dwóch łukowych przęsłach. 
Gdy porównać te dwa mosty – w oczy rzuca się ich zupełnie różny styl. Najbardziej charakterystycznym elementem Mostu Tumskiego jest zielonkawa od patyny, miedziana konstrukcja przęsła i brama portalowa o dziwo nie pełnią żadnej funkcji konstrukcyjnej, poza oczywiście funkcją ozdobną. Z kolei Mosty Młyńskie to raczej typowe mosty stalowe, z przęsłami charakterystycznymi dla początków rozwoju kolei. 


Zagubiony między historią a teraźniejszością?

Nitowana konstrukcja przęseł Mostów Młyńskich
Tak więc patrząc na współczesną mapę Wrocławia, nasuwają się wnioski, że bohater albo w ogóle nie przekroczył żadnego mostu, albo przekroczył dwa mosty. Gdy spojrzeć jednak w historię Wrocławia to okazuje się, że Ostrów Tumski nie stanowił części prawego brzegu Odry i dopiero w XIX wieku, na rozkaz Napoleona zasypano prawą odnogę rzeki. Jednak i tu wizja autora nie zgadza się z rzeczywistością, bo w miejscu dzisiejszego placu Bema znajdowała się kolejna wyspa, wyspa św. Klary a na naszego bohatera czekałby jeszcze most Fortuna. 

Skoro już jednak nasz bohater jakoś dotarł na plac Bema, nie każmy mu się wracać tylko po to, aby zaspokoić swą drobiazgowość. Może lepiej zastanowić się, gdzie uda się dalej? 

„Czuł się nienaturalnie, z czerwonym światłem pulsującym w lewym oku i sufitem monstrualnego budynku zawieszonym kilkadziesiąt metrów wyżej. Po chwili zobaczył nikłą łunę, bijącą od ulicy Jedności Narodowej. Skręcił w stronę Drobnera i zdecydowanie szybciej ruszył dalej. Teraz dostrzegł wyraźne ogniki...” 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Co to za ogniki? Dokąd dotarł Pułkownik i jakie były tego konsekwencje? O tym w następnym wpisie...


A jednak możliwe???
(edycja z 12.10.2012)

Ostrów Tumski na mapie z 1867 roku
Dziś trafiłem na kolekcję dawnych mapek na FotoPolsce. Okazuje się, że w roku 1861 najprawdopodobniej trasa zbliżona do opisanej byłaby możliwa. Najprawdopodobniej jeszcze wtedy istniała ślepa odnoga Odry zasilająca wodą Ogród Botaniczny. Jeszcze w 1807 roku kanał ten był częścią systemu nadodrzańskich fortyfikacji wodno-ziemnych, broniących miasto od strony północnej. Z kolei gdyby nałożyć bardzo dokładnie te mapki na mapy współczesne, okazuje się, że jednym mostem na obecnej ulicy Świętokrzyskiej można było dostać się faktycznie do placu Bema (w połowie znajdującego się wtedy pod wodą... jakoś dziwnie kojarzy mi się to z sytuacją Poznania w Autobahnie nach Poznań), aby faktycznie udać się w obecną Drobnera, która znów częściowo okazywała się mostem. Choć z kolei druga mapa z 1807 roku tego nie sugeruje nawet istnienia tego mostu... Zachęcam do samodzielnej analizy podlinkowanych mapek, naprawdę ciekawych informacji na temat dawnego Wrocławia można się dowiedzieć.