Błogosławiony Czesław Odrowąż, od 50 lat patron Wrocławia. Ten jakże powszechnie znany fakt, nagle okazał się wielkim problemem, gdy zacząłem szukać dokładnej daty. Bo choć rok 1963 przestępny nie był, to jednak te swoje 365 dni miał. Więc kiedy napisać o naszym patronie od kul ognistych?
Okazuje się, że informację tą nie tak łatwo znaleźć w internecie. Może pomocą by służyła jakaś porządna książka o historii miasta stu mostów, jednak internet konsekwentnie podaje tylko rok.
Bo to w sumie wygodne. Po co organizować jakieś rocznice w środku wakacji, gdy znaczna część mieszczuchów i tak się gdzieś urlopuje, z reszty całkiem spora grupka spalona niemiłosiernymi upałami woli byczyć się nad jakimś pobliskim jeziorkiem czy zalewem... zdecydowanie lepiej sobie wybrać jakiś przyjemny czerwcowy wieczór, a durne pospólstwo niech się cieszy.
Ja tam wolę być bliższy właściwej dacie (choć lekka obsuwa mi się niestety wkradła), dlatego o przedstawieniu z błogosławionym Czesławem piszę dopiero dziś. Jakoś nie trafia do mnie argumentacja „bo przed wakacjami więcej wiernych będzie”, a dodatkowe półtora miesiąca z pewnością pozwoliłoby na usunięcie wielu fuszerek.
Ale zaczynając od początku. 19 czerwca postanowiłem się wybrać na przedstawienie mówiące o historii patrona naszego miasta. No, kulami ognistymi rzucał, więc z fantastyką to on na pieńku raczej nie miał. Jednak podobnie jak z datą ogłoszenia go patronem miasta, tak i z informacją o upamiętnieniu tej daty też zbyt prosto nie było. Niby wszystkie gazety o tym pisały, niby radio się rozpisywało, niby swoją własną stronę miał błogosławiony... co do czego, nikt nigdzie wolał nie napisać ani kiedy, ani gdzie. „Po mszy” (a kto wie, czy tak ważna msza nie zostanie specjalnie wydłużona do Bóg wie ilu godzin, aby podkreślić dostojność i wagę tego wydarzenia),
„w kościele” (co jest dosyć szerokim pojęciem)... słowem, z jednej strony przez przypadek trafiłem na jakąś próbę chórku kościelnego, z drugiej – żeby nie zaczynała się ona dobrą chwilę przed samą inscenizacją, to nawet bym nie domyślił się, że jestem w niewłaściwym miejscu.
Na szczęście jakoś dotarłem na właściwe miejsce o właściwej porze, przy okazji zwiedziłem jedyną niezniszczoną w trakcie oblężenia Festung Breslau kaplicę w kompleksie św. Wojciecha... przy okazji załapałem się na wystawę prac dziecięcych przedstawiających błogosławionego od kul ognistych.
W zasadzie, to nie miało być przedstawienie teatralne, a spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach. Zapowiada się ciekawie? Zacznijmy od tego, że nie widziałem spektaklu, a jedynie jego transmisję. Tak, tak, bo organizatorzy postanowili z jednej strony urozmaicić spektakl umieszczając go w kryptach kościoła, z drugiej strony odebrali widzom możliwość obejrzenia czegoś na własne oczy. To był pierwszy minus, który pogłębiały duże fuszerki techniczne. Po pierwsze, jakość obrazu rodem ze starej kasety VHS, i to takiej najgorszego możliwego sortu. Po drugie, zbyt mały ekran przez który dół obrazu gdzieś magicznie znikał. Początkowo zastanawiałem się, kto uczył operatora kamery tak beznadziejnego kadrowania, momentami wręcz odpychającego... potem zrozumiałem, że to nie on jest winien.
Słowem, kiepska retransmisja na żywo. A skoro już ktoś zdecydował się na odcięcie aktorów tego przedstawienia od współczesnej rzeczywistości – to co robiły tam ubrane w jeansy i współczesne ubrania pociotki nie wiadomo kogo? Czy oni też, podobnie jak reszta widzów, nie mogli sobie siedzieć w głównej nawie kościoła i stąd obserwować poczynania młodzieży? Pewnie przed Bogiem nie ma równych i równiejszych, jak widać w kościele niestety tacy są, no i musieli skorzystać z „należnych im praw”.
W świetle tych wad to, że „spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach” okazał się odczytaniem kronikarskiej prozy stanowi już jedynie drobiazg. Niestety, nie mogę ocenić pozytywnie działań dorosłych, którzy naprawdę starali się jak mogli, aby doznania z przeżytego spektaklu były zbyt wysokie, a już nie daj Boże misterne... misterne doznania, to cię czekają w raju, jak zasłużysz, a na razie śmiertelniku przypomnimy ci, żebyś nie oczekiwał zbyt wiele...
Na szczęście zupełnie inne było podejście młodzieży odgrywającej poszczególne role spektaklu. Powiem więcej: gdyby nie oni, nie wytrzymałbym nawet na tyle długo, żeby zrobić kilka zdjęć ekranu na tle gotyckich witraży. To oni sprawili, że choć z poczuciem oszukania, zostałem do końca. To oni sprawili, że nudny, kronikarski tekst nagle stał się żywym słowem, emocjami, przeżyciami człowieka. Ot, nie, nie było idealnie – raz nawet zdarzyło się komuś zapomnieć tekstu w połowie swojej kwestii – ale mimo to, otaczający go rówieśnicy zachowali się w sposób godny mnisich przebrań.
Cóż więcej powiedzieć? A najlepiej już nic – bo skoro samo wydarzenie już zostało żeby „wszystkim pasowało przyjść”, to czyjeś nieprzyjście można traktować jako brak zainteresowania. Poza tym, resztę niedoróbek lepiej przemilczeć, a tego co się udało nie oddadzą słowa. Błogosławionemu Czesławowi życzę jednak na przyszłość rocznic równie spektakularnych jak jego obrona Wrocławia, a nie nudnych jak sesja rady miejskiej ku jego uczczeniu...