Kolejny Coolkon za nami. Po raz kolejny tłumy fanów, po raz kolejny zbyt wąskie korytarze, zamieszanie – a jednak jakoś organizatorom udało się nad chaosem zapanować i wyszedł kolejny zgrabny wrocławski fantastyczny konwent.
No, ale po kolei. Zaczynamy od znalezienia miejsca – niestety, w pobliżu znajdują się trzy obiekty przypominające szkolne, i z opowiadań innych wiem, że nie tylko ja miałem problemy z trafieniem. No, ale pilnujący wejścia amerykański żołnierz (101 Airborne Div) to wyraźny znak, że tu coś się dzieje, pozostaje pytanie, czy to, co akurat nas interesuje. Na szczęście wiszące w środku plakaty dają jasno do zrozumienia, że warto stanąć w kolejce za konwentową plakietką.
Po wejściu krótkie rozeznanie. Wzdłuż korytarza ciągną się sale prelekcyjne, w piwnicy i na piętrach sypialnie, w sali gimnastycznej ogromny games room (który mimo to w niektórych momentach był mocno zapchany), przy wejściu do budynku – retrogralnia, czyli muzeum starych komputerów domowych, na których można wciąż pograć w kultowe gry.
Pierwsze prelekcje
|
Coolkonowa lekcja plastyki... |
Pierwsza upatrzona atrakcja z prelekcji to warsztaty tworzenia makiet. Choć wyglądało to jak typowa lekcja plastyki w gimnazjum. Na środku prelegent niczym nauczyciel, w ławeczkach siedzą nad wiek wyrośnięci uczniowie, którzy wykonują swe rzeźby z kartonu...Kawałek tektury, trochę farby, pędzel, odrobina wyobraźni – to wszystko, co potrzeba do przygotowania makiety do neuroshimy czy innego systemu postapokaliptycznego. Do kompletu wystarczy dorzucić kilka kostek, parę „ludzików” i elastyczną miarkę – i już jesteś gotowy do rozegrania pierwszej bitwy.
|
... no i gotowa makieta. |
Później – o fizyce w sztukach walki. Choć prowadzący jest zapewne specjalistą od sztuk walki, to jednak z fizyką poszło mu dużo słabiej. Już na wstępie zabrakło informacji najbardziej determinujących szkody poczynione w człowieku w trakcie uderzenia go pięścią – prawa zachowania pędu, prawo zachowania energii. Tego, czego używało się w zadaniach z fizyki, których początek do tej pory pamiętam z technikum: Kulka o masie m1, rozpędzona z prędkością v1, uderza w nieruchomą kulkę o masie m2...
Chociaż w planie zapisanych było wieczorem jeszcze kilka innych atrakcji, ja jednak skupiam się na jednej: LARP. Poza suchą teorią nigdy nie widziałem jak to wygląda, i wreszcie nadarzyła się okazja. I nie mówimy o jakimś sztywno-systemowym LARPie, opartym na AD&D, neuroshimie czy innym warhamerze – to raczej bezsystemowa sztuka improwizacyjno-aktorska oparta na oryginalnym pomyśle.
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami,
w małym szpitalu psychiatrycznym...
No więc przenosimy się w czasy ponownej zimnej wojny. Na ziemi zostały już tylko dwa państwa – USA i Rosja. Po kilku latach intensywnych wojen, obydwu krajom skończyły się środki na dalsze zbrojenia i nastąpił totalny pat. Każde z państw chciałoby jednym uderzeniem zmieść wroga z powierzchni ziemi, jednak każde z nich wie, że nieudany atak oznacza pozbawienie się wszelkich możliwości obronnych, i choć każdy chce, to każdy boi się podjąć wyzwanie. W takich to właśnie warunkach, za siedmioma rzekami, za siedmioma górami (w tym także za Uralem) egzystuje sobie starodawny, wręcz XXwieczny jeszcze szpital psychiatryczny. I nie mowa tu tylko o dacie powstania budynku, ale także o używanych metodach lecznicznych – lobotomia jest tu wciąż na porządku dziennym. Pacjenci w nim przebywający chorują na wszystkie możliwe choroby psychiatryczne – urojenia, fobie, manie, psychozy, natręctwa, itp. Niestety, to właśnie pacjenci są w tym szpitalu najnormalniejsi – choć wiadomo, że wśród wariatów zwykły człowiek staje się nienormalnym, a normą jest szaleństwo.
|
Czy aby na pewno pacjent? |
Jednak ci lekarze... jeden robiłby lobotomię każdemu pacjentowi, drugi zostawia leki i klucze gdzie popadnie, trzeci uparcie poszukuje w szpitalu pozostałości po amerykańskim pułku, całością personelu próbuje zarządzać automat do wydawania leków, w tle słychać skwierczenie prądu niczym z maszyny do elektrowstrząsów... ale trzeba przyznać, że po takim treningu nic już nie potrafi wytrącić człowieka z równowagi. Gdy więc wracając do domu, przed swym samochodem zobaczyłem lecącego smoka, to już wiedziałem co zrobić. Spokojnym ruchem kciukami przycisnąłem ukryte w kierownicy przyciski uruchamiające karabiny maszynowe, po czym włączyłem wycieraczki aby umyć szybę z krwi cieknącej z przelatującego nade mną, chyba już martwego potwora.
Tworzymy broń na smoki
No, ale ten smok to chyba się zbyt wcześnie z klatki wyrwał. Wykład o przygotowaniu broni postapokaliptycznej na mutanty zaplanowany był na dzień kolejny, i zapewne to smok miał posłużyć do testowania uzyskanej broni. Na szczęście wykład był przeprowadzony naprawdę dobrze i obrazowo, więc obyło się bez demonstracji. Teraz już każdy chyba wie, jak nawet z unieruchomionego fiata 126p można wykonać śmiertelną (dla wroga, nie dla użytkownika!) broń, nie wspominając o katapultach i pociskach przeciwpancernych (które z racji braku czołgów w krajobrazie postapokaliptycznym już i tak chyba nie będą potrzebne).
Przy tym ogromie atrakcji, niestety trzeba wybierać co ciekawsze kąski. Prelekcje rozpoczęte w sali prelekcyjnej okazywały się tak dokładne, a równocześnie tak interesujące, że często kończyły się w salach sypialnych lub wrzucane były jako nadplanowe punkty programu gdy komuś udało się cudem odszukać jakąś wolną salkę. Wymienić tu chociażby należy prelekcję o tworzeniu charakteru postaci przy pomocy Junga, przedstawiające nowe spojrzenie na tematykę dobra i zła, wzorców zachowań, itp. która dokończona była właśnie w salce sypialnej, czy mitologię nordycką, która z planowanej godziny rozciągnęła się na 3 godziny. No, ale jeśli ktoś opowiada z polotem, a nie nudno jak Parandowski o Zeusie, gdy porusza także te pozaszkolne wątki, jak to, z kim się Thor chędożył, kto prowadził największy burdel Asgaardu, jak olbrzymom zdarzyło się szantażować bogów, o przebiegłych oszustwach Lokiego, itp. to co tu się dziwić że wszyscy słuchają z fascynacją.
Wtrącić go do lochu!
|
Jeść, grać, czy... pilnować, żeby nie wylazł z lochu? |
Wspomniałem o piwnicach. Ech, gdyby tylko na nich kończył się podziemny świat Coolkonu... Z wyboru trafiłem na prelekcję o podziemiach. O tym, jak tworzyć nastrój grozy, jak kreować świat widziany oczami bohaterów, po co wrzucać bohaterów do lochów, podziemi i katakumb (albo, co gorsza, sprawić że sami do nich wejdą). O tym, co może się bohaterowi stać w podziemiu... i trzeba przyznać, że prowadzący tak dobrze oddał klimat podziemi, że mimo jasnego oświetlenia, mimo iż każdy wiedział, że „to tylko wykład”, to chyba każdemu uczestnikowi udzielił się klimat i każdy z obawą reagował na wszelkie dźwięki wydobywające się zza okna. Dzikie wrzaski, tajemnicze skrobania...
Czy żyjemy w świecie z książek SF?
|
Zapasowe kości, as w kapeluszu, chęć walki
słowem gracz doskonały,
zawsze przygotowany na wszystko |
Wszystko to co opisałem, to opowieści i warsztaty o tym, jak tworzyć. No, ale skoro coś stworzyliśmy, to warto by się zastanowić co stworzyliśmy i jak to umieścić w przestrzeni literatury i w przestrzeni rzeczywistej. Tu pomocą okazała się prelekcja o wychodzeniu z getta SF, pokazująca czym jest, a czym nie jest literatura (a właściwie już cała kultura) science-fiction i co o niej sądzą ci krytycy, którzy raczyli ją z uwagą przeczytać. Bo tymi, którzy krytykują bez przeczytania choćby jednej książki to chyba nie warto się interesować. Niestety, dla wielu humanistów fantastyka to wciąż literatura mocno bezwartościowa, dla wielu polonistów w szkołach to bajeczki o robotach, smokach i krasnoludkach. Na szczęście pojawia się coraz więcej kulturoznawców, którzy potrafią docenić złożoność problemów opisywanych poruszanych w fantastyce, jej powiązanie ze światem już istniejącym. Zaskakuje, że mimo swej oryginalności fantastyka wciąż ma wiele cech wspólnych z literaturą mainstreamową, często okazuje się bliższa klasycznemu kanonowi średniowiecznemu niż niejedna współczesna powieść literacka.
Wspomniałem o powiązaniach – literatury SF ze światem realnym. Prelekcja o nie-getcie science-fiction wspominała o tym, jak ta literatura powiązana jest z już istniejącym światem. Wrocławski Skrzat (Ch)Robot poszedł w kierunku odwrotnego sprzężenia zwrotnego. W swojej prelekcji doskonale pokazał, że literatura SF to nie tylko bajki o robotach, rakietach, jakieś fantasmagorie o zwiedzaniu innych planet. Skrzat pokazał, że literatura SF w jakimś stopniu determinuje nasz świat obecny. Bo choć często literatura ta to jedynie rozważania futurystyczne, przedstawienie obecnych kierunków rozwoju nauki ubrane w ciekawą fabułę, to jednak... często to właśnie naukowcy zafascynowani pomysłami literatów obierają nowe kierunki badań, właśnie te wymyślone przez pisarzy. Wymienić tu należy chociażby roboty. Mało który absolwent studiów na kierunku robotyka wie, że to nie wymysł inżynierów, ale wyobraźni czeskiego pisarza Karla Capka. Na szczęście chyba już każdy robotyk słyszał o Asimowie, pisarzu s-f, twórcy 3 Praw Robotyki, będących odpowiednikiem katolickiego dekalogu. O robotach, laserach, działkach Gausa, działkach akustycznych – i o wielu innych wynalazkach opisywanych początkowo jedynie w literaturze, a obecnie istniejących w otaczającym nas świecie – o tym wszystkim wspomniał Skrzat (Ch)Robot. I choć trzeba przyznać, że zdążył zarysować jedynie obrys wierzchołka góry lodowej, bo obszerność tematyki pozwoliłaby na napisanie wielu prac dyplomowych na ten temat, to w ciągu przeznaczonej mu godziny zdążył przekazać naprawdę obszerną wiedzę.
To tyle o prelekcjach. Trzeba przyznać, że większość z nich prowadzona była z ogromną fantazją i gdyby równie wielkim talentem pedagogicznym wykazywaliby się nauczyciele, to zamiast z niechęcią, dzieci chodziłyby do szkoły z chęcią, nawet na tą wredną fizykę. Bo przecież to właśnie tam można się dowiedzieć, jak stworzyć broń w czasach, gdy nie będzie już produkujących ją fabryk, sklepów, prądu, itp.
Po nauce, CZAS NA ZABAWĘ
Oprócz prelekcji, wspomnieć oczywiście trzeba o zabawie. W retrogralnii nie spędziłem zbyt wiele czasu, choć wyjątkową ilość sprzętu już praktycznie muzealnego czy hobbystycznego potrafię docenić. Częściej zaglądałem do jaskini gier i hazardu, czyli GamesRoomu. A tutaj... jak sama nazwa wskazuje, mnóstwo gier i graczy. Karcianki, planszówki, hexy, zarówno z branży sf i fantasy, jak i „pozabranżowe”. Choć większość tych „nieklimatycznych” leżała w nieużywanych pudełkach, to wyjątkiem była nowość z Luzodajni, gra Crokinole, niejednemu przypominająca grę w kapsle, choć były i skojarzenia z bardziej sportowym i profesjonalnym curlingiem. Oczywiście, żaden z graczy nie musiał nic przywozić z sobą, na miejscu były plansze, karty, a także niezbędny sprzęt – kości, pionki, rekwizyty... I choć sala gimnastyczna była ogromna, to często gracze, z braku miejsca, przenosili się na korytarze, zajmowali każdy wolny stolik.
No i oczywiście były LARPy. Niestety, brak mi talentu, żeby podjąć choćby najmniejszą próbę naszkicowania klimatu tejże zabawy. No cóż, to trzeba przeżyć samemu. Jeśli nie próbowaliście, to jakby ślepemu tłumaczyć ideę kolorów...
No cóż, jedyne czego mi brakowało, to armii fantastycznych przebierańców. To, czego było p
ełno
na Tattoine, prawie w ogóle nie występowało na Coolkonie. Ot, gdzieś przemknęło czterech rycerzy Jedi, dwóch Tuskenów, jedna dziewka wikińska w asyście mundurowego z okresu wojny światowej, gdzieś jeszcze jedna księżniczka... i chyba na tym koniec.