„Konwent jakiego jeszcze nie było” to hasło, pod jakim promowane było przez pewien czas zbliżające się już fantasy expo. Jako iż jednak od pewnego czasu organizatorzy podkreślają że to nie będzie konwent, a targi, to nagle zwolniło się chwytne hasło, i pasowałoby mi w ten sposób podsumować szedariadę. Bo z pewnością konwent „wspominkowy” to jednak rzadkość wśród konwentów.
Zabieranie się do tego tekstu nie szło mi lekko. Bo po lekkim spowolnieniu na blogu nagle w ciągu 3 dni mam 3 tematy do opisania, a ciągle pojawiają się kolejne. Bo wredny korpo-szef (jak korpo, to przecież nie może nie być wredny) każe siedzieć w pracy w ilościach niebezpiecznie zbliżających się do karoshi... i gdy nagle znalazł się czas, to wpadłem na genialny pomysł: co prawda tekst napiszemy od razu, ale żeby było klimatycznie, to opis „Szedariady – 20 lat później” trochę opóźnimy – żeby pojawił się w sieci 20 dni później. Jednak gdy wyciągnąłem kalendarz i zacząłem liczyć – to nagle się okazało, że to właśnie jest te 20 dni później. Więc może tekst podwójnych 20-tek był szedariadzie przeznaczony?
Piatek - szedariady początek
Ale zacznijmy od początku. Piątek – weekendu początek, a więc i Szedariady. Niby miejsce odbywania się konwentu znałem już z coolkonu, jednak tym razem postanowiłem rzucić wyzwanie komunikacji miejskiej Wrocławia, więc dojazd mógł okazać się trochę trudniejszy. Na szczęście już z przystanku dawało się słyszeć odgłosy walki lodowych olbrzymów z krasnoludami, czemu towarzyszyły odgłosy kości turlających się po ośnieżonych zboczach stromo pochylonych gór... słowem, trafiłem bez problemu. Ba, nawet przy akredytacjach pusto było. Tylko dzięki temu na wspominkową prelkę Jacka Inglota trafiłem na czas, mimo jakże późnego wyjścia z domu. I z pewnością pradawne opowieści o prehistorii wrocławskiej fantastyki byłyby ciekawe dla ludzi, którzy ich nie słyszeli – ja tam jednak miałem wrażenie, że słyszę powtórkę z zeszłorocznego bloku na Polconie... i tylko pewne historie jakoś z innymi bohaterami były rok wcześniej kojarzone. Cóż, niezbadane są ścieżki ludzkich umysłów i niepamięci, a ja miałem okazję przekonać się, jak mocno na nasze zapisy w podręcznikach historii wpływa skleroza bohaterów pradawnych powieści.
Po prelce czas zrobić rozeznanie w terenie, żeby już więcej się nie gubić. Bo chociaż mapka była przejrzysta, chociaż konwent nie był rozrzucony po jakimś wielkim terenie (w końcu tylko 2 piętra w jednym budynku), chociaż topografia budynku nie była skomplikowana, to I sala prelekcyjna dała mi takiego łupnia w jej szukaniu, że wolałem więcej nie ryzykować. Czytaliście pratchettowskiego Morta? Rumak śmierci stojący na szczycie wieży nie był przez nikogo zauważany, bo było to zbyt absurdalne aby ludzki umysł mógł to pojąć – i tak samo lokalizacja pierwszej salki do prelek była dokładnie tam, gdzie nie wpadłbym, że w ogóle może być salka :)
Co wyszło z rekonensansu? Ano odnalazłem rpg-owców, nie odnalazłem cosplayowców, zawieruszyłem się w retrogralni. I pomyśleć, że Giana Sisters tak kiepsko wyglądała? Wtedy, gdy w nią grałem wydawała mi się bogatsza graficznie. Czy to efekt upiększania przez nas wspomnień z przeszłości? Czy może obraz generowany przez commodorka lepiej sprawdzał się na klasycznym, kineskopowym ekranie a współczesne lcd-ki nie bardzo sobie z nim radzą? Z pewnością obydwa te czynniki wpływają na odbiór, jednak wciąż uważam, że mimo gorszej (choć czasem i tu moje zdania są podzielone) grafiki, pradawne klasyki w stylu wspomnianej Giany czy Rick Dangerous o wiele wyprzedzają współczesne produkcje. A może to tylko większy młodzieńczy zapał do grania? Któż to może ocenić.
Współczesna wersja magnetofonu / stacji dyskietek do Amigi |
Ze zmian w retrogralni, z pewnością dawało się zauważyć zwiększoną gęstość zapisu na „dyskietkach”/”taśmach” - bo nagle kilkaset gier znajduje się na małym prostokącie wielkości kilku centymetrów, a nie kilku cali. Z pewnością zewnętrzna pamięć flash emulująca stację dyskietek jest niesamowitą wygodą, z drugiej jednak strony zwłaszcza na konwencie wspominkowym dostępny powinien być zestaw magnetofonu ze śrubokręcikiem – chociażby tylko dla psychopatów spod znaku „Jestę hardkorę”. Na szczęście chociaż czytnik kart flash do commodorka uroczo pomrukiwał/popiskiwał niczym rasowa stacja dyskietek 5,25” SD/DD marki commodore.
Autobusem przez mroczne miasto
A tu czas szybko ucieka. A na autobus nie wypada się spóźnić – zwłaszcza na TAKI autobus. Specjalny autobus, ze specjalnymi biletami – i specjalną trasą poprzez meandry wrocławskich ulic i zakręty szedariadowej przeszłości. „Po prawej widzą państwo szkołę, w której odbyła się pierwsza szedariada, po lewej na wprost widzimy miejsce, w którym konwentowa bojówka postawiła silny odpór lokalnej mafii, z oczywistym udziałem strat w ludziach, zwłaszcza po stronie autochtonów”. Z pewnością taki przejazd potencjalnie miał moc sentymentalną – niestety, z braku nawet najprostszej szczekaczki i wielkości autobusu w niektórych miejscach nie słychać było ani opowiadań wspomnieniowych, ani opowiadań przewodnika. Tymczasem autobus sobie krążył wokół mego domu, miejsca, gdzie powstaje większość wpisów o Wrocławiu Fantastycznym, ba, w którymś momencie zajechaliśmy prawie pod dom Karen, wspaniałej cosplayerki... a wszystko po to, aby spóźnić się na pokaz specjalny wrocławskiej fontanny. No, nie popisał się Piotr Drzewiński, nie popisał, przewodnik turystyczny wycieczki: okazało się, że wynajęty bus nie może przejechać przez najpiękniejszy most Wrocławia, na stadion dojechaliśmy 15 minut przed włączeniem jego oświetlenia, na pokaz fontanny się spóźniliśmy, a większość trasy prowadziła przez nieoświetlone (czytaj: najmniej reprezentatywne nocą) ulice miasta. Myślę jednak (a wnioskuję także na podstawie opinii zwiedzających) nasze miasto zrobiło wrażenie na przyjezdnych, pokazując, że jest nie tylko fantastyczne, ale i piękne.
Szedariada - dzień drugi, czyli nagromadzenie atrakcji
Wnuku i jego prelekcja "w terenie" |
Dzień drugi to ewidentnie dzień prelek. I pierwszej sali prelekcyjnej – tak, tej od konia niosącego Śmierć stojącego na szczycie wieży. Powiedziałbym, że jak tam wszedłem, to już nie wyszedłem – i prawie tak właśnie było. Tyle, że prowadzący świetną prezentację o średniowieczu Wnuku wpadł na jakże genialny pomysł, znany chyba każdemu jeszcze ze szkoły, by swoją „lekcję” zrobić na świeżym powietrzu. Niestety, na kolejną prelekcję ze względów technicznych musiałem się przenieść do jakże cywilizowanych pomieszczeń z rzutnikiem. Koniec końców rzutnik i tak nie zadziałał, prelkę można było równie dobrze w mniejszym gronie przeprowadzić z użyciem podręcznego netbooka, ale cóż... swoją drogą, mogłem sam wpaść na to, że na szedariadzie 20 lat temu nie było raczej komputerów, więc i ja nie powinienem z takich udogodnień korzystać :)
Spotkanie autorskie z Mają Lidią Kossakowską |
Potem już były spotkania autorskie. Maja Kossakowska, Milena Wójtowicz – chociaż już nie pamiętam, o czym opowiadały, to pamiętam, że robiły to interesująco. Podobno niektórzy nie łączą talentu pisania i opowiadania – jednak z pewnością obydwie wspomniane pisarki są pod tym względem uniwersalne.
I gdy już wreszcie miałem zdradzić wspomnianą I salkę i udać się na prelkę o partyzantach RPG odbywającej się w innej salce – mój żołądek stanął w obronie wierności ideałom i wygonił mnie do pobliskiego grillbaru Galaktyka. I z pewnością nie wspominał bym o tym niegodnym uwagi incydencie, gdyby nie dyskusja z poprzedniego dnia na temat konwentowego cateringu. Że niby miało być tak pięknie, miało być tak cudnie... no, w przeciwieństwie do DF-ów obsługa wyrabiała się z tempem, jednak wolę gdy pierogi smakują jak pierogi. Zwłaszcza że w tym wypadku niezawodny leśnicki kebab-bar Dyktator raczej nie był pobliską opcją.
Korpo - przekleństwo czy dobrodziejstwo
w polskim zgniłym kapitaliźmie?
w polskim zgniłym kapitaliźmie?
Tak to więc zamiast na partyzantów, trafiłem na prelekcję o złych korporacjach. Moim zdaniem, zły raczej był prelegent. Niby miało być nawiązanie do roku zajdlowskiego i jego twórczości: a w moich uszach wciąż obijały się słowa prelegenta „w swojej książce napisałem” (jakby ktoś miał wątpliwości, to oczywiście prelekcji nie prowadził sam Zajdel). Potem poziom poleciał niczym lawina z górki. Specjalista mówiący o korpo, który nigdy w takowym nie pracował, ale on przecież zna się najlepiej „bo on internety czytał”. No cóż, skoro miało być wspominkowo, to mi się przypomniała historia rodzinna, w której to wielce uczony ksiądz „wiedział jak wygląda życie w rodzinie bo on dużo książek w życiu czytał”. No cóż, niezbadane są wyroki boskie, i gdy niedużo później przyszło mu przyjść do naszego domu z kolędą, to na widok regałów z książkami uciekał niczym diabeł na widok wody święconej – a właściwie niczym diabeł na widok pękającej tamy assuańskiej zaraz po ogłoszeniu że całe jezioro Nassera wypełnione jest wodą święconą :) I choć w stosunku do swojego korpo wiele zarzutów bym miał, to wciąż będę się upierał że przy obecnej kulturze pracy w Polsce, to praktycznie wszystkie zachodnie korporacje nie-handlowe raczej podwyższają standard pracy w Polsce niż go obniżają. Ale ciężko to wytłumaczyć osobie, dla której praca to raczej nisko płatna ale bezpieczna praca nauczyciela i kto nigdy nie zaznał wycisku polskiego prywaciarza...
Chyba bunt przeciw jedynej słusznej idei dał mi siłę aby wreszcie trafić do innej salki. I myślę, że warto było posłuchać zarówno o historii, jak i przyszłości biblioteki Szedar. Ta na szczęście rysuje się kolorowiej, bo do pomocy doświadczeniu bibliotekarza, pana Henryka, powoli dołącza młodzieńcza energia nowej bibliotekarki, Pauliny, która z pewnością tchnie w bibliotekę nowego ducha. Byleby przy okazji pani chorąży nie wprowadziła tam też wojskowego dryla :)
A potem było już kolorowo, choć to właściwie inna impreza. Co prawda chciałem jeszcze odwiedzić blok o apokalipsie i w ten sposób przygotować się na ten moment, kiedy nad światem pęka tęcza a cały świat pokrywa koloro-aktywny opad. Ale jakoś tak zeszło „na korytarzach” (zwłaszcza, że wstydem byłoby nie skorzystać ze starego, zdezelowanego powielacza – zwłaszcza, gdy udało się odnaleźć kolejne fantastyczne opowiadanie o Wrocławiu. Teraz tylko czekać, kiedy spłonie willa na ul. Międzygórskiej – bo inaczej zdjęcia nie będą pasować do treści...
Wieczorku indyjskiego ciąg dalszy
A po burzy kolorów przyszło wrócić na konwent. Bo jakże to, skoro cosplayowców nie było, to jeszcze tribala odpuścić? Chociaż mój aparat swoje się już napatrzył, czasem swoim życiem ryzykując, to takiej atrakcji nie mógł sobie odpuścić – i ze swojej torby tak intensywnie za powrotem do szkoły nawoływał, że choćbym nie chciał, to nie potrafiłbym mu odmówić. A że ja też chciałem na kolorowy pokaz wrócić – więc po namiastce indyjskiego święta Holi miałem odmianę tańca indyjskiego. Tak, „wieczór indyjski” to zdecydowanie była największa atrakcja tamtego, urodzinowego dla mnie, weekendu...
Odgadywanie przeszłości zaostrza apetyt
Tymczasem gdy ja zachwycałem się nad wspaniałościami indyjskiego świata, niepostrzeżenie słońce skończyło swój obrót wokół nieboskłonu i zaczęło następny. Niekoniecznie dospani konwentowicze powoli zbierali się na grillbarowej ławeczce. Aleja dawnych sław powoli uzupełniała się także o tych, którym na starość na pełny konwent sił zbrakło, a jednak starych znajomych chcieli odwiedzić. A ci, którzy już drugi dzień męczyli swe umysły przypominaniem sobie starych historii – teraz rzucili swym mózgom kolejne wyzwania. Kim był ten człowiek, który dopiero co przyszedł? Jak wyglądał 20 lat temu? Coś tam w głowie świta – i nagle olśnienie: Czy to nie (tu wpisz imię dowolnego gracza, którego nie widziałeś od 20 lat)? Jedne zagadki były prostsze, nad innymi przyszło spędzić kilka minut – jednak w końcu udało się odświeżyć wszystkie stare twarze w pamięci. No i zaktualizować swoją „kartotekę” o wygląd współczesny dawnych współgraczy.
Tymczasem z fantastycznej kuchni zaczął dobiegać jakże ponętny zapach. To Maja Lidia Kossakowska, jako największa (a w zasadzie chyba jedyna?) specjalistka od Grillbaru Galaktyka urzeczywistniała swoje wizje. I podobnie jak w książce, za kontuarem stanął wielki kucharz – Jarek Grzędowicz. I niech was nie zmyli jego sweetaśny fartuszek kuchenny z kotkami. Zaraz zaczęło się opowiadanie o kucharskim pogromie wśród tłumoczków. Bierzesz ich całe wiadro – i odrzucasz wszystkie, które nie przeżyły katuszy transportu. Potem poddajesz je skrajnym torturom – i znów selekcjonujesz te, które nie przeżyły. Obróbka mechaniczna – i wyrzucamy osobniki zbyt słabe, żeby to przeżyć. Potem próby nawracania patelnią i ogniem – i znów spora ich część odpada. Nawet co sprytniejsze osobniki próbujące oszukiwać, same już nie wiedzą co mają robić – ogłupiałe nie orientują się kiedy mają się otwierać, kiedy zamykać. A zafascynowany całym tym kulinarnym kunsztem obserwator, powoli zaczyna przestrzegać stojącego przed nim Pana Lodowego Ogrodu niczym sympatycznego, jowialnego kucharza z najlepszej restauracji w galaktyce – i tylko przypadkowy przechodzień potrafi dostrzec prawdziwe zagrożenie ostrzące sobie noże do zadania ostatniego ciosu.
I choć przed finałem nauk o znęcaniu się nad galaktycznymi tłumoczkami musiałem opuścić salę tortur zwaną kuchnią, to z pewnością jedną rzecz będę po wsze czasy: celem wydobycia zeznań ofiarę możemy nęcić, wędzić, opiekać, przypalać, itp. to jednego z nią zrobić nie możemy: GOTOWAĆ. Bo wtedy całe nasze starania idą na zmarnowanie...
*********************************************************************************
Podsumowując: z pewnością konwent wspominkowy nie jest typowym konwentem. I ciężko mi, konwentowiczowi od lat 2-ch, doceniać to, co osiągnęli starzy wyjadacze. Z pewnością pozwoliło mi choć trochę poczuć atmosferę konwentów sprzed 20 lat – jednak z drugiej strony, być może taki konwent powinien jednak pozostać wydarzeniem zamkniętym dla starej grupy wyjadaczy? Z pewnością brak zgrania objawił się w częściach przygotowywanych przeze mnie – a to się okazało, że sprzęt jest, ale nie do końca, a to coś co mgliście mi zostało przedstawione jako panel dyskusyjny nagle okazuje się prelką, którą muszę pilnie przygotować... mimo to, ostateczny bilans zysków i strat muszę zamknąć pozytywnie. Zwłaszcza w kwestii wiekowej. Po Polconie czułem się starcem, po słowach że skoro ktoś po 30-tce bawi się w fantastykę, pozostanie jej wierny po wsze czasy. Po reedycji szedariady raczej poczułem się jednak młodo: bo w grupie tych, co ciągle opowiadali „a w starych czasach to żeśmy takie rzeczy robili” ja wciąż czułem się jak ten, który dopiero za 20 lat będzie mógł mówić o tym, co się działo w starych czasach. I z pewnością wtedy będę potrzebował takiego konwentu jak Szedariada – wiele, wiele lat później.