Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania tatooine, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty
Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania tatooine, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty

wtorek, 18 stycznia 2011

Tatooine, czyli co ma Wrocław do Gwiezdnych Wojen?

Gwiezdne wojny – czyli klasyka science-fiction. Film nakręcony przez Georga Lucasa w 1977r., szybko zyskał fanów, dzięki czemu pierwsze trzy części zostały nakręcone do roku 1983r. Pozostałe musiały czekać prawie do początku XXIw., na odpowiedni rozwój techniki kinowej. Seria gwiezdnych wojen stała się w międzyczasie natchnieniem dla wielu filmów, powstała też cała kultura związana z tą tematyką.
Fanów Gwiezdnych Wojen spotkać można oczywiście także we Wrocławiu. Najłatwiej – na kolejnym już konwencje Tatooine. Dzięki wspólnej pracy leśnickiego Centrum Kultury Zamek oraz Wrocławskiego Fanklubu Gwiezdnych Wojen, udało się zorganizować kolejne spotkanie fanów tej serii Georga Lucasa.


Wioska Tuskenów

Nazwa imprezy zaczerpnięta została od pustynnej planety Tatooine zamieszkiwanej przez Ludy Pustyni, zwane Tuskenami. Właśnie dlatego pierwsze, co wita nas w pomieszczeniach zamkowych, to właśnie wioska Tuskenów rozłożona na pustynnych piaskach. Wioski cały czas pilnuje dwójka Tuskenów, którzy bezustannie prezentują, czasem wręcz zbyt entuzjastycznie, swoją broń. No cóż, jakoś muszą dać do zrozumienia gdzie wchodzić nie można. A trzeba przyznać, że naród to bitny, od tysięcy pokoleń odpierający najazdy Huttów, Korporacji Czerków a wreszcie samego Imperium. Choć planeta pozbawiona surowców – to jednak pomysłowość Tuskenów w zagospodarowywaniu odpadów jest zaskakująca.
 

Lochy i inne atrakcje

No, ale ile można męczyć Tuskenów – warto przejść się dalej. Kolejnym celem okazały się zamkowe lochy – istna jaskinia hazardu i graczy. To tu pograć można we wszelkie rodzaje gier: RPGi, planszówki, karcianki, strategiczne uposażone nawet w specjalne makiety, a na koniec także te komputerowe. I powiedziałbym, że wszystkie związane z Gwiezdnymi Wojnami – ale właśnie w sali komputerowej jedyny wyjątek nie związany z tematyką zlotu. Amiga, C64 – dwa poczciwe, sztandarowe produkty firmy Commodore, tu jeszcze pokazały swoje możliwości. Trzeba dodać, że C64 nawet z burżuazyjnym wyposażeniem – stacją dyskietek. Niestety, jakże znany wszystkim magnetofon okazał się niesprawny z przyczyn organizacyjnych. Na konwent po prostu nie dojechała najważniejsza jego część – mały śrubokręcik do regulacji głowicy. Kto używał tego staruszka, z pewnością wie, o co chodzi.
Ale wracajmy do Gwiezdnych Wojen. Lochy były, parter z licznymi stoiskami z figurkami, przebraniami, itp. już mamy za sobą – pozostaje piętro. Wydawałoby się, że cóż jeszcze mogą robić fani Gwiezdnych Wojen poza grami i przebieraniem się w stroje przypominające głównych bohaterów. A jednak podobnie jak twórca tej kultowej serii, tak i jej fani wykazują się ogromną kreatywnością. Tak więc w ruch poszła zamkowa sala kinowa. Oprócz właściwych Gwiezdnych Wojen, obejrzeć można było dziesiątki filmików fanowskich, a także turecką podróbkę Gwiezdnych Wojen, niestety efektom specjalnym daleko do oryginału. Ale jako ciekawostka może być. Zresztą sam Lucas wysoko podniósł poprzeczkę.

Gwiezdne Wojny – to już prawie dziedzina nauki

Gwiezdne Wojny to nie tylko filmy. To już prawie dziedzina nauki – tak więc wyodrębnić trzeba było oddzielną salkę na prelekcję dotyczące ubiorów, militariów, mapy Galaktyki i jej bohaterów – dosłownie wszystkiego, co może dotyczyć Gwiezdnych Wojen. I trzeba przyznać, że doszkalając się, fani pochłaniają naprawdę mnóstwo materiałów – oprócz sześciu filmów głównych, setki odcinki serialu, komiksy, książki. I trzeba przyznać, że efekty tej pracy są naprawdę widoczne – na prelekcjach można dowiedzieć się, jak prosto osiągnięte zostały te niesamowite efekty specjalne (i to w czasach, gdy grafika komputerowa ograniczała się do kilkunastu kolorów i 320 pikseli szerokości ekranu). No cóż, gdy pomyśleć, co Lucas robił z otaczającymi nas przedmiotami codziennego użytku i w jakże istotny strategicznie przedmiot przerobił najzwyklejszą maszynkę do golenia... to zaczynam rozumieć czemu niektórzy tak wiele uwagi poświęcają temu filmowi.
Jest też miejsce na rozrywkę. Pamiętacie Romea i Julię? Chwila namysłu i... fani tworzą kosmiczną wersję tego utworu. Wujo Monteka postanawia chronić swą podopieczną przed szalonym Skywalkerem... Humor iście monthy-pythonowski, liczne walki na świetlne miecze, trup ściele się gęsto, do czego przyczynił się także Jezus... i nawet facebook traci jednego fana...



Coś dla dzieci

Jednak prelekcje czy pajtonowski humor skierowane są raczej do tych bardziej dorosłych zwolenników Gwiezdnych Wojen. Natomiast wśród odwiedzających najliczniejszą grupą są jednak dzieci. Czym je zainteresować? Do nich skierowane były zajęcia Akademii Jedi, na których nauczyć się można było szermierki mieczem świetlnym. To także opowieści starego, doświadczonego już życiem Tuskena opowiadającego nie tylko o tym, czym i jak można walczyć, ale także o przeżytych przez niego walkach. To także konkursy, w których dzięki doskonałej znajomości sagi można zdobyć nagrody. To także konkurs plastyczny, którego efekty zaskoczyły nawet portretowane postaci. To gwiezdne malowanki, tuskeński labirynt... bez papierowej wersji programu ciężko to wszystko ogarnąć, czytając go jednak staje się przed dylematem, co wybrać, a z czego zrezygnować...
No cóż, trzeba przyznać, że impreza naprawdę potrafiła zainteresować osoby ledwie lekko interesujące się tematyką Gwiezdnych Wojen, a cóż mówić o prawdziwych fanach?

Pobudź wyobraźnię, czyli anegdotka na koniec

A na koniec mała ciekawostka. Wyobraź sobie mały, lokalny sklepik całodobowy. Ot, niech się na przykład nazywa Hermes. Tak jak właśnie leśnicki sklepik całodobowy. Jak to zwykle, wokół takiego sklepiku wyobraź sobie grupę fanów taniego wina. W ciemnościach północy, najpierw daje się słyszeć pewne charczenie czy jakiś inny ciężki oddech. Dopiero po chwili z mroku wyłania się Darth Vader – no, jakby ktoś nie wiedział, taki facet w zbyt dużym hitlerowskim hełmie, jak ktoś go ładnie określił. Co robi Mroczny Lord? Zamawia butelczynę wina marki... no, „po prostu wina”, bierze ją pod pachę i wychodzi ze sklepu. Następnie przy pomocy Mocy otwiera butelkę, pociąga łyka i idzie dalej. Zapewne niejeden zwolennik „po prostu wina” zaczął się zastanawiać, czy to już nie jest o jedną butelkę za późno... A co gdyby to nie Lord Vader, a Darth Maul pojawił się na jego miejscu? Zapewne nie rozpoznaliby w nim uczestnika konwentu i czym prędzej popędziliby do lokalnego kościółka.

środa, 17 kwietnia 2013

Dawno, dawno temu na planecie Tatooine...

Star Wars Matrioszki

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce ... z pewnością tak właśnie będzie mógł Wedge będzie mógł opowiadać swym wnukom o swojej wspaniałej prelekcji o tym, jak to Disney opanował zarówno jasną, jak i ciemną stronę Mocy. Na szczęście trzeci już z kolei wrocławski konwent gwiezdno-wojenny odbył się całkiem blisko domu, a i kwestie jego terminu nie wymagały podróży w czasie, więc w sobotę skierowałem się do leśnickiego zamku.



Coś dla kobiet, czyli galaktyczne ciuszki

Trójka pilotów rebelii
O tym, że Gwiezdne Wojny to tematyka popularna nie tylko w wąskim gronie "nerdów" wiedziałem już wcześniej, jednak zainteresowanie konwentem zaskoczyło zarówno mnie, jak i zapewne organizatorów. To co działo się na zamkowych korytarzach przeszło chyba wszystkie najśmielsze oczekiwania, co akurat nie spotkało się z moim zadowoleniem, bo na parterze nie dawało się nigdzie przejść, a już robienie zdjęć w galerii w ogóle nie miało sensu z powodu włażących w kadr tłumów. Nie pozostawało nic innego jak zadekować się na którejś prelekcji. I choć moda także gwiezdno-wojenna to nie jest to, co interesuje przeciętnego mężczyznę, to trzeba przyznać prelegentce, że ogrom włożonej pracy sprawił, że nawet mnie zainteresował ten zapowiadający się nieciekawie temat. Już pomijając nawet ciekawostki co do zasad doboru stroju, w stylu dlaczego dany bohater ubierał się tak a nie inaczej czy statystycznie, co ile sekund księżniczka Leia zmienia swój ubiór i jak na tym tle wygląda i jak na tym tle wypada Han Solo, to naprawdę ogromne wrażenie robiły przygotowane szkice strojów galaktycznych, często tworzone na podstawie szczątkowych opisów w książkach.

Wpływ ceny odkurzacza na strój klona

Gwiezdny łowca nagród na tle komiksu Przemysława Truścińskiego
Potem to, co interesowało mnie najbardziej - tajniki tworzenia kostiumów. I choć wciąż nie mam zamiaru tworzyć własnego, to na szczęście na prezentacji pokazane było to, czego brakuje mi na blogu Svena Jokssona - szczegółów technicznych wykonywania poszczególnych elementów. Tak więc było o używanych materiałach, o obróbce i doborze plastiku, o tym jak cena odkurzacza wpływa na strój szturmowca i z jakimi fachowcami trzeba się zaprzyjaźnić, bo pewnych rzeczy raczej nie wykona się w domu. Oczywiście było też o farbach, dlaczego nie należy robić kostiumu w domu, i wielu istotnych problemach związanych z przygotowaniem stroju. No i o tym, jak to dbałość o szczegóły ujawnia pewne niedoskonałości filmu - już pierwsze próby odtworzenia komputerowo wygenerowanych klonów ujawniły, że ich stroje tak bardzo ograniczają ruchy, że praktycznie niemożliwa jest walka w takim stroju.

Moonwalk szturmowców i małego Jody

Moonwalk małego Jody
A potem było to, co miało okazać się główną atrakcją - przedstawienie "Zemsta Sithów". Po przedstawieniu zaprezentowanym ponad dwa lata temu na poprzednim Tatooine, spodziewałem się naprawdę wspaniałego, kabaretowego wystapienia. Niestety,  choć wykorzystano oryginalną koncepcję muzyczną przedstawienia, tym razem  okazało się ono  ciągiem pojedyńczych gagów, na poziomie skierowanym do dzieci czy innego prostego, nie wymagającego widza. Do tego dorzućmy problemy techniczne (słabe nagłośnienie, aktorów ledwo było słychać w pierwszych rzędach, nawet gdy akurat dzieciaki siedzące na przedscenie nie raczyły głośno podniecać się piosenką "Ona tańczy dla mnie") i raczej nie powstaje zbyt pozytywny wizerunek przedstawienia. Choć mimo wszelkich wpadek, w pamięci na długo pozostanie wspaniały wizerunek szturmowców i małego Jody tańczącego w rytm muzyki Michaela Jacksona. Aha, no i innowacyjna technologia tworzenia napisów 3D.
Radość zwycięstwa
Ewenementem tegorocznego konwentu okazał się konkurs na amatorski strój gwiezdno-wojenny. I trzeba przyznać, że poziom tworzonych strojów zaskoczył samych organizatorów, a niektórych uczestników wręcz natychmiastowo zwerbowano by do Rebellegionu czy 501-ki, jednak na przeszkodzie stanął wiek. Choć żaden z uczestników nie potrafił opisać swojego stroju ani kryteriów wyboru postaci tak doskonale, jak zrobiła to mistrzyni Zula na konwencie Love4 (i jedynie jawy mogły tłumaczyć się problemami językowymi), to naprawdę kostiumy robiły wrażenie. Wyróżnić trzeba kostium R2D2, który w połączeniu z pilnującymi go dwoma rycerzami Jedi zasłużył na główną nagrodę. To tylko dzięki niemu mała dziewczynka, mimo przebywania na wózku (chyba złamanie nogi) nie została pozbawiona frajdy wystąpienia w konkursie wraz z rodzeństwem. 
Mały Luke Skywalker na tle innych uczestników cosplayowego konkursu
I tylko szkoda, że ze względu na godzinę, część cosplayowców których widziałem rano nie dotrwała do konkursu, więc teraz żałuję, że części przebierańców nie wyłuskiwałem z tłumu i nie robiłem im zdjęć od razu. Z takich "utraconych zdjęć" największe wrażenie zrobiło na mnie dorosłe wykonanie księżniczki Lei - mimo zastosowania prostych środków (odpowiednio dobrana, biała sukienka - albo trochę dłuższa bluzka, fryzura w charakterystyczny, "kręcony kok") skojarzenia z pierwowzorem było wręcz oczywiste.


Gdy słońce zachodzi za horyzontem

Szachy jako kosmiczna gra wojenna
Gdy skończyło się przedstawienie i konkurs strojów, słońce już powoli zachodziło za horyzontem, a konwent zbliżał się ku końcowi. Nawet największych fanów gwiezdnych wojen powoli brało zmęczenie, a niektóre sale już dawno opustoszały z powodu braku atrakcji. Jednak wciąż jeszcze można było spotkać ludzi prawdziwie napędzanym Mocą, bo czym innym daje się wytłumaczyć entuzjazm Wedga mówiącego o disneyowskiej przyszłości Disneya? No cóż, sam z obawą patrzyłem na zakup podobno podupadającego już imperium Georga Lucasa, obawiając się przerobienia Dartha Vadera na jakąś przypominającą Myszkę Miki parodię, jednak Wedge wyjątkowo optymistycznie przedstawił zupełnie inną wizję. I choć to praktycznie predykcja nie wiele lepsza od wróżenia z fusów, to i tak pewne jest, że zamiast katastrofy czeka nas spektakularny sukces. A nawet jeśli jednak wyjdzie katastrofa - to z pewnością będzie to katastrofa spektakularna, że każdy, dosłownie KAŻDY fan gwiezdnych wojen powie: TAK, tak właśnie to miało wyglądać, tego właśnie oczekiwałem. Baaa, zapewne tak właśnie powie każdy fan Star Treka, który jeszcze dziś z bezzasadnym uporem maniaka bezmyślnie powtarza " Starwarsowiec twój wróg, Starwarsowiec twój wróg". No cóż, o tej prelekcji mogę powiedzieć tylko jedno, parafrazując wielokrotnie powtarzaną przez autora sentencję: Wedgu pokazał nam, jak należy prowadzić prelekcje. I chyba muszę ją uznać za najlepszy punkt konwentu
Małe jawy na pustynnej Tatooine
Wydawałoby się, że to już koniec, że ile może człowieka dobrego spotkać w ciągu jednego dnia, ile atrakcji można spotkać w tak krótkim czasie? No tak, ale tam w planie jeszcze coś jest, jakaś gwiezdnowojenna technologia. Więc jakże to wypadałoby mi odpuścić prelkę o  robotach i droidach? No więc, oprócz poznania robotów które w obecnych czasach nie zawsze okazują się mocno predykcyjnym science-fiction a otaczającą nas rzeczywistością (jak chociażby roboty medyczne wykonujące operacje medyczne) dowiedziałem się ciekawostki dotyczącego samego słowa droid. Humanistycznej ciekawostki, żeby było ciekawiej, choć przecież chodzi o słowo raczej pochodzące z działki inżynieryjnej.Bo choć odrzucając dwie początkowe litery z rzadko używanego nawet wśród robotyków słowa android (oznaczającego dowolnego robota humanoidalnego) George Lucas nie wykazał się specjalną kreatywnością, to jednak słowo "droid" zostało zastrzeżone w urzędzie patentowym i nikt nie ma prawa go używać w produktach komercyjnych bez zgody Lucasfilmu. 

Gwiezdno-wojenne hulanki

Star Wars - zestaw kuchenny 
Podobnie jak i na poprzednim konwencie nie obyło się bez ciekawostki. Pamiętacie pijaczków spod leśnickiego sklepu, którzy (w niekoniecznie pijackim zwidzie) zobaczyli Dartha Vadera, a nawet usłyszeli jego sapanie, które w ciemności rozpraszanej jedynie przez słabą lampę musiał brzmieć wyjątkowo przerażająco? Tym razem gwiezdno-wojnowcy nie okazali się czynnikiem sprzyjającym zostaniu abstynentem, raczej wręcz odwrotnie, okazali się ofiarą nałogu. A konkretniej pijakiem okazał się przesympatyczny robocik R2D2. Jak mawia pogłoska, aktor odgrywający rolę uwielbianego przez wszystkich droida często korzystał z zacisza swego "gabinetu" spożywając w trakcie pracy w swoim oklejonym "typowo męskimi plakatami" zamknięciu mocniejsze trunki. To teraz wyobraźcie sobie, jakie musiało być przerażenie pozostałej części filmowej ekipy, gdy na pukanie do stojącego w słuńcu Tunezji metalowego, zamykanego od środka na śruby blaszanego kostiumu nie było żadnej reakcji? Na szczęście, po kilkugodzinnym "odpoczynku" w cieniu, wytrzeźwiały aktor się odezwał...  
Darth Maul na tle komiksów Przemysława Truścińskiego

wtorek, 19 listopada 2013

Zamczysko, czyli strachy starego zamku...

Zamczysko to całkiem nowy konwent we wrocławskim kalendarium. Wielka niewiadoma, jednak po sukcesie Fantasy Expo mogło to oznaczać kolejną miłą niespodziankę. Zwłaszcza, że w wykonaniu CK Zamek, znanego przecież chociażby z DFów czy Tatooine.
I trzeba powiedzieć, że zaczęli prawie po Hitchockowsku. Bo jak mawiał ten mistrz kina, najpierw należy zacząć od trzęsienia ziemi, a potem akcja powinna się rozwijać. Za to z pewnością jak dla mnie, Zamczysko rozpoczęło się bombowo. A w kwestii trzęsienia ziemi, w końcu to nie wina autora prelekcji, że akurat przy Car-bombie u Rosjan rozsądek przeważył nad rozmachem – lecz w końcu inaczej być może zamiast czytać tego bloga zastanawialibyście się obecnie, jak przeżyć kolejne dni apokalipsy.

To zaczynamy od trzęsienia ziemi...

Ale o co chodzi? O bombową prelekcję Simona Zacka, e-pisarza jak sam siebie nazywa. Prelekcję o bombach atomowych. Choć niestety nie obyło się bez nudnej historii i znanych nazwisk, to trzeba przyznać, że mnóstwo było ciekawostek, które niczym konfitura w pączku nadawały całości smaku. A więc było o tym, jak Amerykanie zanim zbudowali bombę, wcześniej zbudowali super-tajne miasto. O tym, jak Rosjanie przed podjęciem pierwszych prób zmiecenia wrogów, najpierw zmietli z mapy kilka swoich miast, i to też w ramach utajniania badań. Było o „stawce dnia zagłady”, czyli zakładach między naukowcami o siłę wybuchu pierwszej bomby, o tym, jak Japonia po zagładzie Hiroszimy doszła do wniosku, że przecież Amerykanie z pewnością nie mają drugiej wojny. Było o bombach atomowych, które „się beztrosko zgubiły”. No i o carbombie, kontynuacji jakże rosyjskiego trendu posiadania wszystkiego co największe. No właśnie, co do bomby Tzsar, sam nie wiem, czy traktować ją jako kontynuację rosyjskiej tradycji, czy jej zaprzeczenie. Bo przecież z jednej strony, ani car-puszka, ani car-kolokol nie zadziałały już przy pierwszej próbie, czego nie można powiedzieć o bombie Tzsar. Z drugiej strony, wszystkie trzy car-przedmioty rozwaliły się już przy pierwszej próbie użycia – i w tej kwestii jednak tradycja została podtrzymana. To może ja wrócę do dylematów mniej intelektualnych, czyli rozważań nad pączkami, ich dziurawieniem i zawartych w nim wypełnieniem? Tak właśnie amerykańscy twórcy pierwszej bomby atomowej odpowiadali znajomym, zapytani nad czym prowadzą badania: „robimy dziury w pączkach”. Z pewnością brzmi to o wiele przyjaźniej, niż wizja samonapędzającej się apokalipsy...



Fotografia jak rozwiązywanie równań z wieloma niewiadomymi?

No cóż, mówiąc o prelce Simona Zacka, to oprócz ciekawostek, trzeba go pochwalić za umiejętność prostego wytłumaczenia zjawisk gdzieś z pogranicza jednej z najtrudniejszych dziedzin nauki, fizyki kwantowej. Z pewnością jednak zdecydowanie gorzej poszło Minosowi tłumaczącemu podstawy fotografii. Wydawałoby się, że jest to sztuka wymagająca ledwie muśnięcia fizyki, ew. chemii, jednak w wykonaniu Minosa „proste pstryknięcie” zdawało się przypominać rozwiązywanie 1 (słownie: JEDNEGO) równania z 500 niewiadomymi. I tak jak zazwyczaj mowa o równaniu 3 niewiadomych, z czego jedną lub dwie przyjmuje się za stałe, a pozostałe wyznacza doświadczalnie (lub pozwala obliczyć aparatowi, jak ma to miejsce w przypadku 90% zdjęć zrobionych na świecie :), tak u Minosa było to raczej niepotrzebne dorzucanie zmiennych, które odpowiadają za rzeczy zupełnie z tym niezwiązane. A już pomnażanie światła zakrawało mi na cudotwórstwo :) No cóż, podsumowując, Minos trochę wiedzy o zdjęciach może i ma, ale z pewnością zabrakło jakiejś koncepcji jej przekazania, a brak zrozumienia podstawowych pojęć fizycznych związanych z fotografią (i czemu jedne wartości mnożymy przez 2, a inne tylko przez pierwiastek, że o kwadracie nie wspomnę) utrudniał odbiór przekazu nawet osobom, które ogólnie wiedziały o co chodzi i chciały wzbogacić swoją wiedzę.



Zabójcze.... pomidory? Atakują

No cóż, na prelekcji wytrzymać mi się nie udało, dlatego była okazja żeby się posilić, a potem zajrzeć do filmówki. Byłem tam już wcześniej, na oryginalnym Nosferatu, i muszę przyznać, że to dosyć specyficzne dzieło. W uproszczeniu można by powiedzieć, że czarno-białe (a właściwie monochromatyczne, bo uciekające w zażółconą „sepię”), jednak trzeba przyznać, że z tych „kolorowych” kolorów, oprócz wspomnianej żółci, pojawia się też niebieski. Także sposób pokazania tematu znacząco odbiega od współczesnych mega-produkcji, że o efektach specjalnych nie wspomnę – choć trzeba przyznać, że w tej ostatniej kwestii jednak sobie całkiem nieźle radzili. No tylko z tą zakręconą fabułą trochę gorzej...
Za drugim razem trafiłem jednak na blok horrorów … szalonych. Nie wypada mi powiedzieć, na fragment którego filmu trafiłem, bo mi zaraz blogspot każe odznaczyć kategorię „tylko dla dorosych”, powiem tylko, że ten blok zaczynał się od szalonych pomidorów. Dodajmy, że organizatorzy Zamczyska też nie zdecydowali się na tłumaczenie tytułu z języka niemieckiego, choć akurat najbardziej znacząca nazwa brzmi tak samo w obu językach :)
No, ale skoro miały być warsztaty fotograficzne, to przecież trzeba pofocić, no nie? No więc warsztaty zorganizowałem sobie sam, najlepszym miejscem do tego okazał się oczywiście LARP-room, w którym odbywała się sesja Vampira. Chociaż spora część strojów była stosunkowo prosta, to mimo to świetnie oddawały nastrój. Co do gry aktorów, to już mi trochę gorzej oceniać, bo za polityką i intrygami nie przepadam, a przecież chyba na tym właśnie bazuje Vampir?





















10 kropka – czyli jeszcze ciekawsze zabijanie

Dlatego po pokręceniu się wśród kolorowych strojów (dodam, że nie wszystkich żywych), grzecznie podreptałem na kolejną prelekcję. I znów trafiłem na horror klasy B, C, albo nawet Z, w których niekoniecznie chodzi o spójność akcji, świata czy w ogóle cokolwiek sensownego. Tak więc jak Kacper Potocki opowiada o wilkołakach walczących z watahą wielkich, gołych cycków, o przedpotopowcach rzucających wieżowcami i dlaczego nie warto przytulać misiów... misiołaków znaczy się. Było też o tym, jak kończy się starcie góry mięcha z 4 atomówkami, i o tym co daje 10-kropka umiejętności. Że postaram się zacytować: „Już 9 kropka daje nam milion sposobów na zabijanie. 10-ta kropka nie daje nam żadnego nowego – jedynie sprawia, że do każdego z tego miliona sposobów możemy doprowadzić w sposób bardziej ciekawy”.
A potem jeszcze posłuchałem Magdy Pioruńskiej opowiadającej o tym, jak chrześcijaństwo przyczyniło się do powstania wilkołaków (i chyba jedynie inkwizycja ze swoimi stosami mogła mieć jakieś sukcesy w walce z nimi), a potem udać się do karczmy posłuchać wszelakich dziwnych opowieści z tego i z tamtego świata.
I tylko nie mogę zrozumieć, czemu w drodze powrotnej z tej upiornej mgły wciąż wynurzały się krwiożercze gałęzie, które niczym kościste ręce jakiegoś wielkiego potwora próbowały porwać auto. Co prawda woda święcona w spryskiwaczach dawała radę, jednak nie należało zbyt długo pozostawać w strefie zagrożenia.



By przeżyć od zmierzchu do świtu...

Bo świt następnego dnia zapowiadał się trochę bezpieczniej. Chociaż świat wciąż przysłonięty był wszechobecną mgłą, to potwory widać nasyciły się już samochodami przez noc, i do zamku udało się wrócić bez większych przeszkód. A może to ten genius loci znów przejął władanie nad Wrocławiem? Tak więc miałem okazję posłuchać tej mroczniejszej wersji historii Wrocławia w wykonaniu Artura Domańskiego, przewodnika, autora strony wroclaw-przewodnik.eu. I choć znów nie zaczęło się od trzęsienia ziemi, to jednak ścięta głowa Jana Chrzciciela podana na srebrnej tacy wywołała podobne wrażenie. A potem już się temat rozwinął: było o mostku pokutnic, o ludwisarzu który zabił swego ucznia niepomny jego dzieła, o tym, co przygrywało skazańcom idącym na wrocławski szafot. A także o niespłaconych budowlańcach jak żywo przypominających majstrów z cyklu opowiadań „Murarze” (zainteresowanych odsyłam do odkopania archiwalnych numerów Science Fiction), o parkach, w których spacerujemy wśród dusz pochowanych i ostrzu, które wciąż „śpiewa” agonalnym jękiem 800 zabitych nim dusz.
Potem już szło trochę gorzej. Kamila Kowalczyk ze swoimi makabreskami miała wysoko postawioną poprzeczkę. I przyczyniła się do tego zarówno Aneta Jadowska wrazz Anną Brzezińską po swoich DF-owcych prelekcjach o ORYGINALNYCH bajkach ludowych, jak i sama Kamila. No cóż, poziom prelekcji o seks-parodiach z konferencji gwiezdno-wojennej ciężko będzie powtórzyć każdemu prelegentowi... Z kolei demonologia wodno-słowiańska zupełnie mnie rozczarowała. Jak sama autorka przyznaje, interesowały ją jedynie 2 czy 3 rodzaje z jakże szerokiego spektrum demonów wodnych. I choć trafia do mnie argument, że pewne demony występowały pod wieloma nazwami w różnych kulturach, to wciąż brakuje mi podobieństwa do demonów z pobieżnie i pośpiesznie obejrzanej wystawy Bestiarium słowiańskie. Ale dla samych piosenek i grafik warto było odwiedzić.
Podsumowując, CK Zamek po raz kolejny przygotowało ciekawy konwent, który nie spotkał się z szerokim przyjęciem przybyłych. Jednak jak na pierwszy raz, to i tak całkiem nieźle poszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę całkiem liczną grupę uczestników spoza granic naszego województwa.

poniedziałek, 3 września 2012

Wywiad z Andrzejem Ziemiańskim (Polcon 2012)

Setka wpisów za nami, pora na następną. Choć początkowo setny wpis miał być relacją z Polconu, to jednak potem moje plany powoli się odmieniały. Najpierw stwierdziłem, że na 100-tkę należy uderzyć jeszcze silniejszym akcentem, a dwa tygodnie przed Polconem dowiedziałem się, że będę prowadził wywiad z Ziemiańskim. Na kilka dni przed... zobaczyłem rozpiskę prelekcji, i już wiedziałem, że 100-tny wpis będzie związany z dyskusją na temat wrocławskiego stolicowania polskiej fantastyce. 101-wszy miał być Polcon, jako przerywnik między wywiadami, a jakże dumny numer czołgu znanego z "Czterech Pancernych" miał przypaść Ziemiańskiemu. Dopiero potem sobie przypomniałem, że przecież pierwszą setkę rozpoczynałem wpisem związanym z Andrzejem, a drugim z kolei wpisem była konwentowa relacja z Tatooine... więc tradycji musiało stać się zadość.
Tak więc dziś przytaczam wywiad z Andrzejem Ziemiańskim. Za kilka dni zbiorcza relacja z Polconu, i na tym chyba skończy się polconowy cykl. I mam nadzieję, że do drugiej setki nie dość, że dożyję, to jeszcze trafi się równie spektakularna tematyka.
PS. Z góry przepraszam za ewentualne błędy w zapisie, starałem się, żeby ich było jak najmniej, niestety sprzęt nagrywający był naprawdę amatorski i niektórych słów nie daje się odgadnąć (zwłaszcza tych z publiczności).

Wywiad w wersji video w wykonaniu Raportu Obieżyświata (link)

Wywiad w wersji audio (wykonanie własne) (link)
Parę słów o Achai
ZK: Dzień dobry, witam wszystkich na spotkaniu autorskim z Andrzejem Ziemiańskim.  Mam nadzieję, że wszyscy znają Andrzeja Ziemiańskiego, są tutaj sami jego fani, pominę sobie część biograficzną i zacznę od właściwych pytań. Andrzeju, ostatnio pojawiła się kolejna Twoja książka, Pomnik cesarzowej Achai, czekaliśmy na nią 10 lat i wreszcie się pojawiła. Może opowiedziałbyś wszystkim, co prawda większość pewnie ją czytała,  natomiast już słyszałem, że są tu i tacy, którzy jeszcze jej nie czytali, więc jakbyś po krótce coś o niej opowiedział?
AZ: No bardzo enigmatyczne to pytanie, czy coś o niej mogę opowiedzieć? Proszę państwa, to jest właściwie dopiero drugi tom Achai właściwej, tak jak zawsze podkreślałem, [tutaj drobne problemy z mikrofonem, dalsza część odbyła się „unplugged”]  Proszę państwa, ja mogę mówić głośniej, wolę nawet tak, bo mikrofony mnie strasznie peszą i denerwują. A Achaja [Pomnik Cesarzowej Achai] to jest dopiero tom drugi, tak zwana trylogia, czyli tom pierwszy został podzielony sztucznie przez wydawcę, słusznie zresztą, że nie wyda książki o objętości 1200 stron w cenie jakiegoś 150 złotych, nikt by nie kupił tego tak z marszu. Ale Achaja którą państwo znacie w trzech pierwszych tomach to jest pierwszy tom trylogii. Teraz właśnie zacząłem pisać drugi tom, a w tej chwili właśnie kończę poprawiać drugą część drugiego tomu, czyli drugiej trylogii w sensie wydawniczym.  No potrafię najprostsze rzeczy skomplikować proszę państwa.
(publiczność) Czyli jak to ująć, razem będzie 9 tomów
AZ:  9 tomów tak, ale redaktorskich. W zasadzie, to jest trylogia, każdy tom dzielony sztucznie na 3 części. Nie, no żebym nie skomplikował, bo zaraz zacznę tak komplikować.
ZK: Z drugiej strony, ten drugi tom się wyraźnie odcina od pierwszego tomu. Zakładam, że w ramach II tomu będzie to coś, co można nazwać spójną całością. Czy trzeci tom znowu będzie się tak oddzielał od pozostałych, czy nie?
AZ: No ja mam nadzieję, że jest to spójna całość, no, ale niestety, lata lecą niestety. Jak pisałem I tom, czyli te trzy tomy które się ukazały, to już jednak parę lat temu było. Pamiętałem o tym, co pisałem na pierwszej stronie kończąc powieść, teraz naprawdę lata lecą, często nie pamiętam co było na początku, ale z tego co wiem, jest mnóstwo autorów którzy mają swoje bazy danych i tam mają wszystkie dane na temat każdego bohatera, powiązania rodzinne, historie, itd., czyli de facto tworząc jedną książkę tworzą od razu dwie, jedna jest z takimi didaskaliami. Też kiedyś o tym myślałem, jednak z reguły to jest tak, że brak mi czasu i wrodzone lenistwo mi na to nie pozwala więc piszę tak z pamięci, z bańki, nie wiem, jak to powiedzieć. No i często robię straszne rzeczy, bo popada się od razu w słowotok, a poza tym druga rzecz, której nie lubię, a która często występuje u mnie, bohaterowie często zdobywają władzę. To są ludzie, których ja znam, widziałem ich gdzieś, to są postacie, które znam osobiście, ludzie, którzy żyją naprawdę, jakoś tam fantastycznie zmienieni, w celu tam fantastycznych rzeczy i ci ludzie, niestety, gdy zaczynam o nich pisać zaczynają żyć własnym życiem, i na przykład bohater jakiś mówi: No nie no, tak mnie polubiłeś, że mnie nie zabijesz, tak jak planowałeś, w następnej scenie. I niestety, zawsze ulegam. Ale proszę państwa, tu będę się od razu bronił. Często słyszę zarzuty, że tak bohaterowie jak opisują nie mogą postępować w realnym świecie. W całym życiu postępują jakoś tak bez sensu zupełnie. Tu się całkowicie zgodzę, bo ten człowiek, który postawił mi ten zarzut, próbuje przypisać do świata Achai cechę, której nie ma także nasz świat realny. On tam próbuje przypisać logikę. Proszę państwa, nie ma logiki w świecie Achai, jak nie ma jej w świecie realnym, który nas otacza, żadnej logiki nie dostrzegam tutaj wokół. Te światy są jakby kompatybilne.
ZK: Cechą charakterystyczną Achai było to, że było parę wątków, które tak jak warkocz, wzajemnie się przeplatały, momentami bardzo delikatnie, momentami się zacieśniały, po czym się znowu rozplątywały. Akcja była  w ten sposób jeszcze mniej przewidywalna. Pytanie, jak będzie to wyglądało w Pomniku Cesarzowej Achai, bo tu mamy jak na razie sytuację wręcz odwrotną, wszystko zbiega się do jednego punktu, zarówno pod względem fabuły, jak i pod względem geograficznym.
AZ: W pierwszym tomie tak, faktycznie, w I części drugiego tomu, tak powinienem powiedzieć. Teraz główni bohaterowie zaczną sobie podróżować, mówię o drugiej części drugiego tomu która jest już napisana, którą kończę poprawiać i wysyłam do wydawcy, a we wrześniu zaczynam pisać wreszcie zakończenie tego II tomu podzielonego na trzy. I tam naprawdę, szczerze mówiąc, nie wiem co będzie bo jeszcze nie wymyśliłem. Proszę państwa, nigdy nie pisałem w ten sposób, żeby z góry wiedzieć co będzie, jak to się wszystko skończy. Po prostu historia gdzieś tam sobie żyje w człowieku i ja ją jedynie usiłuję spisać, a tak jak mówiłem, bohaterowie mają swoje własne wymagania, chcą tego lub owego, poza tym to tak wynika z rozwoju samej akcji, a potrzecie, zawsze próbuję pisać w sposób… o Jezu, jak się zagubiłem… Przepraszam najmocniej, mam tendencję do komplikowania, więc zapytam krótko: jak brzmiało pytanie?
ZK: Czy akcja się rozplącze, czy się nie rozplącze?
AZ: Rozplącze.

Wrocławianistyka

ZK: Druga twoja książka, za progiem grobu, której przyznam się, że jeszcze nie czytałem, mnie interesuje, na ile będzie to wrocławska książka, bo jednak pojawia się u Ciebie dosyć często motyw wrocławski.
AZ: Wrocław znam i to jest miasto na którym nikt mnie nie zagnie, nikt mi nie powie, że idąc od mostu takiego a takiego do mostu drugiego nie można prowadzić tak długiego dialogu bo musieliby przystawać co każde 2 kroki. Zresztą to nawet nie chodzi o te kwestie techniczne, to jest mało ważne. Wrocław jest miastem które czuję, dlatego pisząc cokolwiek współczesnego, co mogę umieścić gdziekolwiek napiszę o Wrocławiu. Kiedyś za czasów złego i brzydkiego socjalizmu pisało się książki umieszczone w tak zwanej Ameryce, to ładnie brzmi, Ziemkiewicz kiedyś powiedział „tak zwanej” ponieważ nikt z nas w Ameryce nie był, opieraliśmy się na filmach, książkach, i przez to można było to zobaczyć. No i pisało się, bo tam były możliwe przestępstwa, u nas zresztą też ale nikt o tym nie mógł pisać. Możliwe były pościgi, różne tam dramatyczne zwroty akcji, itd. Itd. I wszystko było ładne, poukładane, nawet bandyta w socjalistycznym filmie był takim człowiekiem prawie do zaakceptowania, człowiek który zbłądził jedynie. A później okazało się, że nie mieliśmy pojęcia o tym wymyślonym świecie, on był bardziej sciencefiction niż powieści które się działy na Księżycu czy na Marsie, no i każdy zaczął tam pisać o tym na czym się naprawdę zna. Wydaje mi się, że mam duży wkład w wrocławizowanie polskiej fantastyki. Ale proszę państwa, to jest miasto szczególne, proszę zwrócić uwagę: poza wrocławianinami piszącymi o Wrocławiu, są jeszcze autorzy np. z Krakowa, Gdańska, piszą też o Wrocławiu, nie o Krakowie, Gdańsku, tylko przenoszą akcję tutaj. To jest miasto bardzo szczególne, to jest tygiel wielu kultur, minimum pięciu, które można wymienić tak od razu, jest to coś co oddziaływuje na nas, na mnie jako dziecko repatriantów, jakby też teraz modnie powiedzieć, wypędzonych którzy zamieszkali w kompletnie obcym otoczeniu. Naprawdę, jeżeli wziąć pod uwagę różnice kulturowe i materialne, to moi rodzice byli jakby kosmitami, których tu zrzucono na ziemię, albo odwrotnie, ziemia na nich, przylecieli przecież z kosmicznego świata i musieli tu wszystko odkrywać, a ja, wtedy ich dziecko, byłem człowiekiem który naprawdę był pogubiony, byłem poddawany indoktrynacji socjalistycznej, Rok 1984 Orwella prawie że przeżyłem, jednocześnie otoczenie mówiło mi zupełnie coś innego. Historia tego miasta mówiła mi coś innego. I samemu trzeba było docierać do jakichś rozwiązań. Ten temat tak mnie interesuje, że o nim piszę bo lubię to.
ZK: No właśnie, chciałbym ci pytać jak się pisze o Wrocławiu? Bo jednak Tolkien tworzył swoje Śródziemie, w Achai też tworzysz nowe światy. Czy łatwiej pisze się o stworzonych światach, gdzie masz pewną swobodę, czy łatwiej się pisze o świecie, który znasz, czyli o Wrocławiu, w którym z jednej strony ogranicza cię to, bo musisz się pilnować, nie możesz sobie tak przeskakiwać z miejsca na miejsce, ale z drugiej strony nie musisz go tworzyć?
Kiedyś Lem ładnie napisał, czym się różni pisarz science-fiction od pisarza zwykłego. Zwykły ma przed sobą mur, który musi pokonać, przejść przez niego, znaleźć się po drugiej stronie. Problem pisarza science-fiction jest taki, że najpierw musi sobie ten mur zbudować. I tu jest zasadniczy ból. Oczywiście, że łatwiej jest musząc przed sobą ten mur wybudować, ponieważ znam wtedy wszystkie tajne przejścia, ukryte bramy i takie tam klucze które rozwiązują przejście przez każdy labirynt. Ale mi jest łatwo, bo jestem architektem z wykształcenia. A Wrocław to jest miasto, które de facto mnie nie zaskoczy. W momencie, kiedy mam już pewne doświadczenie, jak to powiedzieć, we współżyciu z miastem to głupio zabrzmi, doświadczenie w poznawaniu tego miasta, naprawdę, i jego historii przede wszystkim, i jego współczesności, i przede wszystkim dynamicznych zmian, którym to miasto podlega. Naprawdę, nie sposób żebym pisał o czymś innym, bo wtedy będę sztuczny, chciałbym na przykład pisać o Krakowie, który bardzo lubię, uwielbiam Poznań, ale od razu każdy Poznaniak mi powie: weź stary, daj se spokój.
ZK: Wspominasz, że nie będziesz pisał o obcych miastach. Orbitowski sam napisał o Wrocławiu, i trzeba przyznać, że całkiem dobrze mu to poszło. Jak się potem pójdzie samemu w te okolice…
AZ: Bo to dobry pisarz jest.

Co wynika z architektury?

ZK: Wspomniałeś, że jesteś architektem. Niby wszyscy znają tą informację, ale pytanie: na ile ta architektura wpływa na twoje pisanie?
AZ: Wpływa, wpływa, i to bardzo. Architektura jest jedynym działem który łączy sztukę inżynierską z tzw. Artyzmem, jakkolwiek śmiesznie by to nie zabrzmiało. To znaczy to są jedyne studia które łączą to że trzeba być estetą i odbyć te wszystkie praktyki, naukę rzeźbienia, w ogóle miałem piątkę z rzeźbienia, ale to dlatego, że jestem wysoki i miałem postument, na którymś coś tam z gliny robiłem a profesor który mnie uczył sięgał mi potąd. Więc wytłumaczyłem mu, że to jest piękne. Z rysunku już bardzo źle mi szło, niemniej jednak wszystko trzeba było przeżyć, wszystkie dziedziny sztuki doświadczyć samemu, nawet malarstwo się tam zdarzyło. A inżynieria daje zdyscyplinowane myślenie: co z tego, że ja jestem tutaj w stanie niesamowite rzeczy zrobić, analizować co ja widzę na obrazie, dajmy na to Goi kiedy muszę do tego dostosować swoją wiedzę inżynierską. Pierwszym zaskoczeniem które przeżyłem jeśli chodzi o literaturę, to był wykład z estetyki, gdzie kobieta wyświetliła rzeczonego Goję, konkretnie obraz: Maja naga. Jest to o bardzo jasnej karnacji skóry modelka, która leży na ciemnej sofie, z tyłu są ciemne draperie. Profesor się nas pyta: co widzicie drodzy studenci? No co widzimy… no widzimy nagą kobietę, która leży na pięknej sofie w ciemnym wnętrzu. Proszę Państwa, bardzo dobrze, ale za dużo wiedzy w to wkładacie. No to co widzimy – gołą babę ktoś powie. Proszę państwa, świetnie, widzicie to co trzeba, żebyście widzieli, tylko za dużo wiedzy wkładacie w to co mówicie. Powiedzcie to prościej. Jak można powiedzieć prościej? No co ja widzę – człowieka widzę, powietrze widzę w pewnym sensie, powietrze nie jest przezroczyste wbrew pozorom i widać je, i teraz prościej, cały czas ten sam zarzut. Prościej, prościej, cały czas ten sam zarzut, prostych słów używajcie, prostych pojęć – no jak powiedzieć prosto? No wreszcie wyjaśniła nam kochana pani profesor: widzimy jasny soczewkowaty kształt na jasnym tle. To jest serum literatury i prozy fantastycznej. Zwykły pisarz może sobie powiedzieć, że widzi miłość swego życia z którą łączy plany na przyszłość, ja widzę soczewkowaty kształt na ciemnym tle.
ZK: No dobrze, to jest sposób myślenia, zauważyłem jednak, ze w twojej literaturze pojawiają się rzeczy na które normalny człowiek nie zwróciłby uwagi nie dlatego, że inaczej patrzy, tylko dlatego, że nie jest architektem. Przykładem jest tu chociażby telefon do zaprzyjaźnionego architekta, który podpowiada jak przy pomocy klucza 14-tki wysadzić budynek w powietrze, przykładem jest w chyba jedynej twojej niefantastycznej książki, a właściwie w opowiadaniu siedem schodów, te siedem schodów po których niepełnosprawny nie może wejść. Jakie są jeszcze przykłady, że nawet nie to, że inżynier, nie taki sposób myślenia, tylko właśnie gdzie pojawia się Ziemiański-architekt, który zwraca uwagę na problemy architektoniczne.
AZ: To jest wiele takich śladów, o których trzeba wiedzieć. W pierwszej powieści, Wojny urojone, o Gaudim się rozpisywałem,  który wszędzie swoje architektoniczne uroki rozsiewał. Wiele rzeczy jest takich, np.  pisząc opowiadanie Legenda musiałem opisać świat zamknięty absolutnie, to jest Wrocław przyszłości, który jest 4,5km pod parkiem warszawskim, Warszawa już się tak strasznie rozrosła, że wchłonęła całą Polskę, to jest właściwie jedna aglomeracja. A Wrocław żyje w holu budynku, który kiedyś tam wybudowano który miał 4,5 km wysokości. Skąd te 4,5 kilometra? Stąd, że jest to graniczna wytrzymałość współczesnego żelazobetonu. Gdybyśmy złożyli ciut wyżej, to by się złożył i zawalił pod własnym ciężarem. I to w tej chwili nie pójdziemy ani trochę bliżej, ale to jeszcze nam daleko do tych 4 kilometrów, i to trzeba było wiedzieć. A skąd się to wzięło? Wzięło się stąd, że kolega przyszedł z architektów, z budownictwa, i powiedział: Chłopaki, mam przedmiot Projektowanie architektoniczne. Mam zaprojektować jakiś biurowiec. Weźcie to dla mnie zróbcie, a ja za was zrobię obliczenia z konstrukcji. No, to jak ktoś zdjął mi z głowy konstrukcję, to żeśmy z kolegą zaprojektowali taki budynek.  I to było tak, że budowlańcy, którzy robią proste projekty, za taki szczyt skomplikowania to już jest willa, on przedstawił projekt 4,który ma 4,5 km wysokości. Wygrał jakiś konkurs tym projektem, no i cholera miał jechać do Warszawy się tłumaczyć, jak tą konstrukcję wyliczyć. Myślałem, że nas zamordują… ale na studiach w ogóle są takie fajne rzeczy, które wynikają… pamiętam, szkolenie wojskowe nam zafundowali. No i bardzo dobrze, w strzelaniu byłem znakomity, ponieważ wykryto że koledzy dziurkowali tarcze długopisem. Jedynie ja wpadłem na to, że dziurkowałem własną łuską, i to nie że wszystko 10-tki, tylko żeby było ładne skupienie gdzieś obok. No to miałem piątkę ze strzelania, później rzut granatem.  Ja mam kategorię E, i nie dlatego, że mi coś dolega, tylko dlatego że jakoś tak sprytnie usiłowałem to załatwić, ale rzut granatem, takim przedmiotem, 10-15 metrów to góra, co mogłem osiągnąć. Na szczęście odpadł na strzelaniu kolega koszykarz, który miał ze 2 metry wzrostu, mówię: stary, nikt tu mnie z nazwiska nie zna, weź idź rzuć za mnie.  No, 75 metrów, rekord chyba świata… no i się zdarzyło to, co się musiało zdarzyć: pan jest najlepszy, pan jedzie na konkurs do Warszawy, pan będzie reprezentował naszą szkołę.  Zrozumiałem, że nie będę jednak robił kariery w wojsku, postarałem się o kategorię E i nie pojechałem.
ZK: No, ale co by nie było, fascynacja wojskiem ci została, co widać w niektórych książkach…
AZ: Fascynacja bronią, nie wojskiem jako takim.
ZK: Aha, ale chyba także fascynacja władzą, która wynika z wojska, i ze zdobywania władzy, co już wspomniałeś.
AZ: Zdobywanie władzy jest szalenie ciekawe, zwłaszcza jeżeli jest to zdobywanie władzy przez lud. Lud Boży, czyli w momencie kiedy jakąś tam samoświadomość w dziejach lud zyska, i bardzo mnie ciekawi, kiedy to następuje. Zawsze czytałem o tych bohaterach, w sensie… można nie lubić ideologii którą oni reprezentują, mówię np. o Che Gewarze, moim ulubionym bohaterze, śmiem mówić, że o bohaterze literackim, bo jego pamiętniki są autentyczne, ale to co o nim napisano, te analizy psychologiczne, to literatura piękna jest, mało związana z rzeczywistością. Ale interesuje mnie sam proces: jakim cudem Fidelowi Castro się udało? Bo miał dobrego backmana, takie są moje przemyślenia. Jezusowi się nie udało, bo jego backman, święty Piotr, nie był tej klasy backmanem, co Che Guewara. W związku z tym my dzisiaj czcimy symbol, człowieka któremu się nie udało to co Fidelowi, a z kolei na Kubie czci się nie tego szefa, nie Fidela, tylko właśnie Che Geuwarę. I to mnie właśnie cieszy, taka dwoistość historii. Warto przy okazji zwrócić uwagę, że każda próba zdobycia władzy przez lud następuje w momencie, kiedy następuje poluźnienie reżimu, poluźnienie systemu, czego dowodem mogą być współczesne Chiny, gdzie ilość niewolników przekracza średnią światową. I to mówimy, jak to nazwać, o niewolnictwie dobrowolnym. Dobrowolny niewolnik, takie określenie, po prostu nie jestem w stanie powiedzieć, czemu tam nie następuje wielki wybuch niezadowolenia społecznego. Nie następuje i już. Bardzo ciekawe będzie, jak nastąpi. To się może źle skończyć.

środa, 5 września 2012

Parę słów o Polconie

Trzeba przyznać, że ciężko mi pisać o Polconie. Z jednej strony – mnóstwo atrakcji, z drugiej – ich niestety niska dostępność dla mnie. Choć z jednej strony okres wakacyjny dla ludzi jeszcze nie pracujących jest najlepszym na konwenty, to z drugiej strony komuś kto pracuje niekoniecznie jest łatwo wtedy dostać urlop czy nawet wcześniej zerwać się z pracy. I w swej naiwności myślałem, że przecież ponad połowa Polconu jest dla mnie dostępna… w swej ogromnej naiwności.
Szczególnie interesował mnie blok apokaliptyczny. Wiadomo, rok 2012, być może za pół roku nie będzie już naszego świata, więc może warto by poznać wszystkie scenariusze? Prawie wszystkie scenariusze rozegrano do piątku, do godziny 15-tej, na weekend nie pozostało prawie nic. Ominęło mnie także spotkanie z Danikenem, Sapkowskim… zdecydowanie to nie był konwent dla ludu pracującego.
To, co pamiętam ze wszystkich konwentów (no, może z wyjątkiem Tatooine) to przepiękne tańce tribal, w czasie których człowiek czuł się, jakby to nie człowiek, ale tęcza swymi kolorami tańczyła wokół człowieka. Tym razem Wrocław stanął na przeszkodzie.


Postęp, czyli miniaturyzacja dotyka też żołnierzy Imperium


Wrocław w fantastyce, fantastyka we Wrocławiu


Bo konwent to doskonała okazja do spotkania
z wydawcami... także wrocławskimi
Bo przecież tyle było prelekcji o Wrocławiu Fantastycznym… w czwartek przepadło mi spotkanie na temat biblioteki Shedar. Na szczęście nadrobiłem na spotkaniu sobotnim na temat wrocławskich klubów fantastycznych. No więc dowiedziałem się, że z klubów fantastycznych istnieje nieznana mi do tej pory biblioteka Shedar, godnie reprezentowana przez wspaniałego Henryka Jasickiego. No i… no i ze spotkania nie wynikało nic więcej. Dwóch pozostałych prowadzących po prostu nie przyszło na spotkanie, choć jednego widziano nawet tuż przed drzwiami. No cóż, ja osobiście nie widziałem, ale wiarygodności gżdacza podważać też nie będę.
Nie lepiej ocenię prelekcję Piotra Drzewińskiego „Niesamowity Wrocław”. Choć ze swojej strony wyszukał mnóstwo informacji na temat tego, jak wyglądało Miasto Spotkań po II Wojnie Światowej. Jednak prelekcję „Miasto po resecie” miał w swoich planach także Jacek Inglot, który zresztą poprowadził ją w sposób ciekawszy, więc dublowanie tematyki nie okazało się najlepszym planem. Zwłaszcza, że planowo jednak prelekcja Piotra Drzewińskiego miała mieć jednak inną tematykę.
Tak więc honoru bloku broniły dwie pozycje: wspomniane „Miasto po resecie” i dyskusja panelowa „Wrocław stolicą polskiej fantastyki” którą zresztą opisałem na okrągłą "rocznicę" bloga. Jak sami już chyba wiecie, trochę odbiegała od narzuconego tematu „królowania” polskiej fantastyce, co jednak wzbogaciło dyskusję (i uzasadniło podnoszenie tej, jakże odważnej, tezy). Choć prowadzący panel (Drzewińskix2, Inglot, Ziemiański) poruszyli kwestię ilości autorów piszących we Wrocławiu, to cieszy spostrzeżenie, które padło z publiczności: że jeśli już w fantastyce pojawia się Polska, to prawie zawsze jest to Wrocław. Miło więc, że nie tylko ja zauważam tą prawidłowość polskiej literatury sci-fi i fantasy.
Oceniając, celowo nie poruszam dwóch wrocławskich bloków programowych. Pierwszym jest wywiad z Andrzejem Ziemiańskim, drugim – prelekcja na temat wizerunku Wrocławia w fantastyce. Tutaj ocenę mogą wystawiać tylko jej uczestnicy. Co do prelekcji, kilkadziesiąt osób przychodzących w najgorszym konwentowym terminie (niedziela, godz. 10) daje powody podejrzewać, że tematyka Wrocławia Fantastycznego jest interesująca dla wielu, z kolei kilkukrotne entuzjastyczne wybuchy śmiechu świadczą, że prelekcja wyszła nie najgorzej, choć chętnie usłyszałbym opinie na jej temat ze strony słuchaczy.


Stwory i potwory


Konkurs: wymień największą atrakcję z tego zdjęcia

Oczywiście konwent, to także wszelkiej maści przebierańcy. Niestety, jak zwykle podążam innymi szlakami niż ci wszyscy amatorzy zabaw kostiumowych, więc niezbyt wielu udało mi się ich wypatrzyć, jeszcze mniej sfotografować. Trudne warunki świetlne to jedno, amatorskie zabawy fotografią (żaden profesjonalista nie robi zdjęć w jpg-ach… z wyjątkiem tych, którzy jednak takowe robią : ) i skupianie się także na innych atrakcja to drugie – koniec końców zbyt dużo zdjęć stworów nie udało mi się zrobić. Nie byłem na cosplay walku, sytuację choć trochę uratował cosplayowy konkurs. Cosplay to jednak przecież dosyć zawężone spektrum przebierańców, na dodatek niekoniecznie ten najbardziej interesujący dorosłego człowieka… wciąż mi brakuje steam-punkowców, że nie wspomnę o niektórych ciekawych stworach wypatrzonych w prasie. Pocieszeniem mogła być jednak pizza zjedzona wspólnie z zespołem Void Dancers.
Ze swojej strony stroju żadnego nie przygotowywałem, to jednak do dwóch stworów spotkanych na Polconie się przyczyniłem. To oczywiście znane już czytelnikom straszydła zamieszkujące tereny hali Wartacz, które na konwent zgodziły się przeprowadzić do budynku Uniwersytetu.




Kosmiczna muzyka
Z kolejnych charakterystycznych konwentowych punktów programu muszę wymienić dwa koncerty. Dwa, bo pierwszy pokrył się z prelekcją Piotra Drzewińskiego, więc pierwszej sylaby pierwszego słowa kosmosu nie usłyszałem.

Za to wiem, jak brzmi podróż w czasoprzestrzeni brzmień. Zburzyła ona moje dotychczasowe wyobrażenie o muzyce, która zawsze kojarzyła mi się z harmonią. Harmonią czasem krzykliwą, ale jednak wewnętrznie spójną. Podróż przez czasoprzestrzeń okazała się strasznie chaotyczna… chaotyczna tak bardzo, jak chyba tylko chaotyczny być może wszechświat. Było tu wszystko, co usłyszeć można podróżując przez kosmos w jakimś niewyobrażalnym tempie, z prędkością światła lub skacząc między miejscami hiperprzestrzennymi tunelami. Były tu wrzaski młodziutkich planet, rozbieganych wokół swych młodych jeszcze słońc. Były obserwujące je z boku babcie-galaktyki, przyglądające się rozbrykanym brzdącom i narzekające jak zawsze, jaka ta młodzież hałaśliwa. Były świeżo dojrzałe gwiazdy, ciągnące za sobą swe piękne warkocze, plotkujące o swych ozdobach, o świeżo spotkanych przystojnych kosmitach… były i rozwrzeszczane meteory, przeskakujące z pasa na pas, aby czym prędzej wydostać się z kosmicznego korka. Były i kraksy kosmiczne, gdy zbyt spieszący się do domu meteor albo zderzył się z drugim, albo odwrotnie, wyleciał ze swego pasa aby uderzyć z łomotem w Boga ducha winną planetę. Czegóż tam nie było?
Zupełnie inne odczucia budził transmiter energii. Początkowo odrzucający, bezładna kakofonia dźwięków, a każdy z nich drażniący. Czy to miało naładować człowieka? Początkowo myślałem, że zdecydowanie nie. Każdy drażnił, wpadał w człowieka i wibrował, aby wylać z człowieka jeszcze więcej, niż jest w nim samym. Każdy był niczym kropla mająca przelać czarę… czarę czego? Czarę goryczy, zniechęcenia, gniewu czy agresji? Może właśnie taki był cel – aby w pierwszej części wyzbyć się wszystkiego, co w nas złe, aby w drugiej części się wyciszyć, uspokoić, zrobić miejsce dla energii, którą mieliśmy zostać naładowani w części trzeciej? Nie dane mi było sprawdzić, bo z powodu niedogadania na linii organizatorzy-artysta koncert zaczął się później więc i nie skończył się przed najważniejszym punktem Polkonu.


Gala im. Janusza A. Zajdla
Szczudlarze na Gali Zajdla - źródło: CK Zamek
Oczywiście, jak każdy Polkon, tak i ten zmierzał ku gali rozdania nagród. Po raz kolejny Centrum Kultury Zamek pokazało, że jest wspaniałym producentem przedstawień. I nawet jako przedstawiciela „małej prasy” nie ubodło mnie, że zabrakło miejsc w rzędzie dla mediów – przedstawienie było tak wspaniałe, że zapomina się o drobiazgach.
Galę rozpoczęło wystąpienie szczudlarzy. Oj, przepraszam, potwornych antropoidów którzy na chwilę przejęli władzę nad salą niczym agresorzy. Z malunkami podkreślającymi budowę mięśni przypominającą pierwotnych barbarzyńców, z groźnymi brońmi, poruszającymi się niczym prawdziwi najeźdźcy… choć pokaz był krótki, to robiło to wrażenie.

Zdobywcy nagrody im. Janusza A. Zajdla (źródło: CK Zamek)

Potem było rozdanie nagród. Nawet nie będę pisał, za co je tam Jakub Ćwiek i Maja Lidia Kossakowska dostali – już prawie dwa tygodnie od rozdania, więc kogo to interesowało, to już wie, news to żaden. Początkowo myślałem, że wręczać będą te fantastyczne stwory z początkowej części gali. I tu spotkało mnie ogromne zaskoczenie… nagrody wręczali członkowie fanklubu Gwiezdnych Wojen, oczywiście przebrani. Naprawdę świetne przedstawienie, pełne powagi i honoru dla zwycięzców, lecz także szacunku dla wręczających nagrody fanów fantastyki, a chyba także i współorganizatorów Polkonu. I choć komputerowy ekran (a być może ktoś to czyta nawet na ekranie tabeltu lub komórki) nie odda w pełni atmosfery tego wydarzenia, to polecam poszukać relacji wideo z gali. Godności gali dodał kolejny, tym razem nie standardowy punkt gali  - wręczenie statuetki zaległej. Każdy, kto zna historię nagrody Sfinks wie, że pierwszym jej laureatem został Janusz A. Zajdel, który z powodu śmierci nie mógł odebrać statuetki, której potem nadano jego imię. Organizatorzy Polconu 2012 postanowili nadrobić zaległość i wręczyć statuetkę wdowie po pisarzu, pani Jadwidze Zajdel.

Niestety, tego samego dnia umarł Neil Armstrong, pierwszy człowiek który postawił nogę na Księżycu. To jemu poświęcona została minuta ciszy, choć pretensje można mieć do prelegenta że symboliczną minutę jednak znacząco skrócił.

Dzień następny po gali, czyli początek końca

 
Jak zwykle, niedziela to już nawet nie atmosfera rozprężenia, co wręcz rozstań, końców i wyjazdów. Choć tym razem z racji obowiązków trochę inaczej potraktowałem początek tego dnia, jednak już po mojej prelekcji wielkich atrakcji się nie spodziewałem. Pokręciłem się jeszcze godzinę po coraz bardziej pustoszejących korytarzach budynku, aby dożyć do panelu na temat przyszłości zarówno Nowej Fantastyki, jak i czasopism w ogóle. Niestety, to co tam napotkałem to totalne gombrowiczowskie upupienie. Nowa Fantastyka wielkim czasopismem jest i basta – a że ja (i nie tylko ja) tego nie czuję? Wolę nie przypominać sobie, co czekało niepokornego bohatera Ferdydurke… Nigdy nie przepadałem za formułą Nowej Fantastyki, pewnie dlatego tak lekko podchwyciłem formułę Science Fiction (bez którego zapewne nie byłoby Wrocławia Fantastycznego). Ktoś powie, że Science Fiction już upadło, a Nowa Fantastyka wciąż istnieje… tak, Nowa Fantastyka jest niczym okręt powoli, majestatycznie (baaa, powiedziałbym nawet że OCIĘŻALE, także z pejoratywnym wydźwiękiem tego słowa) tam, gdzie inne, zgrabniejsze od niej okręty dawno dopłynęły – ku krawędzi świata. Tyle, że te małe, zgrabniejsze okręty w każdej chwili mogły zawrócić i tylko głupotą sterników można tłumaczyć przekroczenie tajemniczej granicy… Nowa Fantastyka chyba już dawno przekroczyła punkt, w którym należało zarzucić kotwicę, a teraz już tylko bezładnie zbliża się do przepaści i jej z tym dobrze… Z przykrością słuchało się peanów na własną cześć, więc przyłączyłem się do fali powracających do domu po konwencie.

Na koniec, dwa moje ulubione przebrania tegorocznego Polconu: