sobota, 22 października 2011

Chiquita bez skórki... sentymentalnie

Kto choć trochę interesował się powiązaniami Wrocławia i fantastyki, z pewnością trafił zarówno na książki Andrzeja Ziemiańskiego, jak i Roberta J. Szmidta. Z pewnością zauważył też wzajemną wymianę pomysłów między tymi autorami: Ziemiański w Autobahnie nach Poznań kontynuuje szmidtowską Apokalipsę według Pana Jana, z kolei Szmidt wykorzystuje najemniczkę Toy w którymś swoim opowiadaniu. Ktoś pomyślałby: paskudny plagiat, i to wzajemny, zapewne wojna między autorami. Wystarczy jednak poszukać w sieci, żeby przekonać się, że między pisarzami istnieje jakaś umowa, której istotą jest jakby próbowanie: a może ty napisz moją opowieść po swojemu. Do tej pory wydawało mi się jednak, że autorzy pokazują sobie gotowe dzieła i dopiero wtedy nakłaniają drugiego do prób literackich. Jednak gdy dostałem maila od autora Alpha Team, zwątpiłem, czy wymiana nie dokonuje się na zasadzie jakiejś telepatycznej więzi? Bo jak inaczej wytłumaczyć, że Andrzej Ziemiański opisuje sytuację analogiczną do wspomnień z dzieciństwa Roberta J. Szmidta? Zresztą przekonajcie się sami. Pamiętacie cytat z Autobahnu... A. Ziemiańskiego dotyczący zjadania bananów ze skórką? To teraz cytuję słowa Roberta J. Szmidta: 

A propos chiquity bez skórki.
Moja rodzina przed II WŚ wyemigrowała za chlebem z terenów Śląska do Francji, do pracy w tamtejszych kopalniach. Ci ludzie nie wiedzieli co to banany. Więc gdy podczas jednego z postojów gdzieś na południu Francji do pociągu podeszli miejscowi i dali emigrantom jedzenie, w tym banany, ci próbowali je jeść ze skórkami. Nie smakowały za bardzo, ten i ów dostał sraczki, więc na następnym postoju Francuz niosący banany skończył z limem pod okiem :-)
Sprawa się szybko wyjaśniła, pociąg pojechał dalej i nikt już nie narzekał, ale dla mnie to ostrzeżenie z billboardu zawsze będzie się kojarzyło z owymi wspomnieniami nieżyjących już dziadków."
Robert J. Szmidt, korespondencja prywatna, opublikowane za zgodą autora

wtorek, 18 października 2011

Wieża ciśnień


Po raz pierwszy zobaczyłem ją, gdy wracałem przez Wrocław z rozmowy kwalifikacyjnej. Dojeżdżając do potencjalnego pracodawcy trafiłem na korek jeszcze na długo przed miastem, więc zdecydowałem się na objazd. Wracać jednak postanowiłem przez miejską obwodnicę. Z daleka me zainteresowanie wzbudziła wieża. Powoli (z powodu korka) zbliżałem się do niej, zastanawiając się, czy znajdzie się ona na mojej trasie czy może minę ją z daleka. Początkowo myślałem, że to kościół, dopiero później domyśliłem się właściwej roli tego budynku. Pusta w środku podpora na czterech nogach, rozwiązanie nietypowe dla tego typu budowli, i wielka kula na górze – czyli z pewnością wieża ciśnień. Wtedy postanowiłem, że jeśli ostatecznie osiądę we Wrocławiu, będę tu musiał przyjść ponownie.
Kolejna rozmowa kwalifikacyjna, już z inną firmą, odbyła się już we Wrocławiu. Sprawdziłem lokalizację firmy na maps.google – gdzieś w pobliżu dworca PKP, więc przyjadę koleją. Ale jak trafić dalej? Lekkie przybliżenie i... zaskoczenie. Punkt orientacyjny po drodze: wieża ciśnień. Od razu mi się skojarzyło z tą tajemniczą budowlą wypatrzoną w trakcie pierwszej po 9 latach wizyty w stolicy Dolnego Śląska. Zanim się upewniłem w terenie, że to na pewno ta sama wieża, do pociągu wziąłem sobie Ucieczkę z Festung Breslau. Jakież było moje zdziwienie, gdy w tekście trafiłem na … opis wieży ciśnień.

Heini prowadził sprawnie, jadąc ulicami tego wielkiego, wspaniałego miasta. Początkowo Schielke chciał, żeby zakochany w samochodach chłopak mógł przejechać jak najdłuższy dystans i wybrał Gasthaus przy Barthelner Br
ü
cke. Po chwili namysłu zrozumiał jednak, że wybrał źle. To była letnia restauracja, do której dopływało się łodziami. Teraz, w zimie, pewnie pustawa i ciemna. Zmienił cel podróży na S
ü
d Park. Mijali właśnie ciemną na tle księżycowego nieba wieżę ciśnień przypominającą gotycki, ale i utranowoczesny zamek grozy. Budowla była ogromna, strasząca w srebrnej poświacie swoimi sterczynami, ażurową konstrukcją i wszystkimi tajemnicami, które kryła i które kryć będzie w przyszłości.
Andrzej Ziemiański, Ucieczka z Festung Breslau, str. 49

Podświadomie czułem, że musi być mowa o tej samej wieży. Nie znałem jeszcze wtedy miasta, nic mi nie mówiły ulice wymienione przez Ziemiańskiego, jednak czułem, że to musi być ona. Dopiero później przekonałem się, jak dużo wież ciśnień znajduje się we Wrocławiu. A jednak, dokładna analiza tekstu pokazała, że to jednak Moja Wieża.
Co prawda, przytoczony powyżej cytat to nie ten, który skojarzyłem z tym miejscem, jednak mowa o tej samej wieży. Przy wyborze cytatu do dzisiejszego wpisu istotne dla mnie było, że mówi on o niemieckim Breslau, a nie polskim Wrocławiu. Właśnie dlatego to właśnie jego wybrałem na dzisiejszy odcinek pisany dla odmiany z Niemiec.

sobota, 8 października 2011

Krasnale grają w chowanego ze... Słońcem!!!


O wrocławskich krasnalach pisałem już nieraz. O tym, że huncwoty ciągle podkradają pierogi, łażą po lampach, kwiaty kwiaciarkom z placu Solnego na właściwy Rynek podkradają... o nakłonieniu Papy Smerfa do rozróby pod Grunwaldem nie wspominając. A jednak psotniki zrobiły coś, czego nikt by się nie spodziewał. Z planety Ziemia przeszły na komiczny poziom zabaw – do swoich psikusów angażując nawet Słońce. I choć zabawa pozornie niegroźna, to jednak gdy nasza ognista kula zaczyna zabawiać się w chowanego, to już przyjemne nie jest. Szaro się robi, zimno – a o polskiej złotej jesieni można jedynie pomarzyć.

Jednak kto dołki kopie, ten sam w nie wpada. Psoty ze Słońcem, choć zabawne dla wrocławskich krasnali, odbiły się na ich największym święcie – Festiwalu Krasnoludków. Więc oprócz zapowiedzianej przez meteorologów chmury magicznego pyłu dołączyły chmury deszczowe. Na nic starania skrzatów, na nic praca krasnali. Choć na Wyspie Słodowej niczym na wiosnę rozkwitły budki skrzatów, to nastrój zdominowały zimno, deszcz i szarość. Już nie raz przekonałem się, że żadne farby ani żadne nastawy aparatu nie zrobią tyle, co dobre światło. Gdy tylko słońce schowa się za chmury, wszystko staje się bardziej szare. A trzeba przyznać, że słońce co rusz chowało się za chmury. I czasem dla zabawy tylko na chwilę, aby za chwilę rozbawić świat pięknymi kolorami – jednak częściej znikało na dłużej. Co gorsza deszcze sprawiły, że na Wyspie Słodowej raczej nie było tłumów. A to oznaczało, że... mniej dzieci odwiedziło Krasnale. A przecież tak się przygotowały na zabawy z dziećmi... i tylko to Słońce popsuło wszystko. Ale czy to Słońce było winne, że podobnie jak dzieci, i jak krasnale, bawić się chciało? A przecież chowany to taka fajna zabawa.


Co dziś czułem, odwiedzając wioskę krasnali? Z pewnością nie tylko pogoda sprawiła, że zabrakło mi zeszłorocznej radości demonstracji na rzecz uwolnienia Więziennika. Zmęczenie, smutek, melancholia... to wszystko kojarzymy właśnie z jesienią. No i sam fakt, że na tegoroczną demonstrację nie zdążyłem – z pracy nie dało się wyjść wcześniej. Po zeszłorocznym festiwalu już wiem, że to główna atrakcja.Bez demonstracji – cały Festiwal Krasnoludków ogranicza się do paru drobnych zabaw dla dzieci. Ot, parę kolorowych bud w których dzieci znajdą jakieś drobne atrakcje – stoiska, które dla miejskich dzieci może i są „czymś nowym”, jednak na wielu polskich wsiach są wciąż życiem powszednim. Taka drobna atrakcja na trasie spaceru... no, wspomniałem o kolorowych budach. Z pewnością dodawałaby kolorytu szarej Wyspie Słodowej. Ale przecież, jak już wspomniałem, wrocławskie psotniki namówiły Słońce do zabawy w chowanego. A to zachowywało się jak dziecko które nie zauważyło, że zabawa się skończyła. Chowa się, chowa, jedynie momentami wychyli się z ukrycia wątpiąc, czy inni się bawią. A potem na wszelki wypadek się z powrotem chowa. W normalnej zabawie szukający prędzej czy później znajdzie chowającego się – i wtedy ten się ujawnia. Ale skoro inni członkowie zabawy się rozeszli, to kto ma odnaleźć chowające się Słońce i powiedzieć że pora się pokazać? No cóż, jedyna szansa na poprawę pogody to chyba „pobite gary”...
 Jesień to także nostalgia – przecież I Festiwal Krasnoludków to właśnie moja pierwsza impreza masowa na wrocławskim rynku. A skoro już zaczęliśmym to wkrótce dalsze odcinki sentymentalnych wspominek... Zamek w Leśnicy, Wieża Ciśnień, Pociąg do Nieba... zobaczymy co jeszcze...

środa, 5 października 2011

Chiquita... smakuje lepiej bez skórki


Miały być smoki. Miała być ich cała parada. Niestety, pomyliłem godziny i na miejsce dotarłem o godzinę za późno. Nie bez znaczenia były też kosmiczne korki na ulicy Kosmonautów. Ot taka tradycja tego miejsca, na szczęście powoli zamierająca. Gdzieś między jednym podjazdem a drugim zauważam reklamę. „Nie smakuje Ci Chiquita? Spróbuj bez skórki”. Przecież to takie oczywiste, że banana je się bez skórki. Absurdalność tej reklamy aż śmieszy.
Na miejscu stężenie atrakcji w przeliczeniu na jednostkę Dzikotłumu tak niskie, że bez sensu było wyczekiwać na walkę rycerzy ze smokami. Więc pędem do domu, i trzeba szukać jakąś inną atrakcję do opisania. Jakież było moje zdziwienie, gdy pomiędzy szeleszczącymi kartkami znajduję odwołanie do reklamy Chiquity...

„Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie. Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego banana! Przełknęła ślinę i popatrzyła na całą kiść.
- Aaaa... jak źle zerwę i spadną wszystkie to mnie aresztujecie, tak?
- Nie wygłupiaj się, Zuzia. No! Do roboty.
Zerwała, w trakcie tej czynności chyba polecając duszę Bogu. Zorg ziewał. Pani pułkownik była bliska apopleksji, jednak miała za sobą twardą szkołę. Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła banana razem ze skórką. Zorg padł na trawę, a Wagner zaczął się śmiać.
To się obiera, głupia „Czekoladko”. - Pokazał jej jak. - Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.
Co to jest kosz na śmieci? - spytała.
- No kosz, gdzie... no... No, gdzie się wyrzuca śmieci.
- A co to są śmieci?
Andrzej Ziemiański, Autobahn nach Poznań, str. 500/501 w książce „Zapach szkła”

czwartek, 29 września 2011

Wrocławianie na Polanie, czyli gdzie jest Święty Wrocław?

Gdy z daleka zobaczyłem osiedle na Polanie, poczułem się lekko rozczarowany. Odnowione i pomalowane bloki nasunęły mi jedną myśl: aby oddać mroczną atmosferę Świętego Wrocławia, zdjęcia będę mógł robić tylko w tonacji blach&white, inaczej kolory zabiją nastrój. Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwsze zdjęcia w kolorze doskonale oddawały opisaną przez Orbitowskiego szarość. Lekkie, standardowe niedoświetlenie którego używam na co dzień plus ciemne elewacje sprawiły, że ciemna zieleń przeszła w ciemnoszary kolor. Powtarzający się, monotonny motyw okien na ścianie z wielkiej płyty jeszcze bardziej wzmocnił klimat. 
W dzielnicy Różanka wznosiło się osiedle z wielkiej płyty. Składały się na nie potężne bloki, z daleka podobne do wielkich kloców, ustawione w nieregularny kształt. Podeptany okrąg przypominał pradawne sanktuarium wzniesione rękami modlących się o słońce olbrzymów. W dzień oczywiście były to bloki jakich tysiące, i nikt nie dopatrzyłby się w nich niczego niezwykłego. Między blokami ciągnął się kort tenisowy, na którym w lecie można było odbijać piłkę, a zima butelki – tę drugą czynność uprawiano równie obok placu zabaw. 
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 3 

Wchodząc między bloki, od razu zauważamy, jak pokazowy był remont tych budynków. Wiele z nich od środka świeci starą szarością wielkiej płyty. I choć wokół pełno zielonych skwerów, placów zabaw, to w świetle odbitym od deszczowych chmur jedynym dającym się odczuć kolorem jest szarość. Sądząc z opisów autora, taką samą pogodę miał widać krakowski pisarz, gdy wizytował to miasto. Pojawiający się gdzieniegdzie krzykliwie kolorowy emblemat WKS Śląsk poprzez kontrast jedynie podkreśla nijakość otaczającego mnie świata. 

Na obrzeżach kościół wznoszono powoli, uparcie, za sprawą silnej, choć ślamazarnej woli proboszcza. Inaczej przedszkole i zespół szkół, w którym były już nowe czasy iPodów, kolczyków w pępkach i mądrych narkotyków. Z jednej strony sunęła Odra, resztę ulice Na Polance, Żmigrodzka i Bałtycka wzięły w ruchliwy trójkąt.
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 3 

 Po wyjściu z kolejnego blockhausowego kręgu natrafiam na kościół. Niczym w Egipcie, z najwyższych rusztowań wciąż wystają zbrojenia. Ażurowa konstrukcja szczytowej części wieży nie sugeruje żeby, wzorem kairskim, miały w przyszłości zostać nadbudowane nad tym kolejne piętra. Czyżby więc wystające pręty miały dodawać makabryczności nieotynkowanemu betonowi?


Sprzed kościoła, w oddali widzę zarys kolejnych bloków. Te już nie są odnowione, to stare komunistyczne bloki w szczytowej formie szpetoty. Tą szpetotę widać jeszcze bardziej, gdy wchodzę w pierwszy okręg. Tu już nawet niektóre anteny nie mają siły wznieść w górę głowy, smętnie odbierając biały szum z wnętrza ziemi. I tu nie znajduję mitycznego bloku numer 8, serca Świętego Wrocławia. Jest jedynie klatka o tymże numerze. Czyżby więc drobna pomyłka autora? Trudno stwierdzić, jednak pobieżne zapoznanie się z terenem sugeruje, że tu właśnie mógłby się narodzić ten nawiedzony twór. Więc może jednak? Chwila krążenia wokół. Zwykłe, szare blokowisko, jakich pełno w Polsce. Ściany budynków zamykają poszczególne place w magiczne okręgi, niczym współczesne Stonehenge. Niezauważalnie blokowisko wdziera się w umysł odwiedzającego, powoli go dominując. Dopiero wychodząc stąd, człowiek odczuwa, jak bardzo przytłoczony był dojmującą szarością tego miejsca, jak bardzo to miejsce zniewala przebywających. Chyba dopiero teraz zrozumiałem tą książkę. 
Przypomina mi się inna książka polskiego klasyka fantastyki, Stanisława Lema. W przenudnym Powrocie z Gwiazd, opisującym kolejną wersję zautomatyzowanego świata przyszłości, decydujące znaczenie ma ostatni akapit, który zawiera chyba zamierzony cel autora. Bohater wraca do jedynego niezmiennego miejsca na świecie, wchodzi na górski szlak. Choć nie wyjechał on nigdy do żadnych egzotycznych krajów i chodzi po znanych sobie z przeszłości obszarach, dopiero tu czuje, że jest w miejscach, które zna z dzieciństwa, a cała książka zdaje się budować nastrój dla tego jednego akapitu. Podobnie w książce Łukasza Orbitowskiego, pozornie nudnej... a tak naprawdę jedynie przygotowującej czytelnika na wizytę w Świętym Wrocławiu, mimo iż to jeszcze nie pora na jego objawienie.

Pomyślmy, że wcale nie ma teraz. Albo przynajmniej jest jakieś inne – Święty Wrocław stał sie szaroblady, nie ma w tym miejscu już nic niezwykłego, tylko wielka płyta i ludzie z klocków, tak z wysoka. Cała Polska szarzeje, znikaja zmarszczki, nie ma jeszcze Małgosi ani Michała, nie są niczyja nadzieją. 
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 137

poniedziałek, 26 września 2011

Inne sfery

Malandra Tribe
Czwarty koncept artykułu odrzucony... rozterki pisania. Ciężko pisać o tym konwencie, jakże innym od wcześniejszych. Jak zwrócili mi uwagę organizatorzy przy wspólnej pizzy, każdy konwent ma swoją orientację. Niby wszystkie fantastyczne, a jednak... Oczywiście Wielosfer i jego Inne Sfery to ukierunkowanie na gry: RPGi, LARPy, JEEPy, karcianki... ta część fantastyki, którą najsłabiej znam.
Więc skoro nie wiem jak pisać, to zacznę chronologicznie. Od prelekcji, bo na nich zaczął się mój kontakt z Innymi Sferami, pomijając oczywiście ochronę stylizowaną na komandosów. Choć organizatorzy mocno obawiali się czy znajdą chętnych do ich prowadzenia, to ostatecznie mocno musieli odrzucać propozycje. I trzeba przyznać, że wybrali te z naprawdę ciekawymi opisami. Niestety, część z prowadzących mocno odbiegła od zapowiadanej tematyki. Na pierwszy ogień Szymon, ten sam, który tak silnie oponował po krytyce jego prelekcji na temat fizyki w sztukach walki. Trzeba przyznać, że tym razem solidnie się przygotował do prelekcji i ciężko mu zarzucić niedopatrzenia, niestety, po opisie jego prelekcji bardziej spodziewałem się opisu problemów z przeżyciem człowieka w kosmosie (o których tylko szczątkowo wspomniał) niż samych poszukiwań życia pozaziemskiego. Choć może to ja sobie za dużo dopowiedziałem? Nie ważne to, lepiej się skupić na dużo bardziej mnie interesujących prelekcjach o realistycznych walkach w kosmosie, o tym, jak bardzo na wygląd obecnych filmów sci-fi ma nie fizyka, a powtarzanie wypróbowanych, kłamliwych efektów specjalnych i szukanie taniej sensacji, a także o samych podróżach i naprawdę oryginalnych koncepcjach napędzania statków w kosmosie. I tylko szkoda, że autor prelekcji o filmie Incepcja nie dojechał. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, a właśnie ten przypadek skierował mnie... no właśnie, jak zwykle konwentowy piątek po prostu musi skończyć się tak samo jak zawsze, ...

Rozważania nad planetami (Eliasz Gramont, Ratujmy kosmos)


Czyli to, co tygryski lubią najbardziej

Nieśmiałe zakupy księżnej
Jak wspomniałem, wielosferowy konwent koncentrował się głównie na grach. Tak więc na miejscu można było zakupić wszelakie gry, od karcianek poczynając, poprzez planszówki, na wszelakich systemach kończąc. To oczywiście od groma prelekcji o tym, jak prowadzić dobrego RPGa, jak lepiej oddać nastrój panujący w grze, jak skłonić graczy do grania lepszego niż lakoniczne „macham mieczem i odcinam głowę temu smokowi”, to wreszcie ogromny blok związany z grami komputerowymi – spotkania z ich twórcami, prelekcje typu „jak to się robi” czy prezentacje gier i firm je produkujących. Z wszystkich tych atrakcji, stanowiących istotę Innych Sfer, ja trafiłem tylko na dwie. Pierwszą z nich był LARP, ukazujący sieć intryg w baśniowym świecie. Niby miało być tylko o sądzie nad Sinobrodym, a skończyło się na dysputach o istotę sporu sądowego. I trzeba przyznać, Sinobrody, choć kajdanami przykuty do sądowego krzesła, przez swych pomocników doskonale mataczył w sprawie. Choć i inni bajkowi bohaterzy nie ustępowali mu teatralnymi umiejętnościami. Stateczny, obojętny na wszystko sprzedawca baśni, cały czas pilnujący swego kramu, przebiegły kot w butach i jego arcy-dworne maniery jakże dziwnie nielicujące z profesją najemnego awanturnika. No i ważniak, najważniejszy smerf świata, z jakże wyniosłym charakterem... no rewelacja. Każdy z nich snuł swoją intrygę...

Groźny Wilk


Tajemne konszachty
Wspomniałem o dwóch atrakcjach? Ależ oczywiście, zupełnie przypadkiem trafiłem na pokazową sesję Lans Macabre. I trzeba przyznać, że było się czemu przyglądać. Choć brak jakiejkolwiek charakteryzacji nie sprzyja oddawaniu nastroju, to jednak mistrz gry i czterej śródziemnomorscy bohaterowie doskonale to nadrabiali. Choć nie było wozów i koni, to świetna narracja oddawała dynamikę pościgu konnego z wszelką możliwą dramaturgią: świętymi procesjami stojącymi na drodze, wyjeżdżającymi znikąd wozami, czy dziećmi bawiącymi się na drodze, których nie można stratować. Choć nie było statków i huku armat, to głosy wyobraźni wzbogacały muzykę lecącą z głośników o furkot lin i żagli, brzęczenie szpady o szpadę czy trzask rozdzieranego w walce materiału. Nie odpuszczono nawet przyglądającymi się widzom, którzy z dynamiką podobną reakcjom graczy musieli na bieżąco wymyślać kolejne wątki intrygi. I choć intryga momentami zmierzała w kierunku brazylijskich telenowel, to jednak sposób jej prowadzenia przypominał, że to jednak zupełnie inne przedstawienie.



Wspaniale, choć nie tylko fantastycznie....

Taniec z własnym cieniem, An-Najma
Choć w założeniach konwent miał być ewidentnie fantastyczny, to organizatorzy nie odżegnywali się od rozrywek dla osób nie będących zwolennikami gier czy literatury fantasy i sci-fi. Wymienić tu należy pokazy tańców: irlandzkiego (zespół Tuatha) czy egzotycznego z pustynnych obszarów, gdzie dominuje taniec brzucha. Tu już wystąpiły dwa zespoły. W piątkowy wieczór Malandra Tribe, żywiołowo tańczący i opisujący znaczenie poszczególnych tańców w kulturze arabskiej, ze strojami pełnymi brzęczących błyskotek. Po trwającym do późnych godzin nocnych (a może nawet wczesnych godzin porannych) piątku, niewiele osób dobudziło się na poranny pokaz zespołu An Najma, który ilość atrakcji niestety dopasował do wielkości widowni. A że pięknie dziewczyny tańczyły, to po wszystkim pozostał pewien niedosyt.

Przy drzwiach zamkniętych,
Stowarzyszenie Żółty Parasol
Były też doskonałe przedstawienia teatralne. Osobiście odwiedziłem dwa z nich. Pierwszym z nich był młodzieżowy spektakl „Za zamkniętymi drzwiami”, zorganizowany przez Stowarzyszenie "Żółty Parasol". I trzeba przyznać, że zgodnie z zapowiedziami organizatorki, młodzi naprawdę zaskakiwali umiejętnościami, szczególnie jeśli chodzi o artykulację głosu. I choć nie jestem w tej dziedzinie żadnym znawcą, to muszę przyznać, że przedstawienie robiło ogromne wrażenie.










Ratujmy kosmos, Eliasz Gramont
Następne przedstawienie, to autorska prezentacja lemowskich listów Iljona Tichego. Mimo iż w całości prowadzone w koncepcji unplugged, to momentami uszy bolały od kakofonii blaszanych dźwięków aktora robiącego rumor. Ewidentnie moralizatorski mający ekologiczne namaszczenie opisywał różne przywary kosmicznych turystów, którzy swoją uciążliwością narażali się na liczne zagrożenia ze strony kosmicznych „potworów”. Jednak czy to „potwory” były winne ich śmierci? Czy to kosmiczne stwory winne były niewłaściwego zachowania turystów, którzy swymi błędami sami na siebie prowokowali nieziemskie stwory do ataków? Hałas blaszanych garnków to tylko preludium do rozpaczliwego alarmu „Ratujmy kosmos”. Czy jednak na pewno kosmos? Czy opisywane przywary to nie przywary nas samych, panoszących się w środowisku niczym wielcy śmieciarze? Choć opisane w scenografii kosmicznej, to jednak wszystkie te opisy brzmią nam jakże znajomo. Jedni odnajdą w nich siebie, inni – tych, których mają dość tych pierwszych. To, czy opisane przez autora zdarzenia bardziej odczujesz jako swoje własne, czy jako uciążliwe, z pewnością jest wiarygodnym wskaźnikiem twojej „kultury ekologicznej”.

POLITYKĘ ZOSTAWCIE ZA DRZWIAMI!!
Malanda Tribe
Niestety, ostatnia atrakcja konwentu pozostawiła pewien niesmak. Po ognistym pokazie zachwyceni widzowie wcześniejszego spektaklu Eliasza z uporem maniaka nakłaniali wszystkich do obejrzenia jego kolejnej prezentacji, filmu „Solanin”, o bohaterze, który rodzi się za każdym razem, gdy rozbije się kilogram soli. I przyznam, że film zapowiadał się ciekawie, jednak zdecydowałem się na prezentację „Za blisko Słońca”. I muszę powiedzieć, że z pewnością była świetnie przygotowana. Jednak mimo usilnych starań Tora i Lassiego, jeden z uczestników dyskusji (widz, nie prowadzący) z upierdliwą wręcz manią próbował wszelkie dysputy zepchnąć na tematy teorii spiskowych, Smoleńska czy aborcji, odciągając tematykę od zapowiadanej. Ja rozumiem, że już blisko wybory, i wszyscy muszą wiedzieć, która partia jest jedyną (nie)sprawiedliwą, ale jednak agitacje polityczne należało prowadzić gdzie indziej. I całe szczęście, że już za dwa tygodnie skończy się to masowe ogłupianie ludu... na szczęście za rok żadne wybory się nie odbywają i jeśli Tor znów się zdecyduje, to życzę mu żeby następnym razem udało mu się poprowadzić dyskusję zaplanowanym wcześniej torem.  Miejmy nadzieję, że choć nadrobię straty i gdzieś w sieci odnajdę wersję Solanina...