wtorek, 1 listopada 2011

Gdzie leży Fałszywy Cmentarz?

1 listopada. Dzień Wszystkich Świętych. To dzień kiedy wszyscy odwiedzamy groby naszych zmarłych. Gazety rozpisują się o wielkich ludziach, którzy odeszli z naszego świata, zwłaszcza w ciągu ostatniego roku. Z cmentarzami związane są legendy, historie, przesądy. Nawet kwiaty które składamy na grobach naszych bliskich mają ukryte znaczenie, o którym już dawno zapomnieliśmy. Nawet postrzeganie cmentarzy zmieniało się z wiekami – czasem były azylem dla przestępców, miejscem spotkań towarzyskich, ale także miejscami przeklętymi. Pokrótce wiedzę tą przekazuje Andrzej Ziemiański w „Legendzie”.

Cmentarz ofiar gór, Kocioł Łomniczki, Karkonosze
„Gusiew analizował całą swoją wiedzę o cmentarzach, którą przekazali mu koledzy z uniwersytetu. Cmentarze w średniowieczu najpierw były miejscami bezpiecznymi. Tam się chowało dobytek na wypadek najazdu; wystarczyło zawiesić co cenniejsze rzeczy w worku na drzewie... i już; najeźdźca często rezygnował. Potem cmentarze zamieniły się w miejsca spotkań towarzyskich, wręcz wypadało pokazywać się wśród trupów. To nic, że cuchnie (w tamtych czasach równie nieźle cuchnęło i w domach). Szacowne pary przechadzały się między świeżymi grobami, wśród stosów kości dyskutowano o sprawach światowych. Tam odbywały się jarmarki, czasem sądy, tam kryli się przestępcy, chcący uniknąć cywilnej odpowiedzialności. Salon i forum pośród gnijących szczątków, gdzie majordomusem był doświadczony grabarz, wskazujący „lepsze” kwartały, w których ziemia szybciej rozkładała ciała. 
Potem jednak przyszła inna epoka. Cmentarze stawały się w umysłach ludzi groźne. Wymyślano najróżniejsze rzeczy: że cmentarz truje całe miasto, produkuje masy morowego powietrza, które krążą w postaci sunących po nocy chmur, zabijając przechodniów, wlewając się ukradkiem do piwnic, psując wino i zatruwając żywność. Takie chmury skażonego gazu potrafiły osaczać ludzi i zmieniać rzeczywistość. Sprawiały, że metal korodował, śniedział, a szkło się roztapiało... 
Gdzie jest więc fałszywy cmentarz? To proste. Nie mogły go wyróżniać żadne krzyże, kaplice czy groby, ale skoro w tym świecie obowiązywały prawa snu, to po przekroczeniu Muru Marzeń wystarczyło obserwować zegarek. 
Gusiew zatrzymał się dokładnie w momencie, gdy metalowa bransoleta błyskawicznie pokryła się śniedzią, a szkło pojedynczymi kroplami zaczęło kapać na tarczę. „Jestem na miejscu” – pomyślał i rozejrzał się wokół.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, str. 166 w książce „Zapach Szkła” 

Gdzie więc we Wrocławiu leży Fałszywy Cmentarz? Jego poszukiwania zapowiadałem dawno temu, przy okazji Walentynek, i z pewnością poświęcę mu trochę miejsca w listopadowych wpisach, choć nie można przecież pominąć imprez zapowiadanych na ten miesiąc.

poniedziałek, 31 października 2011

Romantyzm podróży koleją do gwiazd

Pociag do nieba
108 lat temu Konstanty Ciołkowski stworzył podstawy lotów kosmicznych, pisząc artykuł "Issledowanije mirowych prostranstw rakietiwnymi priborami". Opisał w nim teorię lotu rakiety, uwzględniając nawet zmianę masy. Później stworzył teoretyczny model silnika rakietowego. W 1942 pierwsza rakieta osiągnęła przestrzeń kosmiczną – była to hitlerowska V2. Do dziś używa się rakiet jako jedynego środka transportu pozwalającego na wynoszenie obiektów na orbitę ziemską. Największą wadą tego rozwiązania jest jego paliwożerność. Właśnie dlatego zaczęto pracować nad koncepcją windy orbitalnej. Do obydwu tych rozwiązań jeszcze powrócę, dziś w ostatnim odcinku sentymentalnej serii chcę się skupić na wrocławskiej alternatywie... POCIĄGU DO NIEBA. 
Pociag do nieba
W zasadzie, idea tego pomysłu jest podobna jak windy orbitalnej. Różni się tylko środkiem transportu. Wielka parowa lokomotywa wyciągać miałaby tony ładunków, jadąc żelazną drogą ku orbicie. W ten sposób zlikwidowano by najbardziej paliwożerny odcinek przewozu materiałów. 
Romantyzm podróży kolejowych przeniesionych w kosmos to niewątpliwa przewaga emocjonalna tego rozwiązania nad bezduszną windą, jednak nie o tym chciałem pisać w odcinku sentymentalnym. Pociąg skierowany torami ku niebu odkryłem, gdy z „miejskiej autostrady” wlotowej (ul. Legnicka) miałem skręcić na Szczepin. Jeszcze długo pociąg do nieba miał być moim kierunkowskazem przypominającym, że tu właśnie trzeba skręcić na osiedle. Gdy tylko rozpakowałem pierwsze bagaże, obowiązkowym punktem podróży było odwiedzenie wrocławskiego rynku. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod pręgierzem natknąłem się na wystawę. Idea wystaw fotograficznych na wrocławskim rynku była mi wtedy jeszcze obca, więc z zainteresowaniem podszedłem ją obejrzeć. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że wystawa dotyczy tajemniczego pociągu ustawionego w pionie. Okazało się, że to całkiem nowy projekt, a oficjalne otwarcie jest dopiero planowane... niestety, praca sprawiła, że to wydarzenie musiałem sobie odpuścić. Niedługo później zmieniłem pracę... 



Pociag do nieba
Dziś pociąg nie zbliżył się do nieba ani o milimetr do nieba. Od czasu jego postawienia nie dostawiono ani jednej szyny. Projekt nietypowego sposobu podróży ku gwiazdom praktycznie został porzucony. Na środku placu Strzegomskiego wciąż pozostaje symbol połączenia romantyzmu zarówno podróży koleją, jak i będących marzeniem ludzkości od zarania dziejów podróży ku gwiazdom. Być może i my poczujemy to, co czuli nasi przodkowie setkę lat temu – piękno podróży nowym środkiem transportu w nieznane, tajemnicze obszary...
PS. Były nawet próby zbudowania dworca do nieba, przy okazji remontu Wrocławia Nowego Głównego. Niestety, fundamenty nie pozwoliły. 
Pociag do nieba
Źródło: profil facebookowy Pociągu do nieba

czwartek, 27 października 2011

Smoczy zamek


zamek w Lesnicy
Choć to zupełnie przeciwny kierunek niż ten, z którego pochodzę, to pierwszy mój wjazd do Wrocławia zawsze kojarzyć mi się będzie z Wieżą Ciśnień, gdyż rakietę odkryłem dużo później. Jednak bardziej naturalną drogą wjazdową dla mnie jest droga przez Leśnicę. Nie znałem jeszcze Wrocławia, nie wiedziałem, że w niewłaściwych godzinach to dzielnica najmocniej odcięta od reszty miasta ogromnymi korkami. W trakcie ślimaczego przejazdu całą uwagę trzeba było skoncentrować na światłach poprzedniego pojazdu, które, niczym nozdrza rozdrażnionego smoka w nieoczekiwanych momentach rozjarzały się intensywną czerwienią. A jednak mimo to kątem kąta zarejestrowałem zamek na placu Świętojańskim. A trzeba przyznać, że zamek ten zaskakuje nie tylko zabytkową formą, ale także stopniem jego ukrycia. Bo choć sam mały nie jest, to jadąc główną drogą trudno go zauważyć zamaskowanego za pierwszą linią kamienic. Dopiero dojeżdżając do samego placu, daje się go wypatrzyć. Nie było czasu mu się przyglądać i dlatego powziąłem postanowienie, że trzeba będzie go jeszcze odwiedzić.
lochy zamku w Lesnicy
Okazało się, że umieszczone w nim Centrum Kultury daje powodów do odwiedzin bez liku. Z najbardziej fantastycznych wymienić trzeba organizowane tam corocznie konwenty: starwarsowy Tattoine i oczywiście Dni Fantastyki. Ale nie tylko amator fantastyki znajdzie tu ciekawe imprezy, wśród których oprócz wielkich festynów (świętojańskiego i jadwiżańskiego) wymienić należy liczne wystawy czy akcje wymiany ciuchów.
Wracając do zamku... choć z zewnątrz zachwyca ciekawą architekturą skondensowaną na stosunkowo małej powierzchni, to wnętrza raczej przypominają styl remontów charakterystyczny dla komuny. Nie jestem co prawda znawcą w tej dziedzinie, ale całość sprawia wrażenie, jakby układ pomieszczeń w dużym stopniu był zaprojektowany długo po II wojnie światowej. Choć pewne tajemnicze elementy ewidentnie sprawiają wrażenie , że ich pochodzenie jest znacznie wcześniejsze. Pierwszym jest ukryte przejście między kulisami sali kinowej i pokojem po drugiej stronie korytarza, drugim - wieża ze swoimi pomieszczeniami o których mało kto zdaje sobie sprawę. No i oczywiście podziemia...
lochy zamku w Lesnicy
Fasada budynku sugeruje, iż fundatorzy zamku do biednych nie należeli, a zamek nie miał funkcji wyłącznie obronnej, ale także wypoczynkową. Tak więc wokół zamku rozpościera się ogromny park, poprzecinany sztucznymi stawami i kanałami zasilającymi je w wodę z pobliskiej rzeki Ślęży. Doskonałe miejsce na spacery, zwłaszcza gdy wszędzie wokół otaczają nas jesienne kolory. Jeśli jednak uważacie tereny parku za zbyt małe, to nawet nie zauważycie kiedy tereny parkowe zamienią się w jeden z największych kompleksów leśnych przylegających do Wrocławia. Lecz uważajcie, bo tak jak zamkowe duchy straszą głównie po północy, tak strzygom i topielicom z pobliskich bagien zapewne wystarczy aby słońce zaszło za horyzontem, aby rozpocząć swe łowy...

sobota, 22 października 2011

Chiquita bez skórki... sentymentalnie

Kto choć trochę interesował się powiązaniami Wrocławia i fantastyki, z pewnością trafił zarówno na książki Andrzeja Ziemiańskiego, jak i Roberta J. Szmidta. Z pewnością zauważył też wzajemną wymianę pomysłów między tymi autorami: Ziemiański w Autobahnie nach Poznań kontynuuje szmidtowską Apokalipsę według Pana Jana, z kolei Szmidt wykorzystuje najemniczkę Toy w którymś swoim opowiadaniu. Ktoś pomyślałby: paskudny plagiat, i to wzajemny, zapewne wojna między autorami. Wystarczy jednak poszukać w sieci, żeby przekonać się, że między pisarzami istnieje jakaś umowa, której istotą jest jakby próbowanie: a może ty napisz moją opowieść po swojemu. Do tej pory wydawało mi się jednak, że autorzy pokazują sobie gotowe dzieła i dopiero wtedy nakłaniają drugiego do prób literackich. Jednak gdy dostałem maila od autora Alpha Team, zwątpiłem, czy wymiana nie dokonuje się na zasadzie jakiejś telepatycznej więzi? Bo jak inaczej wytłumaczyć, że Andrzej Ziemiański opisuje sytuację analogiczną do wspomnień z dzieciństwa Roberta J. Szmidta? Zresztą przekonajcie się sami. Pamiętacie cytat z Autobahnu... A. Ziemiańskiego dotyczący zjadania bananów ze skórką? To teraz cytuję słowa Roberta J. Szmidta: 

A propos chiquity bez skórki.
Moja rodzina przed II WŚ wyemigrowała za chlebem z terenów Śląska do Francji, do pracy w tamtejszych kopalniach. Ci ludzie nie wiedzieli co to banany. Więc gdy podczas jednego z postojów gdzieś na południu Francji do pociągu podeszli miejscowi i dali emigrantom jedzenie, w tym banany, ci próbowali je jeść ze skórkami. Nie smakowały za bardzo, ten i ów dostał sraczki, więc na następnym postoju Francuz niosący banany skończył z limem pod okiem :-)
Sprawa się szybko wyjaśniła, pociąg pojechał dalej i nikt już nie narzekał, ale dla mnie to ostrzeżenie z billboardu zawsze będzie się kojarzyło z owymi wspomnieniami nieżyjących już dziadków."
Robert J. Szmidt, korespondencja prywatna, opublikowane za zgodą autora

wtorek, 18 października 2011

Wieża ciśnień


Po raz pierwszy zobaczyłem ją, gdy wracałem przez Wrocław z rozmowy kwalifikacyjnej. Dojeżdżając do potencjalnego pracodawcy trafiłem na korek jeszcze na długo przed miastem, więc zdecydowałem się na objazd. Wracać jednak postanowiłem przez miejską obwodnicę. Z daleka me zainteresowanie wzbudziła wieża. Powoli (z powodu korka) zbliżałem się do niej, zastanawiając się, czy znajdzie się ona na mojej trasie czy może minę ją z daleka. Początkowo myślałem, że to kościół, dopiero później domyśliłem się właściwej roli tego budynku. Pusta w środku podpora na czterech nogach, rozwiązanie nietypowe dla tego typu budowli, i wielka kula na górze – czyli z pewnością wieża ciśnień. Wtedy postanowiłem, że jeśli ostatecznie osiądę we Wrocławiu, będę tu musiał przyjść ponownie.
Kolejna rozmowa kwalifikacyjna, już z inną firmą, odbyła się już we Wrocławiu. Sprawdziłem lokalizację firmy na maps.google – gdzieś w pobliżu dworca PKP, więc przyjadę koleją. Ale jak trafić dalej? Lekkie przybliżenie i... zaskoczenie. Punkt orientacyjny po drodze: wieża ciśnień. Od razu mi się skojarzyło z tą tajemniczą budowlą wypatrzoną w trakcie pierwszej po 9 latach wizyty w stolicy Dolnego Śląska. Zanim się upewniłem w terenie, że to na pewno ta sama wieża, do pociągu wziąłem sobie Ucieczkę z Festung Breslau. Jakież było moje zdziwienie, gdy w tekście trafiłem na … opis wieży ciśnień.

Heini prowadził sprawnie, jadąc ulicami tego wielkiego, wspaniałego miasta. Początkowo Schielke chciał, żeby zakochany w samochodach chłopak mógł przejechać jak najdłuższy dystans i wybrał Gasthaus przy Barthelner Br
ü
cke. Po chwili namysłu zrozumiał jednak, że wybrał źle. To była letnia restauracja, do której dopływało się łodziami. Teraz, w zimie, pewnie pustawa i ciemna. Zmienił cel podróży na S
ü
d Park. Mijali właśnie ciemną na tle księżycowego nieba wieżę ciśnień przypominającą gotycki, ale i utranowoczesny zamek grozy. Budowla była ogromna, strasząca w srebrnej poświacie swoimi sterczynami, ażurową konstrukcją i wszystkimi tajemnicami, które kryła i które kryć będzie w przyszłości.
Andrzej Ziemiański, Ucieczka z Festung Breslau, str. 49

Podświadomie czułem, że musi być mowa o tej samej wieży. Nie znałem jeszcze wtedy miasta, nic mi nie mówiły ulice wymienione przez Ziemiańskiego, jednak czułem, że to musi być ona. Dopiero później przekonałem się, jak dużo wież ciśnień znajduje się we Wrocławiu. A jednak, dokładna analiza tekstu pokazała, że to jednak Moja Wieża.
Co prawda, przytoczony powyżej cytat to nie ten, który skojarzyłem z tym miejscem, jednak mowa o tej samej wieży. Przy wyborze cytatu do dzisiejszego wpisu istotne dla mnie było, że mówi on o niemieckim Breslau, a nie polskim Wrocławiu. Właśnie dlatego to właśnie jego wybrałem na dzisiejszy odcinek pisany dla odmiany z Niemiec.

sobota, 8 października 2011

Krasnale grają w chowanego ze... Słońcem!!!


O wrocławskich krasnalach pisałem już nieraz. O tym, że huncwoty ciągle podkradają pierogi, łażą po lampach, kwiaty kwiaciarkom z placu Solnego na właściwy Rynek podkradają... o nakłonieniu Papy Smerfa do rozróby pod Grunwaldem nie wspominając. A jednak psotniki zrobiły coś, czego nikt by się nie spodziewał. Z planety Ziemia przeszły na komiczny poziom zabaw – do swoich psikusów angażując nawet Słońce. I choć zabawa pozornie niegroźna, to jednak gdy nasza ognista kula zaczyna zabawiać się w chowanego, to już przyjemne nie jest. Szaro się robi, zimno – a o polskiej złotej jesieni można jedynie pomarzyć.

Jednak kto dołki kopie, ten sam w nie wpada. Psoty ze Słońcem, choć zabawne dla wrocławskich krasnali, odbiły się na ich największym święcie – Festiwalu Krasnoludków. Więc oprócz zapowiedzianej przez meteorologów chmury magicznego pyłu dołączyły chmury deszczowe. Na nic starania skrzatów, na nic praca krasnali. Choć na Wyspie Słodowej niczym na wiosnę rozkwitły budki skrzatów, to nastrój zdominowały zimno, deszcz i szarość. Już nie raz przekonałem się, że żadne farby ani żadne nastawy aparatu nie zrobią tyle, co dobre światło. Gdy tylko słońce schowa się za chmury, wszystko staje się bardziej szare. A trzeba przyznać, że słońce co rusz chowało się za chmury. I czasem dla zabawy tylko na chwilę, aby za chwilę rozbawić świat pięknymi kolorami – jednak częściej znikało na dłużej. Co gorsza deszcze sprawiły, że na Wyspie Słodowej raczej nie było tłumów. A to oznaczało, że... mniej dzieci odwiedziło Krasnale. A przecież tak się przygotowały na zabawy z dziećmi... i tylko to Słońce popsuło wszystko. Ale czy to Słońce było winne, że podobnie jak dzieci, i jak krasnale, bawić się chciało? A przecież chowany to taka fajna zabawa.


Co dziś czułem, odwiedzając wioskę krasnali? Z pewnością nie tylko pogoda sprawiła, że zabrakło mi zeszłorocznej radości demonstracji na rzecz uwolnienia Więziennika. Zmęczenie, smutek, melancholia... to wszystko kojarzymy właśnie z jesienią. No i sam fakt, że na tegoroczną demonstrację nie zdążyłem – z pracy nie dało się wyjść wcześniej. Po zeszłorocznym festiwalu już wiem, że to główna atrakcja.Bez demonstracji – cały Festiwal Krasnoludków ogranicza się do paru drobnych zabaw dla dzieci. Ot, parę kolorowych bud w których dzieci znajdą jakieś drobne atrakcje – stoiska, które dla miejskich dzieci może i są „czymś nowym”, jednak na wielu polskich wsiach są wciąż życiem powszednim. Taka drobna atrakcja na trasie spaceru... no, wspomniałem o kolorowych budach. Z pewnością dodawałaby kolorytu szarej Wyspie Słodowej. Ale przecież, jak już wspomniałem, wrocławskie psotniki namówiły Słońce do zabawy w chowanego. A to zachowywało się jak dziecko które nie zauważyło, że zabawa się skończyła. Chowa się, chowa, jedynie momentami wychyli się z ukrycia wątpiąc, czy inni się bawią. A potem na wszelki wypadek się z powrotem chowa. W normalnej zabawie szukający prędzej czy później znajdzie chowającego się – i wtedy ten się ujawnia. Ale skoro inni członkowie zabawy się rozeszli, to kto ma odnaleźć chowające się Słońce i powiedzieć że pora się pokazać? No cóż, jedyna szansa na poprawę pogody to chyba „pobite gary”...
 Jesień to także nostalgia – przecież I Festiwal Krasnoludków to właśnie moja pierwsza impreza masowa na wrocławskim rynku. A skoro już zaczęliśmym to wkrótce dalsze odcinki sentymentalnych wspominek... Zamek w Leśnicy, Wieża Ciśnień, Pociąg do Nieba... zobaczymy co jeszcze...

środa, 5 października 2011

Chiquita... smakuje lepiej bez skórki


Miały być smoki. Miała być ich cała parada. Niestety, pomyliłem godziny i na miejsce dotarłem o godzinę za późno. Nie bez znaczenia były też kosmiczne korki na ulicy Kosmonautów. Ot taka tradycja tego miejsca, na szczęście powoli zamierająca. Gdzieś między jednym podjazdem a drugim zauważam reklamę. „Nie smakuje Ci Chiquita? Spróbuj bez skórki”. Przecież to takie oczywiste, że banana je się bez skórki. Absurdalność tej reklamy aż śmieszy.
Na miejscu stężenie atrakcji w przeliczeniu na jednostkę Dzikotłumu tak niskie, że bez sensu było wyczekiwać na walkę rycerzy ze smokami. Więc pędem do domu, i trzeba szukać jakąś inną atrakcję do opisania. Jakież było moje zdziwienie, gdy pomiędzy szeleszczącymi kartkami znajduję odwołanie do reklamy Chiquity...

„Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie. Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego banana! Przełknęła ślinę i popatrzyła na całą kiść.
- Aaaa... jak źle zerwę i spadną wszystkie to mnie aresztujecie, tak?
- Nie wygłupiaj się, Zuzia. No! Do roboty.
Zerwała, w trakcie tej czynności chyba polecając duszę Bogu. Zorg ziewał. Pani pułkownik była bliska apopleksji, jednak miała za sobą twardą szkołę. Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła banana razem ze skórką. Zorg padł na trawę, a Wagner zaczął się śmiać.
To się obiera, głupia „Czekoladko”. - Pokazał jej jak. - Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.
Co to jest kosz na śmieci? - spytała.
- No kosz, gdzie... no... No, gdzie się wyrzuca śmieci.
- A co to są śmieci?
Andrzej Ziemiański, Autobahn nach Poznań, str. 500/501 w książce „Zapach szkła”