poniedziałek, 3 października 2011
czwartek, 29 września 2011
Wrocławianie na Polanie, czyli gdzie jest Święty Wrocław?
Gdy z daleka zobaczyłem osiedle na Polanie, poczułem się lekko rozczarowany. Odnowione i pomalowane bloki nasunęły mi jedną myśl: aby oddać mroczną atmosferę Świętego Wrocławia, zdjęcia będę mógł robić tylko w tonacji blach&white, inaczej kolory zabiją nastrój. Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwsze zdjęcia w kolorze doskonale oddawały opisaną przez Orbitowskiego szarość. Lekkie, standardowe niedoświetlenie którego używam na co dzień plus ciemne elewacje sprawiły, że ciemna zieleń przeszła w ciemnoszary kolor. Powtarzający się, monotonny motyw okien na ścianie z wielkiej płyty jeszcze bardziej wzmocnił klimat.
W dzielnicy Różanka wznosiło się osiedle z wielkiej płyty. Składały się na nie potężne bloki, z daleka podobne do wielkich kloców, ustawione w nieregularny kształt. Podeptany okrąg przypominał pradawne sanktuarium wzniesione rękami modlących się o słońce olbrzymów. W dzień oczywiście były to bloki jakich tysiące, i nikt nie dopatrzyłby się w nich niczego niezwykłego. Między blokami ciągnął się kort tenisowy, na którym w lecie można było odbijać piłkę, a zima butelki – tę drugą czynność uprawiano równie obok placu zabaw.
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 3
Wchodząc między bloki, od razu zauważamy, jak pokazowy był remont tych budynków. Wiele z nich od środka świeci starą szarością wielkiej płyty. I choć wokół pełno zielonych skwerów, placów zabaw, to w świetle odbitym od deszczowych chmur jedynym dającym się odczuć kolorem jest szarość. Sądząc z opisów autora, taką samą pogodę miał widać krakowski pisarz, gdy wizytował to miasto. Pojawiający się gdzieniegdzie krzykliwie kolorowy emblemat WKS Śląsk poprzez kontrast jedynie podkreśla nijakość otaczającego mnie świata.
Na obrzeżach kościół wznoszono powoli, uparcie, za sprawą silnej, choć ślamazarnej woli proboszcza. Inaczej przedszkole i zespół szkół, w którym były już nowe czasy iPodów, kolczyków w pępkach i mądrych narkotyków. Z jednej strony sunęła Odra, resztę ulice Na Polance, Żmigrodzka i Bałtycka wzięły w ruchliwy trójkąt.
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 3
Po wyjściu z kolejnego blockhausowego kręgu natrafiam na kościół. Niczym w Egipcie, z najwyższych rusztowań wciąż wystają zbrojenia. Ażurowa konstrukcja szczytowej części wieży nie sugeruje żeby, wzorem kairskim, miały w przyszłości zostać nadbudowane nad tym kolejne piętra. Czyżby więc wystające pręty miały dodawać makabryczności nieotynkowanemu betonowi?
Sprzed kościoła, w oddali widzę zarys kolejnych bloków. Te już nie są odnowione, to stare komunistyczne bloki w szczytowej formie szpetoty. Tą szpetotę widać jeszcze bardziej, gdy wchodzę w pierwszy okręg. Tu już nawet niektóre anteny nie mają siły wznieść w górę głowy, smętnie odbierając biały szum z wnętrza ziemi. I tu nie znajduję mitycznego bloku numer 8, serca Świętego Wrocławia. Jest jedynie klatka o tymże numerze. Czyżby więc drobna pomyłka autora? Trudno stwierdzić, jednak pobieżne zapoznanie się z terenem sugeruje, że tu właśnie mógłby się narodzić ten nawiedzony twór. Więc może jednak? Chwila krążenia wokół. Zwykłe, szare blokowisko, jakich pełno w Polsce. Ściany budynków zamykają poszczególne place w magiczne okręgi, niczym współczesne Stonehenge. Niezauważalnie blokowisko wdziera się w umysł odwiedzającego, powoli go dominując. Dopiero wychodząc stąd, człowiek odczuwa, jak bardzo przytłoczony był dojmującą szarością tego miejsca, jak bardzo to miejsce zniewala przebywających. Chyba dopiero teraz zrozumiałem tą książkę.
Przypomina mi się inna książka polskiego klasyka fantastyki, Stanisława Lema. W przenudnym Powrocie z Gwiazd, opisującym kolejną wersję zautomatyzowanego świata przyszłości, decydujące znaczenie ma ostatni akapit, który zawiera chyba zamierzony cel autora. Bohater wraca do jedynego niezmiennego miejsca na świecie, wchodzi na górski szlak. Choć nie wyjechał on nigdy do żadnych egzotycznych krajów i chodzi po znanych sobie z przeszłości obszarach, dopiero tu czuje, że jest w miejscach, które zna z dzieciństwa, a cała książka zdaje się budować nastrój dla tego jednego akapitu. Podobnie w książce Łukasza Orbitowskiego, pozornie nudnej... a tak naprawdę jedynie przygotowującej czytelnika na wizytę w Świętym Wrocławiu, mimo iż to jeszcze nie pora na jego objawienie.
Pomyślmy, że wcale nie ma teraz. Albo przynajmniej jest jakieś inne – Święty Wrocław stał sie szaroblady, nie ma w tym miejscu już nic niezwykłego, tylko wielka płyta i ludzie z klocków, tak z wysoka. Cała Polska szarzeje, znikaja zmarszczki, nie ma jeszcze Małgosi ani Michała, nie są niczyja nadzieją.
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, str. 137
poniedziałek, 26 września 2011
Inne sfery
Malandra Tribe |
Czwarty koncept artykułu odrzucony...
rozterki pisania. Ciężko pisać o tym konwencie, jakże innym od
wcześniejszych. Jak zwrócili mi uwagę organizatorzy przy wspólnej
pizzy, każdy konwent ma swoją orientację. Niby wszystkie
fantastyczne, a jednak... Oczywiście Wielosfer i jego Inne Sfery to
ukierunkowanie na gry: RPGi, LARPy, JEEPy, karcianki... ta część
fantastyki, którą najsłabiej znam.
Więc skoro nie wiem jak pisać, to zacznę chronologicznie. Od prelekcji,
bo na nich zaczął się mój kontakt z Innymi Sferami, pomijając
oczywiście ochronę stylizowaną na komandosów. Choć organizatorzy
mocno obawiali się czy znajdą chętnych do ich prowadzenia, to
ostatecznie mocno musieli odrzucać propozycje. I trzeba przyznać,
że wybrali te z naprawdę ciekawymi opisami. Niestety, część z
prowadzących mocno odbiegła od zapowiadanej tematyki. Na pierwszy
ogień Szymon, ten sam, który tak silnie oponował po krytyce jego prelekcji na temat fizyki w sztukach walki. Trzeba przyznać, że tym
razem solidnie się przygotował do prelekcji i ciężko mu zarzucić
niedopatrzenia, niestety, po opisie jego prelekcji bardziej
spodziewałem się opisu problemów z przeżyciem człowieka w
kosmosie (o których tylko szczątkowo wspomniał) niż samych
poszukiwań życia pozaziemskiego. Choć może to ja sobie za dużo
dopowiedziałem? Nie ważne to, lepiej się skupić na dużo bardziej
mnie interesujących prelekcjach o realistycznych walkach w kosmosie,
o tym, jak bardzo na wygląd obecnych filmów sci-fi ma nie fizyka, a powtarzanie wypróbowanych, kłamliwych efektów specjalnych i
szukanie taniej sensacji, a także o samych podróżach i naprawdę
oryginalnych koncepcjach napędzania statków w kosmosie. I tylko szkoda, że
autor prelekcji o filmie Incepcja nie dojechał. Nie ma jednak tego
złego, co by na dobre nie wyszło, a właśnie ten przypadek
skierował mnie... no właśnie, jak zwykle konwentowy piątek po
prostu musi skończyć się tak samo jak zawsze, ...
Rozważania nad planetami (Eliasz Gramont, Ratujmy kosmos) |
Czyli to, co tygryski lubią
najbardziej
Nieśmiałe zakupy księżnej |
Jak wspomniałem, wielosferowy konwent
koncentrował się głównie na grach. Tak więc na miejscu można
było zakupić wszelakie gry, od karcianek poczynając, poprzez
planszówki, na wszelakich systemach kończąc. To oczywiście od
groma prelekcji o tym, jak prowadzić dobrego RPGa, jak lepiej oddać
nastrój panujący w grze, jak skłonić graczy do grania lepszego
niż lakoniczne „macham mieczem i odcinam głowę temu smokowi”,
to wreszcie ogromny blok związany z grami komputerowymi –
spotkania z ich twórcami, prelekcje typu „jak to się robi” czy
prezentacje gier i firm je produkujących. Z wszystkich tych
atrakcji, stanowiących istotę Innych Sfer, ja trafiłem tylko na
dwie. Pierwszą z nich był LARP, ukazujący sieć intryg w baśniowym
świecie. Niby miało być tylko o sądzie nad Sinobrodym, a
skończyło się na dysputach o istotę sporu sądowego. I trzeba
przyznać, Sinobrody, choć kajdanami przykuty do sądowego krzesła,
przez swych pomocników doskonale mataczył w sprawie. Choć i inni
bajkowi bohaterzy nie ustępowali mu teatralnymi umiejętnościami.
Stateczny, obojętny na wszystko sprzedawca baśni, cały czas pilnujący swego kramu, przebiegły kot w butach i jego arcy-dworne
maniery jakże dziwnie nielicujące z profesją najemnego
awanturnika. No i ważniak, najważniejszy smerf świata, z jakże
wyniosłym charakterem... no rewelacja. Każdy z nich snuł swoją
intrygę...
Groźny Wilk |
Tajemne konszachty |
Wspomniałem o dwóch atrakcjach? Ależ
oczywiście, zupełnie przypadkiem trafiłem na pokazową sesję Lans
Macabre. I trzeba przyznać, że było się czemu przyglądać. Choć
brak jakiejkolwiek charakteryzacji nie sprzyja oddawaniu nastroju, to
jednak mistrz gry i czterej śródziemnomorscy bohaterowie doskonale
to nadrabiali. Choć nie było wozów i koni, to świetna narracja
oddawała dynamikę pościgu konnego z wszelką możliwą
dramaturgią: świętymi procesjami stojącymi na drodze,
wyjeżdżającymi znikąd wozami, czy dziećmi bawiącymi się na
drodze, których nie można stratować. Choć nie było statków i
huku armat, to głosy wyobraźni wzbogacały muzykę lecącą z
głośników o furkot lin i żagli, brzęczenie szpady o szpadę czy
trzask rozdzieranego w walce materiału. Nie odpuszczono nawet
przyglądającymi się widzom, którzy z dynamiką podobną reakcjom
graczy musieli na bieżąco wymyślać kolejne wątki intrygi. I choć
intryga momentami zmierzała w kierunku brazylijskich telenowel, to
jednak sposób jej prowadzenia przypominał, że to jednak zupełnie
inne przedstawienie.
Wspaniale, choć nie tylko fantastycznie....
Taniec z własnym cieniem, An-Najma |
Choć w założeniach konwent miał być
ewidentnie fantastyczny, to organizatorzy nie odżegnywali się od
rozrywek dla osób nie będących zwolennikami gier czy literatury
fantasy i sci-fi. Wymienić tu należy pokazy tańców: irlandzkiego
(zespół Tuatha) czy egzotycznego z pustynnych obszarów, gdzie
dominuje taniec brzucha. Tu już wystąpiły dwa zespoły. W piątkowy
wieczór Malandra Tribe, żywiołowo tańczący i opisujący
znaczenie poszczególnych tańców w kulturze arabskiej, ze strojami
pełnymi brzęczących błyskotek. Po trwającym do późnych godzin
nocnych (a może nawet wczesnych godzin porannych) piątku, niewiele
osób dobudziło się na poranny pokaz zespołu An Najma, który
ilość atrakcji niestety dopasował do wielkości widowni. A że
pięknie dziewczyny tańczyły, to po wszystkim pozostał pewien
niedosyt.
Przy drzwiach zamkniętych, Stowarzyszenie Żółty Parasol |
Były też doskonałe przedstawienia
teatralne. Osobiście odwiedziłem dwa z nich. Pierwszym z nich był
młodzieżowy spektakl „Za zamkniętymi drzwiami”, zorganizowany przez Stowarzyszenie "Żółty Parasol". I trzeba
przyznać, że zgodnie z zapowiedziami organizatorki, młodzi
naprawdę zaskakiwali umiejętnościami, szczególnie jeśli chodzi o
artykulację głosu. I choć nie jestem w tej dziedzinie żadnym
znawcą, to muszę przyznać, że przedstawienie robiło ogromne
wrażenie.
Ratujmy kosmos, Eliasz Gramont |
Następne przedstawienie, to autorska
prezentacja lemowskich listów Iljona Tichego. Mimo iż w całości
prowadzone w koncepcji unplugged, to momentami uszy bolały od
kakofonii blaszanych dźwięków aktora robiącego rumor. Ewidentnie
moralizatorski mający ekologiczne namaszczenie opisywał różne
przywary kosmicznych turystów, którzy swoją uciążliwością
narażali się na liczne zagrożenia ze strony kosmicznych
„potworów”. Jednak czy to „potwory” były winne ich śmierci?
Czy to kosmiczne stwory winne były niewłaściwego zachowania
turystów, którzy swymi błędami sami na siebie prowokowali
nieziemskie stwory do ataków? Hałas blaszanych garnków to tylko
preludium do rozpaczliwego alarmu „Ratujmy kosmos”. Czy jednak na
pewno kosmos? Czy opisywane przywary to nie przywary nas samych,
panoszących się w środowisku niczym wielcy śmieciarze? Choć
opisane w scenografii kosmicznej, to jednak wszystkie te opisy brzmią
nam jakże znajomo. Jedni odnajdą w nich siebie, inni – tych,
których mają dość tych pierwszych. To, czy opisane przez autora
zdarzenia bardziej odczujesz jako swoje własne, czy jako uciążliwe,
z pewnością jest wiarygodnym wskaźnikiem twojej „kultury
ekologicznej”.
POLITYKĘ ZOSTAWCIE ZA DRZWIAMI!!
Malanda Tribe |
Niestety, ostatnia atrakcja konwentu
pozostawiła pewien niesmak. Po ognistym pokazie zachwyceni widzowie
wcześniejszego spektaklu Eliasza z uporem maniaka nakłaniali
wszystkich do obejrzenia jego kolejnej prezentacji, filmu „Solanin”,
o bohaterze, który rodzi się za każdym razem, gdy rozbije się
kilogram soli. I przyznam, że film zapowiadał się ciekawie, jednak
zdecydowałem się na prezentację „Za blisko Słońca”. I muszę
powiedzieć, że z pewnością była świetnie przygotowana. Jednak
mimo usilnych starań Tora i Lassiego, jeden z uczestników dyskusji
(widz, nie prowadzący) z upierdliwą wręcz manią próbował
wszelkie dysputy zepchnąć na tematy teorii spiskowych, Smoleńska
czy aborcji, odciągając tematykę od zapowiadanej. Ja rozumiem, że
już blisko wybory, i wszyscy muszą wiedzieć, która partia jest
jedyną (nie)sprawiedliwą, ale jednak agitacje polityczne należało
prowadzić gdzie indziej. I całe szczęście, że już za dwa
tygodnie skończy się to masowe ogłupianie ludu... na szczęście
za rok żadne wybory się nie odbywają i jeśli Tor znów się
zdecyduje, to życzę mu żeby następnym razem udało mu się
poprowadzić dyskusję zaplanowanym wcześniej torem. Miejmy nadzieję, że choć nadrobię straty i gdzieś w sieci odnajdę wersję Solanina...
piątek, 23 września 2011
WF oznacza... Weekend Fantastyczny
(artykuł niesponsorowany)
Czy podróże do gwiazd są możliwe?
Czy zabawa z jeep-em to tylko wertepy niczym księżycowe kratery i
dym spalin? Dlaczego niektórych wynalazków nie powinno wprowadzać
się w życie? Tego (i nie tylko) dowiesz się już w ten weekend,
jeśli przyjedziesz na Inne Sfery, kolejny konwent wpisujący się w
ideę „fantastyczny konwent na każdą porę roku”. Jak na każdym
konwencie, zapewne będą wykłady Uniwersytetu Fantastycznego.
Będzie o przesądach, magii ludowej, o historycznych korzeniach
ustawek kiboli, o logice nielogicznej i wielu innych tematach,
których nie pojmie żaden mugol. Jeśli zamiast wykładów wolisz
ślęczeć w książkach niczym skarabeusz książkowy, będzie i
blok literacki. To doskonała okazja nabyć nowe książki,
porozmawiać z ich autorami i dowiedzieć się czegoś o warsztacie
literackim. Jeśli wolisz jednak tworzyć inne światy (niekoniecznie
w formie innej sfery), z pewnością zainteresuje cię blok rpg-owy.
A i dla zagorzałych graczy coś się znajdzie: wspomniane jeepy,
larpy, planszówki... w tym i prezentacje nowych gier. Jak dla mnie,
najciekawiej zapowiadają się światy stworzone na bazie dwóch
najbardziej prześmiewczych cykli książkowych. Jedna dotyczyć
będzie bardzo specyficznego miasta Ankh-Morpork, w którym rzeka
potrafi być twardsza niż droga brukowa, a wino dziś pijemy bo
wczoraj mieliśmy po nim kaca, a przecież ciąg przyczyno-skutkowy,
choć odwrócony, musi zostać zachowany.
Drugi świat, to oczywiście
świat nieformalnego kandydata w najbliższych wyborach, jedynego,
który chodzi w walonkach i czapce uszatce, walczy z wampirami i ma
poparcie papieża. Choć działa w tej samej branży co równie
prześmiewczy Palikot, to choćby z racji doświadczenia zdobytego w
walce z Władzą Ludową o niejedną głowę (i dwa bicepsy nacierane
viagrą) przebija go o głowę. I tylko pozostaje mieć nadzieję, że
w ferworze sprawdzania swoich wyborów nie pomyli pobliskiej, świeżo
wyremontowanej Hali Ludowej z Władzą Ludową...
Wśród opisów mego bloga w konkursie
na blog Dolnego Śląska, pojawiło się hasło: choć nie czytamy
fantastyki, to zainteresował nas ten blog. Z pewnością recenzenci
mogliby napisać to samo o Innych Sferach: oprócz bloków typowo
fantastycznych znajdą się atrakcje dla „mugoli”. Wystawy
zarówno malarskie jak i fotograficzne, koncerty, pokazy tańca
tribal i irlandzkiego...
No i jeszcze ślub...
Piątek, sobota – wybór prosty. InneSfery, alternatywy nie ma. Ale co zrobić z niedzielą? Warsztatów z
klonowania nie przewidziano w ramach Innych Sfer, a byle teleportacja
nie załatwi sprawy, gdy w jednym czasie ale w innych miejscach
powstaną dwa różne zdarzenia. Zagięcie czasu i przestrzeni
mogłoby być rozwiązaniem, ale czy pojawianie się w jednym czasie
w dwóch różnych miejscach nie zakłóci wątku osnowy? A co,
pominąć ślub zegara i koparki, tak wspaniale opisywanych przez
Ziemiańskiego w blogu Dworca Nowego Głównego? Co prawda od tego
dworzec się nie zawali, gorzej jednak, jeśli nie powstanie w 1857
roku. Że niby co, to już minęło i nie można tego zmienić? Oj,
widać od razu, kto przespał wykłady z Salvadora Dalego i jegoczasu zagiętego na przestrzeni... Zresztą, to jak ze wspomnianym
dziś winem z zeszłoroczniaków, które pijemy dziś, ale kac po nim
mieliśmy wczoraj... Więc dla pewności, polecam w niedzielę od 11 do 14 w
Parku Staromiejskim dopilnować, czy zegar (a także koparka) w ostatniej
chwili na pewno powiedzą sakramentalne TAK... A potem z powrotem na
Biskupin, na Inne Sfery...
piątek, 16 września 2011
Betonowe hospicjum
Zgodnie z obietnicą, dziś o Hali
Targowej. Od niej miała zacząć się post-apokaliptyczna przygoda z
Robertem J. Szmidtem, jednak zarówno opisana sytuacja wjazdu Wysłanników do Wrocławia, jak i wlotowa lokalizacja cmentarza
żołnierzy radzieckich o wiele bardziej pasowały mi do powitania.
No i jeszcze ta walka bokserska akurat wypadła... ale co się
odwlecze, to nie uciecze, i dziś chwilowo wracam do wątku
fantastycznych domów handlowych. Z pewnością do kategorii tej
zalicza się Hala Targowa.
Już na wejściu rzuca się w oczy
pewien klimat powojenny. Choć zdecydowanie nie taki, jak po wojnie
atomowej. Wyrastające nad portalem drzewo, raczej nie tegoroczne, nie
powinno się ostać po eksplozjach atomowych, ale z pewnością
nadaje miejscu klimat zniszczenia i zaniedbania. W środku... lekkie
ażurowe łuki nie tworzą wrażenia budowli która miałaby
wytrzymać wybuchy. Z drugiej strony – budzą skojarzenia z
gotyckimi sklepieniami, które okazały się cudem średniowiecznej
techniki i przy stosunkowo małym nakładzie materiałów pozwoliły
budować nad wyraz wytrzymałe konstrukcje. Z kolei użyty materiał
– beton (przypuszczalnie żel-bet, ale laikowi ciężko to ocenić
z zewnątrz) chyba najbardziej kojarzy się ze schronami
przeciw-atomowymi.
I ta surowa, chropowata struktura gołego betonu,
nie wygładzonego żadnymi tynkami – to ona właśnie sprawia, że
czuję się jak w bunkrze. Jednak nie jestem architektem i nie mnie
oceniać, czy budynek ten wytrzymałby atak. Pewno jest jedno: mimo
iż zdecydowana część Wrocławia uległa poważnym zniszczeniom,
mimo iż budynek stał w obszarze największych nalotów bombowych,
to w okresie obrony Breslau nie uległ poważnym zniszczeniom. Czy
właśnie to chciał podkreślić Robert J. Szmidt umieszczając w
nim hospicjum? Bo przecież w tym celu budynek musiałby mieć dach,
i ogólnie jego stan powinien być całkiem dobry, aby nadawał się
do takich celów.
Dlatego musieliśmy ich zlikwidować. I
zlikwidowaliśmy. Cicho i bez jednego strzału. Zanim ogłosiłem
amnestię, odwiedziłem prowizoryczny szpital, jaki urządzili moi
ludzie w Hali Targowej. Właściwie nie szpital, ale hospicjum.
Zbierano tam ludzi, którzy nie mieli szans na przeżycie.
Zaproponowałem kilku z nich pewien układ. Mieli przedostać się do
katedry i wynieść z niej odłamki rozbitej głowicy. Niewielkie,
ale najbardziej zabójcze. Prawie wszyscy się zgłosili, gdy
powiedziałem, do czego są mi potrzebne. Wybrałem czterech. Idąc
na Ostrów wiedzieli, że nie dożyją zachodu słońca, ale sił
dodawała im świadomość, że dzięki ich poświęceniu zniknie
zagrożenie dla miasta.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74/75
Dziś... w środku nie słychać
pojękiwań umierających, nie widać nigdzie Śmierci kroczącej
wśród jeszcze żyjących, nie czuć bólu idącego z chorobą
popromienną. Choć gwarno, jest to jednak gwar pełen życia.
Przekupki targujące się o cenę, kupujący wybrzydzający o jakości
produktu żeby choć trochę taniej kupić towar, brzdęk monet zmieniających
właściciela, gdzieniegdzie pękają przypadkowo zrzucone jajka...
ponad te wszystkie głosy czasem wzbije się terkot przypadkowo
włączonego budzika na stoisku zegarmistrza. A przecież nikogo nie
trzeba budzić, wszyscy żwawo lawirują między stoiskami, wszyscy
pobudzeni targami o lepszą cenę, lepsze produkty, o iluzoryczne lepsze życie. Jedynie w drugiej
części, kwiatowej trochę większy spokój. Bo przecież wiadomo,
że kwiaty muszą po pierwsze robić dobre wrażenie, i kupujący
raczej poszukują piękna niż rewelacyjnej ceny. Dzisiejsza hala
targowa z pewnością w żaden sposób nie kojarzy się ze
śmiertelnym zadaniem, jakie ma spełnić w odległej przyszłości,
w zamian dając jej mieszkańcom jedynie śmierć bez cierpień.
Zresztą i tak nie mieli szans na
przeżycie. Dość powiedzieć, że wykonali swoje zadanie na medal.
Dostarczyli kilka kilogramów odłamków i ukryli je w stelażach
plecaków, które przygotowaliśmy w kościele garnizonowym. W zamian
otrzymali taką ilość morfiny, by ostatnie chwile życia mogli
spędzić wolni od męki wszechobecnego bólu.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str. 74
wtorek, 13 września 2011
Ludzkie smoki wcale nie wawelskie
Człowiek, który zionął ogniem... a właściwie ich dwóch. I znów Wrocław zmusił mnie do zmiany blogowych planów. Miał być znów Szmidt i pewne hospicjum, lecz jakże tu nie pisać o ludziach-smokach i ich ognistym oddechu? Jeszcze trochę, a obok różnych przeróbek hasła miasta (Wrocław - miasto spotkań ... w korkach; Wrocław - miasto spotkań... różnych rzeczywistości; Wrocław - miasto spotkań trzeciego stopnia) dopiszę swoje:
Wrocław - miasto spotkań... smoków.
Wrocław - miasto spotkań... smoków.
A wszystko za sprawą Jarmarku Renesansowego w Zamku Leśnica. No jakże, najdalej wysunięty na zachód outpost wrocławskiej fantastyki miałby zrobić imprezę dla mugoli? Oczywiście, że bez fantastyki się nie obejdzie. Oprócz wspomnianych zaklinaczy ognia była opętana przez Szatana Czarownica, którą katoliccy kapłani próbowali nawrócić. Tylko najciekawsze, że do wyzbycia się Szatana najgłośniej nawoływał kocmołuch swym wyglądem żywo przypominający Diabła. Zaiste, koniec Świata się zbliża, fortyfikować się trzeba...
niedziela, 11 września 2011
Wrocław Fantastyczny wita R.J. Szmidta salwą armatnią
Glorieta płk. Ivana Połubina, cmentarz żólnierzy radzieckich |
Kontynuując wątek „marketów
fantastycznych” (fotografia 3D, smerfy, zagięcie czasu na przestrzeni) na pierwszy wpis o R.J. Szmidcie wybrałem Halę
Targową. To miejsce wydawało się najlepsze po krótkim przejrzeniu
notatek. Jednak po ponownym przeczytaniu "Apokalipsy według Pana Jana" stwierdziłem, że jest
inne, zupełnie bardziej oczywiste miejsce. Miejsce, w którym
Wrocław przywitał Wysłanników...niestety, powitanie nie okazało się
do końca przyjazne. Jeden zabity, dwóch jeńców, choć na
szczęście później jednak dobrze przyjętych i wypuszczonych z
powrotem. Zabity żołnierz z pewnością nie był ostatnią ofiarą przyszłej
Polski od morza do morza...
T-34 pilnujący wejścia na cmentarz |
Wreszcie Zachwatowicz usiadł za
kierownicą i ruszyliśmy do wiaduktu nad autostradą, prowadzącego
do trasy wylotowej, którą dwa lata temu opuściliśmy Wrocław.
Droga była przejezdna, kilka zardzewiałych i wypalonych wraków nie
zdołało jej zablokować. Niemniej major prowadził humveya
ostrożnie, omijając dawno już zastygłe stopionego niegdyś
asfaltu, jakby się bał, że masywne koła pojazdu utkwią w nich
unieruchamiając nas na dobre. Przejechaliśmy tak niemal do
skrzyżowania przed starym cmentarzem czerwonoarmistów. Przyglądałem
się dwóm czołgom T-34, które dumnie strzegły tego miejsca,
jeszcze niedawno stojąc na wysokich cokołach, Teraz leżały zaryte
w płyty chodnika, zdmuchnięte falą uderzeniową niczym zrobione z
plastiku modele. Zagapiłem się na nie, gdy nagle poczułem
szarpnięcie, które nieomal rzuciło mnie na przednie siedzenie.
Zachwatowicz zahamował gwałtowanie i wskazał ręką w głąb ulicy.
- Co tam się dzieje? - Paweł nie
był mniej zaskoczony ode mnie.
- Tam ktoś jest, widziałem ruch
obok tego budynku po prawej – powiedział major i sięgnął po
lornetkę.
Robert J. Szmidt, Apokalipsa według Pana Jana, str.
Hałbica pilnująca spokoju pochowanych |
Dziś ciężko zrobić zdjęcia
oddające post-apokaliptyczną atmosferę. Czołgi i artyleryjskie
działa dumnie stoją na swych cokołach, a nie obok nich. Zamiast
wypalonych kikutów, wokół pełno zieleniących się drzew. Groby,
otoczone wysokimi na metr żywopłotami zarastają roślinnością, i
łatwiej tu o opisane przez Ziemiańskiego purpurowe złocienie, niż
w ogrodzie aniołów. Na szczęście trafiłem na jakieś remonty.
Bezładnie wyładowana kostka brukowa znów dodaje odpowiedniego klimatu zdjęciom – tu robić musi za powojenny gruz.
I mnie witają radzieckie czołgi, gdy
wracam do Wrocławia z rodzinnych stron. Choć moje pierwsze
wspomnienia z Wrocławia to zamek w Leśnicy, to przyjazd
autostradą okazał się bardziej praktyczny. Jednak jakbym nie
kombinował, to wracając znad morza i tak wjeżdżając do Wrocławia
muszę przejechać przez któryś z fantastycznych checkpointów – radzieckie czołgi,
zamek lub autobahn nach Poznań. I tylko od wschodu można wedrzeć się dosyć
daleko wgłąb fantastycznego miasta (bo aż do Biskupina) zanim trafi się na pierwszy
fantastyczny posterunek... choć nie jestem pewien, czy gdzieś tam w
ukryciu spokoju Wrocławia nie pilnuje przyczajony starachociński smok...
Subskrybuj:
Posty (Atom)