środa, 27 marca 2013

Apokalipsa w Sky Tower

Dziś dla odmiany recenzja. Recenzja książki o Wrocławiu, oczywiście recenzja książki fantastycznej. Bo z natłoku fantastycznych wydarzeń gdzieś mi umyka ta początkowa, książkowa idea bloga, ale i po to, aby zaakcentować pewne książki. Oczywiście, nie będzie tu recenzji książek Ziemiańskiego czy Szmidta, bo tych chyba nie trzeba reklamować, ale książek mniej znanych, zapewne przeoczanych wśród tysięcy innych pozycji na księgarskich półkach.
Na początek, zgodnie z nowymi nurtami, idzie ebook, książka które nie została w ogóle wydana w klasycznym ujęciu tego słowa. Szklane Miasto Marka Dryjera to opowieść o tym, jak po wybuchu bomby atomowej (o dziwo, znów w pobliżu katedry) miasto opanowuje horda zombie, a bohater kryje się przed nimi w budynku SkyTower.
Źródło: strona kompleksu Skytower.pl
Pierwsze wrażenie? Zdecydowanie kiepskie. Pierwsze co uderza, to zdecydowanie ciężki język. Już na początku autor tak buduje zdania, że czytający co chwila gubi sens zdania i się zastanawia, co w tym tekście jest nie tak. Pal licho długie, rozbudowane zdania, to w końcu także mój styl pisania, a i lektura Achai też robi swoje. Gorzej, gdy autor co chwila zmienia podmiot swoich wypowiedzi... wielokrotnie przerywałem czytanie, żeby analizować jedno czy dwa zdanie i zrozumieć, że to jednak ktoś inny wykonuje opisane czynności.
Co gorsze, fabuła zdecydowanie odbiega od klasycznych standardów opowieści fantastycznej, do jakich przyzwyczaił nas Szmidt, Orbitowski czy Ziemiański. Wydarzenia dzieją się w sposób chaotyczny, jakby „zabrakło im geometrii wykreślnej”. Bohaterowie zakładają improwizowane maski stworzone według naukowych zasad, a już za chwilę zachowują się tak, jakby mieli odkryte głowy, mimo że nic z nich nie ściągali. Autor opisuje radość z ich dotarcia do upragnionego 45-tego piętra na którym czekało na nich zbawienie zapominając, że trzy pościgi temu dokładnie na tym samym piętrze zrobili sobie dłuugi piknik, nie szukając cudownego „artefaktu” w postaci telefonu satelitarnego.
Źródło: LC CORP
Także światu stworzonemu przez Dryjera brak jakiejś żelaznej konsekwencji. Bomba wybucha na moście Grunwaldzkim, a już za chwilę bohater znajduje się w budynku Sky Tower, mimo iż po drodze ratuje kobiecie życie. W normalny dzień zajmuje to całkiem sporo czasu z powodu dużego ruchu samochodów – a co, gdy nagle kierowcy tych wszystkich samochodów równocześnie zginą, a rozpędzone, niekontrolowane pojazdy zderzą się ze sobą tworząc praktycznie „samochodową barykadę”? Że nie wspomnę o wysiadaniu z helikoptera gdzieś na wysokości 40-tego piętra czy o powstałym w miejscu Odry kraterze i rzece, która przez zwykłe zapomnienie autora pewnie czeka sobie gdzieś w oddali, ale uparcie nie chce wypełnić powstałej dziury.
Kreacja bohaterów też kuleje. Bo tak jak logicznym wydaje mi się, że tylko specjalista od nuklearnej zagłady wie, jak przeżyć pierwsze minuty po jądrowym wybuchu, tak już mało prawdopodobne wydaje się, że w takim momencie osobą której akurat pomoże będzie główna architektka świeżo wybudowanego drapacza chmur. Gdy jeszcze okazuje się, że ten sam naukowiec był w Japonii i pobierał nauki od samego mistrza mieczy samurajskich, a w budynku wisi sobie i czeka na naszego bohatera właśnie tego typu oręże, to już ojciec będący wysoko postawionym oficerem wojskowym który teraz lata helikopterem na każde zawołanie niczym zwykły kapral jest niczym warner-brosowski kojot, który wyciąga armatę zza pazuchy „bo akurat wpadł na taki pomysł”.
Wątpliwości i rzekomych niedopatrzeń jest tu mnóstwo, a świat horroru wypełniony fizyką z kreskówek o strusiu pędziwiatrze wydaje się straszną niedoróbką. Słowem, czysty surrealizm, niczym rzeźba Salvadora Dali stojąca przed głównym budynkiem. I gdy dochodzi do mnie ta myśl, nagle zmienia się odbiór książki. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie klasyczna powieść wypełniona fabułą, a raczej surrealistyczna powieść psychologiczna, w której wydarzenia są tylko tłem dla oddania emocji. Zdania, w których autor chaotycznie zmienia podmioty, częste retrospekcje przez które czytelnik już nie wie, czy w danym momencie mowa o dawnym dzieciństwie głównego bohatera czy o dzieciństwie świeżo przygarniętej dziewczynki, chaotyzm wydarzeń – to wszystko jakby miało jeden cel: oddać zagubienie człowieka postawionego w jakże ekstremalnej grze, w której na dodatek nie zna reguł. Jedyne co wie, to że te reguły się zmieniły, lecz nawet nie wie, jak drastycznie. To zagubienie potęguje chaotyzm działań naszych bohaterów, którzy np. biegają co chwila z góry na dół i z powrotem, nieuwzględnianie konsekwencji działań (bo skoro bohater założył maskę i autor skupia się na podkreśleniu zawężonego pola widzenia, to nie może za chwilę biegać jakby wszystko wokół widział) czy zaburzenia fizyki (jest jasno, a nagle się okazuje bohater brnie w ciemności czy wspomniane wysiadanie z helikoptera na wysokości 40-tego piętra) czy geografii.
Fot. by Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Słowem, Szklane Miasto Marka Dryjera to ciężka książka. Mimo to, myślę, że warta przeczytania, choć raczej z nastawieniem „przeczytajmy coś innego niż zazwyczaj”. Co prawda nie jest długa, jednak strasznie zagmatwana, więc przeczytanie jej na 2-3 razy może stanowić pewien problem – mimo to, odradzam dzielić ją na mniejsze kawałki, bo nie odnajdziecie się w świecie bohaterów na tyle, aby jej nie odrzucić. Tak więc czytanie w autobusie, w przerwie między jakimiś zajęciami raczej odpada. Za każdym razem umysł przez kilka stron będzie się bronił przed chaosem...
I uprzedzam: choć autorowi udało się uniknąć przewidywalnego zakończenia, to nie warto go czytać na siłę. Bo wali ono w łeb takim filmowym patosem, że nawet amerykańskie filmy wojenne się przy tym chowają...  

niedziela, 17 marca 2013

Dom, który straszy ciszą


W zasadzie, to już sama wioska przyjęła mnie nienaturalną ciszą i spokojem. Choć było jeszcze ciepło, to w wiosce panował jakiś surrealistyczny spokój. Nie było dzieci hałasujących w zabawie, nie było mężczyzn popijających piwo przed sklepem czy osób wypoczywających na ogródkach. Wioska sprawiała wrażenie opuszczonej, a snująca się wokół mgła tylko pogłębiała to wrażenie. Nie było tej mgły na tyle dużo, żeby zasłaniała słońce i odstraszała od wyjścia z domu, jednak z pewnością starczało tej delikatnej warstwy aby rozmyć kontury odleglejszych domów.
Tymczasem dalej szedłem szlakiem, zielonym bodajże, który delikatnie odbijał od utwardzonej drogi. Gdy przechodziłem koło tego dworku, moją uwagę przykuła przyklejona do nich ruina. Gdyby nie ona, z pewnością nie pomyślałbym nawet, że jest to porzucony dom, do którego można bezkarnie wejść.
Ruina, jak ruina. Przybudówka budynku posypała się z czasem i choć pozostała jeszcze większość ścian, to praktycznie górne piętro nie miało już podłóg. Nie mogła to być jednak bardzo stara ruina, bo na ziemi wciąż leżały zwalone belki, które z pewnością stanowiły kiedyś konstrukcję sufitu. Prawie że dawało się po nich wejść na górę, jednak brakowało kawałka deski, a będąc sam nie chciałem ryzykować. Tak więc obszedłem tą zburzoną dobudówkę, zaglądając do piwnic, w których jednak nie odnalazłem nic ciekawego. Jedynie wychodząc z tej ruiny spotkałem ceramicznego potwora, zapewne pozostałość po dawnej rurze kanalizacyjnej, dziś raczej przypominającą jakąś poszarpaną ośmiornicę... czy może raczej Cthulthu, którego antologię właśnie omawialiśmy dzień wcześniej na Wro-SFach?

Tymczasem mijając tą „ośmiornicę” pokiereszowaną równie mocno, jak i reszta przybudówki, zauważyłem, że do niezniszczonej części budynku można wejść... baaa, żeby tylko „można”, to wręcz trzeba było. Swym artystycznym zniszczeniem wnętrze budynku przyzywało do środka. No cóż, najwyżej skróci się kawałek szlaku, ale jakże tu nie skorzystać z takiej okazji? Porzucone wnętrza wyglądały przepięknie w swym zniszczeniu. Artystycznie łuszczące się płaty farby, zamurowane okna w których mróz lub ptaki wybiły tylko małe szparki, którymi światło wlewało się do środka – rozświetlając swymi promieniami tylko wybrane fragmenty pomieszczenia, pozostawiając w cieniu tajemnicze zakamarki. Słowem, dom dawno już opuszczony, ale wciąż na tyle młody, że nie zdążyły się tu osiedlić żadne duchy. No i te schody... niczym z fotografii mistrzów, gdzie oświetlone zostały tylko poszczególne ich stopnie, pozostawiając zacienione pozostałe obszary. Tak, jakby ktoś świetlną plamą wskazywał, gdzie udać się dalej. 


Trzeba przyznać, że pierwsze piętro nie robiło już tak wielkiego wrażenia. Może dlatego, że wyrwany kawał ściany dawał pełny dostęp słonecznemu światłu, przeganiając stąd wszelkie strachy. Podobnie okna, tu już w pełni przeszklone, nie dawały żadnego schronienia mrocznym zjawom, które tworzyły urok rzucony na ten dom? Czy może te sufity, czasem dziurawe, częściej jednak jedynie tworzące bąble wyginające się do środka pokoju, które wyraźnie wypychały wszystko, włącznie z powietrzem, z pomieszczenia? A więc warto było jedynie iść tak, jak nakazywała droga – brak drogowskazów oznaczał, że to nie miejsce czy pora aby skręcać i z pierwszych schodów widać trzeba prosto, na drugie, prowadzące na tajemniczy strych.


A strych w pełni opanowany był przez mrok. Nieliczne sufitowe otwory tylko gdzieniegdzie dawały odrobinę światła. Porzucone dawne gniazdo os jedynie wzbudzało obawy – że choć już dawno spadło, to może wciąż w nim żyją osy, które, wzbudzone wizytą niespodziewanego gościa, mogłyby zacząć bronić terenu? Uginające się pod nogami deski podłogowe nakazywały utrzymywać wzmożoną czujność. I do tego obawa – a może jednak ten teren do kogoś należy? Może właściciel przyjdzie i potraktuje mnie jak intruza, jak złomiarza próbującego wyrwać resztki miedzi ze ścian? Nawet nie spyta, zanim uderzy podstępnie od tyłu czy strzeli z jakiejś broni palnej? Ale nie, nie słychać żadnych odgłosów jakby ktoś się zbliżał. Raczej trzeba uważać na te uginające się deski... i tylko to ciągłe wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował.



Tymczasem udało się dojść do drugiej części strychu. Dwa czy trzy malutkie schodki odgradzają od drugiego pomieszczenia. W umyśle budzi się jakieś dziwne uczucie... tak jakby z jednej strony coś kazało mi iść dalej, a z drugiej... jakby ostrzegało, że doszedłem do jakiejś ostatecznej granicy. Ostatniego punktu, w którym mogę się wycofać – jeśli go przekroczę, to tajemna siła która mnie tu przyzywała miała mnie zatrzymać za tym progiem. Tak, jakby ta siła kusiła – ale równocześnie w ostatniej chwili dawała szansę samodzielnego wyboru. I zawróciłem... wchodząc na pierwsze schody, wciąż miałem wrażenie, że jestem obserwowany.Rozsądna półkula umysłu szybko znajduje wytłumaczenie – wywrócony daszek stojącego obok wózka dziecięcego ułożył się tak, że podświadomość widzi w nim budkę suflera i sama próbuje odnaleźć tego pomocnika aktorów – a skoro go nie ma, to przecież znaczy że się skrywa, chowa, podgląda z ukrycia. No właśnie, próby zracjonalizowania strachów schodzą na manowce, ukryte w umyśle demony i zjawy, hodowane od dzieciństwa, dziś nie pozwalają pracować tej rozsądnej, lewej półkuli. Dziś prawa półkula odbija sobie za te lata jej słabszego użytkowania, za racjonalne podejście do życia, za pracę inżynierską. Raz pobudzona, postanawia wykorzystać każdą chwilę przewagi, odbić sobie za lata jej niedoceniania...



Gdy wychodzę z budynku, tym samym szlakiem wracam do głównej drogi. Obok mijam piękną, zniszczoną stodołę. Z chęcią bym zajrzał do środka, lecz nie dziś. Na dziś starczy mi już porzuconych budynków. Więc tą samą drogą, pozostawiam za sobą porzucony dwór. W umyśle wciąż kołata pewne złudzenie – że choć w żadnym momencie nic mi się nie stało, to może w którymś momencie przekroczyłem tajemną granicęmiędzy życiem i śmiercią, że to już nie ja, tylko jakiś duch błąkający się po świecie i nie potrafiący już dojrzeć żywych. Bo jakoś przez kilkanaście minut nikogo nie spotykam, jedynie gdy wyszedłem z dworu nagle rozszczekały się psy. Jakby zauważyły jakieś paranormalne zło, charakterystyczne dla duchów. No, i gdy wychodzę, jeszcze drugi raz się odzywają, szczęśliwe, że ta niewiadoma siła już sobie poszła – jednak pomiędzy jedną i drugą falą ujadania siedzą cicho, z podkulonym ogonem, żeby tylko nie dać się zauważyć niebezpieczeństwu, które mogłoby je momentalnie rozszarpać. Dla pewności zrywam jabłko z rosnącego obok drzewa, wbijam w nie zęby żeby poprzez smak ziemskiego jedzenia poczuć, że wciąż żyję – i smak czuję...

Choć nie jestem specjalnie wierzący, a moja wiara to raczej efekt wielowiekowej tradycji naszego kraju, to tego dnia czułem, że nie mogę przejść obojętnie koło trzebnickiej katedry. Tak, dla pewności – bo przecież duch nie wejdzie tak łatwo na uświęcony teren? A jednak wnętrze nie uspokaja – lekko przyciemnione, wysokie pomieszczenie za jakąś godzinę czy dwie będzie wyglądać jak w Katedrze, animowanym filmiku Bagińskiego. Ciszę wewnątrz zakłócają tylko nieliczne szepty modlitwy kilku staruszek, co jeszcze bardziej podkreśla gotyckość tej sceny. Przechodzę koło sarkofagów kryjących ciała zmarłych dawno temu władców, po czym schodzę do krypty. Po powrocie na górę, odkrywam przecudny ołtarz w bocznej nawie, przysuwam się bliżej do odgradzającej kraty. Gdy już czynię znak krzyża, „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świetego”, gdy już ręka dochodzi do splotu słonecznego gdzie miała zakończyć rytualny ruch...

OJCZE NASZ, KTÓRYŚ JEST W NIEBIE
… niczym huk pioruna niesie się głos modlitwy, idealnie zsynchronizowane głosy kilkunastu staruszek rozdzierają wszechobecną, mroczną ciszę. Jeszcze przed chwilą nie uświadamiałem sobie ich obecności, a tu nagle tuż zza pleców słyszę ich miarowe mamrotanie, wzmocnione akustyką pradawnych sklepień. I do tego trochę inne niż zwykle słowa modlitwy, do której przecież byłem przyzwyczajony od dzieciństwa. Cisza, która nagle zagrzmiała, i do tego całkowite zaskoczenie – to wszystko sprawiło, że skołatana obawami dusza nagle, na krótką chwilę, chciała wyrwać się z ciała.



Hałas kroków na bruku
I tylko, gdy wyszedłem z katedry, ten hałas kroków na bruku, jakbym ze strachu nagle zaczął mocniej uderzać butami o podłoże. Ale nie, poczekaj, przecież odgłosy są normalne – to jedynie w tej ciszy dopiero sobie uświadomiłem ich istnienie. Dopiero teraz zrozumiałem, w jaki sposób tamten dom straszył. Nie było przecież żadnych strasznych widoków, nie było żadnego nieprzewidywalnego trzeszczenia starych drewnianych belek  charakterystycznych dla domów zamieszkanych przez duchy. Baa, jakoś tajemniczo nie odzywały się nawet deski uginające się pod ciężarem butów. Nic, tylko to nagłe, diaboliczne wręcz szczekanie psów – tuż przed tym, gdy wchodziłem do tamtego domu, i tuż po tym, jak z niego wyszedłem. Nie szczekały nawet wtedy, gdy dopiero zbliżałem się do wioski, jak mają to zwykle w zwyczaju. Jedynie w momencie wchodzenia i opuszczania budynku... Teraz już znam naukowe wytłumaczenie tych obaw, baaa, znam nawet naukową nazwę na to. 
Deprywacja sensoryczna – czyli pozbawienie lub redukcja bodźców działających na zmysły człowieka. Ta sama deprywacja, którą Stanisław Lem opisuje w swojej książce, ta sama, która sprawiła, że pilot Pirx o mało nie oszalał w basenie, mimo iż nie było żadnego fizycznego zagrożenia. Wtedy ta sama deprywacja dopadła mnie, wtedy zabrakło wszelkich dźwięków, gdy nie słyszałem nawet swych kroków. Czasem mówi się, że gdy ktoś straci wzrok, to bardziej czułe stają się zmysły dotyku i słuchu, pozwalając człowiekowi dalej żyć w świecie. Jednak nikt nigdy nie mówi, co zastępuje głuchemu człowiekowi zmysł słuchu. Dziś już wiem, że jego miejsce zajmują duchy, strachy i demony...

sobota, 9 marca 2013

Wszystkie strachy PRL-u

„Więc niezbędnym jest, aby widza tak nastraszyć, tak dognębić w kinie, aby po wyjściu z kina wszystkie życiowe problemy zdawały mu się błahostkami, czyli żeby nastąpiło tak zwane odgnębienie bulgogrdyczki poprzez dostraszenie cytotchawki Dywersompa. Zresztą pani i tak tego nie zrozumie, bo ja mówię terminami naukowymi a Pani jest kobietą po prostu. Dlatego powiem prosto z mostu, po chłopsku: wryło widza, paniusiu, wryło. Zobaczymy teraz ten film”
Julian Antonisz,Film grozy

Julian Antonisz, Film grozy
Problemy z internetem pewnego organizatora konwentów sprawiły, że zamiast pstrykać zdjęcia fantastycznych strojów mam teraz czas napisać kolejny wpis. A że zawirowania w pracy pozwoliły być w środę Muzeum WspółczesnymWrocławia, to i nie muszę wybierać o czym pisać.
Bo właśnie w Muzeum Współczesnym Wrocławia odbyła się w środę prelekcja o wszystkich strachach PRL-u. Choć podobnie jak w przypadku odsłonięcia Pociągu do Nieba wszystkie znaki na niebie wskazywałyby, że bunkier na placu Strzegomskim jest jakimś niesprzyjającym mi ośrodkiem fantastycznym i znów przesiedzę tamtejszą atrakcję w pracy, to jednak się udało trafić na prezentację reklamowaną m.in. hasłem „Nie musisz już oglądać horrorów PRL-u, On za ciebie obejrzał już je wszystkie”.
Julian Antonisz, Film grozy
Prezentacja zaczęła się od przewrotnego filmu Juliana Antonisza „Film grozy”. Wybranie tego właśnie filmu już z góry zapowiadało, czego nieświadomy niczego widz może się spodziewać po horrorach tego okresu polskiej kinematografii.
Potem, w formie wstępniaka można było się czemu PRL blokował pochód grozy. Problemem była metafizyczność i odrealnienie świata fantastyki, do którego już jakże blisko do religii, przedstawianej przez ówczesny system jako ogłupiające „opium dla mas”. Nie bez znaczenia były też wielkie ambicje „misyjności” „kina balkonowego” podpatrującego codzienne życie obywatela (ot, taki ówczesny Big Brother, co akurat nie dziwi mnie w systemie totalitarnym). Dopiero później analitycy filmowi podsumowali brak potrzeby straszenia w polskim filmie. Po prostu ostatnie pół wieku naszej historii dostarczyło Polakom tyle grozy, że nie potrzebowaliśmy już powiększać sumy naszych strachów. Jak zgrabnie politycznie podsumował to jeden z krytyków, „w końcu wampiry wyssały z nas najmniej krwi”.
Co więc sprawiło, że jednak pojedynczym filmom udało się przedrzeć przez grube sito komunistycznej cenzury? Z pewnością pojawiające się okresy, gdy rząd łaskawie uznawał, że zmęczony walką klas obywatel zasługuje na kinową rozrywkę. Tak więc na pewien okres kino pozbywało się swojej „misyjności” i mogło zająć się tym, co Scoobie-Doo (nie)lubi najbardziej.

Polskie filmy kanadyjskie, czyli
kochane dewizy ślijcie podli kapitaliści

Lokis, kadr z filmu. Źródło: filmyprl.pl
Tak więc zaczęły się pierwsze polskie próby z horrorem. Telewizja Polska rozpoczęła cykl „Opowieści niezwykłe” i „Opowieści niesamowite”. Filmy powstałe w tych seriach czasami określane są obecnie pojęciem „filmów kanadyjskich”, bo rzekomo miały zostać sprzedane telewizji kanadyjskiej (z pewnością za, jakże wartościowe w Polsce, dolary). Czy telewizja kanadyjska wiedziała o próbach wciśnięcia tych filmów - dziś nie wiadomo, choć wszystko wskazuje raczej o tym, że nie byli tego faktu świadomi.  Jednak już same chęci polskich twórców znacząco wpłynęły na ich ostateczną formę: krótki, stały czas trwania (pół godziny okrojone o czas na reklamy) czy nagranie na kolorowej kliszy (ewenement w czarnobiałej ówcześnie telewizji polskiej). To właśnie w tej serii powstał pierwszy polski film wampiryczny – Upiór.
Kolejny był Lokis (Strzeż się ciąży, Lokis krąży), i twórczość Żuławskiego, jak chociażby Diabeł. To dzięki odpowiedniemu podejściu za czasów komuny można było pokazać polskie zrywy narodowe przeciw rosyjskiemu najeźdźcy. Przykładem jest chociażby Diabeł, który (jak chyba każdy jego film) promieniuje mrocznym złem i ohydą godną horroru typu gore. Wielkie zrywy narodowe stanowią tu jedynie tło dla ukazania szaleństwa świata pogrążonego w apokalipsie.

Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu

Plakat filmu "Lubię nietoperze"
Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu. Tytuł wprowadził mnie w błąd. Wiadomo, że jest zapotrzebowanie na seks” - te słowa pewnego kaprala podsumowującego premierę Wilczycy doskonale określają kolejną falę polskiego horroryzmu. Po raz kolejny trzeba przyznać, że polskie horrory były straszne – jednak nie poprzez strachy w nich zawarte, a poprzez swój poziom. (Nie w pełni)Straszne historyjki były jedynie pretekstem do ukazania lekkiej (w obecnych kryteriach) erotyki na ekranie, błyśnięcia nagą piersią na ekranie. Jeśli pamiętacie Seksmisję czy KingSize (i wiecie, jak wielką rolę ma w niej postać Kasi Figury i scena z jej wielką pupą) to macie ledwie namiastkę tego, co działo się w horrorach. Ten okres to sławetna Wilczyca i Widziadło. Przeciwstawieniem się tej fali miał być pierwszy polski horror feministyczny, jednak o poziomie feministyczności tego filmu przekonać się możemy już po plakacie. Jak sami widzicie, za oglądaniem horrorów tego okresu stały zawsze dwa duże argumenty... koniec końców, Lubię Nietoperze stało się ewenementem raczej z powodu bycia pierwszym pełnometrażowym horrorem z podtekstami psychologicznymi. Trzeba przyznać, że wizja pozbycia się problemu wampiryzmu w momencie utraty dziewictwa trąci tandetnym Freudem i Jungiem.
Kadr z filmu Klątwa Doliny Węży
Potem było Medium, jak podkreślał autor prezentacji, „jedyny dobry polski humor” i film, który złotymi zgłoskami na trwałe już chyba zapisał się w historii polskiej kinematografii. Film, który samemu udało mi się obejrzeć w kinie, mimo iż brakowało mi jeszcze trochę do wymaganych12 lat (i wtedy nastraszył mnie tak bardzo, że przyznałem, że nie powinni na niego wpuszczać tych co nie mają 12 lat). Film tak strasznie kiepski, że od niego nagrodę za najgorszy film nazwano Złotymi Wężami – tak, tak, mówię oczywiście o „Klątwie Doliny Węży”. Gdy na prelekcji przypomniałem sobie kawałek filmu, to aż mną przejęła groza, że można było zrobić tak kiepski film...
PRL-owski pochód grozy zamknął Powrót Wilczycy – jeden z nielicznych w tamtym okresie sequeli...

„Jak Pani stwierdziła na sobie, jest Pani tak przerażona filmem, że aż strach. I teraz jak Pani wyjdzie Pani na ulicę, to poczuje się Pani szczęśliwa. Czy czuje się już Pani choć trochę szczęśliwsiejsza? 
Aaaaa... WAMPIRYYYY!!!”
Julian Antonisz,Film grozy