Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław konwentowo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław konwentowo. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 października 2013

RPG-owy artefakt: x9 do leczenia

Artefakty... +10 do siły, +3 do obrażeń, -5 do opóźnienia... zna je chyba każdy rpg-owiec. Zwłaszcza początkujący ich pożąda, gdy przeglądając podręcznik zajrzy na strony ze sprzętem dla zaawansowanych graczy. I choć sam zadaje ledwo 2-3 obrażenia, jak już cudem uda mu się trafić, to taki mieczyk +10 do obrażeń – ech, marzenie, może i trudno trafić, ale jak już się uda, to ten paskudny królik leży na ziemi, a nie ciągle obgryza ci piętę :)
Jednak z czasem, gdy Twa postać nabiera doświadczenia, to i sięga po coraz silniejsze artefakty, po coraz większe bronie... i choć z czasem sięga nawet po ten miecz +10, to nie patrzy już na niego z taką głupią, młodzieńczą nadzieją... bo czymże jest to +10 do obrażeń, skoro z samej swojej siły i wagi miecza zadajesz ich już 30-35? To już nie x5, x10 – to już ledwo ułamek twojej normalnej mocy... I choć lepszy taki mieczyk niż zwykły, to jednak nie spoglądasz już z takim rozrzewnieniem na tą magię. Zresztą, kto poluje na smoki, ten wie – że z czasem, ważniejsza jest nie siła oręża, ale pomysł, idea, spryt, chytry plan jak zaciukać bestię zanim nas spali – a kwestia sprzętu staje się już drugoplanowa.
Ale wyobraźcie sobie taki sprzęt, który rozwija się wraz z waszą postacią. Niech będzie patelnia – bo przecież biedny kleryk nie kupi sobie porządnego miecza wartego pół wsi. A patelnią też można kogoś dobrze zdzielić po łbie, chyba nawet lepiej niż wałkiem do ciasta. No więc mamy patelnię, i malujemy na niej jakiegoś maziaja... i niech ten maziaj wzmacnia siłę leczenia tego kleryka 9-krotnie. No, leczył jedną, leciutką ranę, no, może 2 obrażenia za jednym czarem – to teraz ma 10. +9 do leczenia, to niby nie jakaś rewelacja, ale już można wyleczyć umierającego adepta machania mieczem, i to nawet takiego wysportowanego. I wyobraź sobie, że wraz z rozwojem twojej postaci moc tej patelni wzrasta – bo skoro ty leczysz już nie 2, ale nawet 4, 6, 8 obrażeń, a twoja patelnia wzmacnia to 9x – to już masz nawet +64. A to już jest coś... i dalej rośnie wraz z twoimi umiejętnościami.

I powiecie: ale skąd taką patelnię wziąć? Za iloma lasami, za iloma górami, za jaskinią jakiego smoka mogę taką znaleźć? A ja wam powiem, że nie za lasami, nie za górami, i choć smoków trochę po drodze spotkacie – to wszystkie już niegroźne, skamieniałe. Bo jest taki dom, co topierwszą apteką we Wrocławiu był, i tam taka patelnia wisi. No dobrze, tak naprawdę kadzielnica – ale czymże innym jest taka kadzielnica jak nie patelnią z przykrywką? I w tej właśnie przykrywce wyryta jest magiczna roślina. Dziewięćsił, wielu magom znany eukariont sprawia, że wszystko co przez niego przechodzi, staje się 9x silniejsze. Tak więc, jak i opowiadałem, x9 do leczenia. I choć forma kadzielnicy trochę ogranicza możliwość jej wykorzystania (bo przecież tylko ziółka i mikstury możesz w nich rozlać, niematerialnego czaru w nią nie wlejesz), to przecież z takiego wykorzystania wynika dodatkowa moc. Albowiem gdy tradycyjnie jakiej mikstury czy ziela zażywasz, to tylko na ciebie działa jego siła. Jednak gdy rozlejesz miksturę w kadzielnicy, gdy podpalisz leczące zioła wewnątrz trybularza – to magiczny aromat roznosi się wokół, wśród wszystkich twoich sprzymierzeńców... Wot, taka obszarówka :) Więc cóż z tego, że takową miksturę trudniej sporządzić, niż czar jaki na bieżąco wyrychtować – skoro tych mikstur dużo mniej musisz przygotować, więc to nie taka straszna robota.

Ech, gdyby jeszcze ten artefakt dało się przenieść do jakiej gry... na razie możecie jedynie go oglądać w świecie rzeczywistym, w Muzeum Farmacji, ale cóż, gdy któremu z Was się uda, to może i mnie zdarzy się potrzeba uleczenia?

Niniejszym tekstem, chciałbym was oczywiście gdzieś zaprosić. Początkowo chciałem Was zapraszać na Wrocławski Dzień Grania w RPG. Jednak tym razem ludzie z Wielosferu stwierdzili, że nie będą się ograniczać do jednego rpg-owego dnia. Dlatego wraz z nimi, chciałbym zaprosić wszystkich czytelników bloga na Tydzień Wyobraźni 2013. Oczywiście, sobotni Dzień Grania w RPG jest jego częścią, ale oprócz niego czekają na Was także: spotkanie planszówkowe (niedziela), warsztaty postaci (wtorek), i żeby na pewno nie zabrakło wam RPGów - spotkanie RPG: Armageddon. Myślę, że każdego zadowoli taki tydzień. Więcej informacji o Tygodniu Wyobraźni na stronie Wielosferu.

piątek, 11 października 2013

Epicko, czyli kręcimy trailer Teomachii

Co było przyczyną tego wypadku? Sam nie wiem. Ot, przed plenerem poszedłem sprawdzić jedno z miejsc, okolice kamiennej baszty obronnej. Miejsce ciekawe, oczyma wyobraźni już rozstawiałem poszczególnych wojów na miejscach, gdy sponad głowy usłyszałem rumor, jakby lecących kamieni. Na swoje szczęście nie zdążyłem podnieść głowy do góry – pierwszy z kamulców uderzył mnie w plecy, dzięki czemu upadłem tak fortunnie, że żaden kolejny nie roztrzaskał głowy. Uderzenie było jednak tak silne, że od razu straciłem przytomność...

<trzask>

Czuję się jakoś tak dziwnie. Nie pamiętam przeszłości, nie wiem, gdzie jestem ani jaki mamy dzień. Oczyma widzę scenę pożegnania jakiegoś wieśniaka z płaczącą matką, a równocześnie czuję się jakbym to ja nim był. Ostre szarpnięcie w lewym barku w momencie, kiedy żołnierz łapie chłopa za ramię daje mi wyraźnie do zrozumienia, że to ja, wyszedłem z siebie i stoję obok. Gdzieś za mną nerwowo łopocze skrzydłami kura, trzymana nie wiadomo po co przez siostrę...

<trzask>

… skulony siedzę w krzakach. Oby mnie nie usłyszeli, choć idąc sami robią tyle hałasu, że raczej mi to nie grozi. A już przechodząc przez strumień narobili tyle hałasu, że aż dziwne, że nikt w obozie ich nie usłyszał. W ogóle, zapuścili się tak daleko na obcy teren, i w ogóle nie przejmują się, że ktoś ich może zauważyć? Więc muszę pędzić czym prędzej do obozu, żeby poinformować o wrogu, aby jak najszybciej ktoś ich pogonił...

<trzask>

… Ubita polna droga, po której pewnym krokiem schodzi dwóch wojaków, eskortujących nie stawiającego już oporu rekruta. Już pogodził się z tym, że nawet jeśli wyjdzie cało z wszystkich wojen, to całą swą młodość zmarnuje w wojsku...

<trzask>

… rozsypujące się buty od dawna już uwierają w stopy, niemrawo podnoszone nogi ledwo unoszą się nad ziemię z każdym krokiem. Żeby chociaż chwila odpoczynku, a nie, katorżnik zdzieli cię przez łeb obuchem. I jak tu iść, gdy sił nie ma? Mijamy jakąś pieczarę, doskonałą na nocleg, zwłaszcza że już pora. Ale nie idziemy dalej, i znów dostaję w łeb metalową rękawicą?
  • Ale za co, panie sierżancie, przecież trzymam tempo?
Ech, dobrze że nie sugerowałem odpoczynku w tej jamie, to dopiero by mi się dostało. Jednak po uderzeniu zaczyna mi się kręcić w głowie, zataczam się, upadam... o dziwo, teraz nie spada na mnie żaden cios. Wręcz odwrotnie, ten drugi pomaga mi się podnieść, i choć trochę brutalnie, to odrzuca mnie z drogi na bok, tak, jakby miał zamiar zrobić tu postój. Bezwładnie lecę na pysk w błoto, i nawet nie mam siły się podnieść czy chociaż unieść twarz. Kątem oka dostrzegam, że żołnierze pokazują sobie coś na migi, a potem skradają się do pieczary. Za chwilę wybiega z niej jakiś chłop w równie obszarpanych ciuchach jak moje, a za nim goniący go moi oprawcy. Żeby udało im się go złapać, to może wszystkie razy na nas dwóch będą rozdzielać...

<trzask>

Dwóch zbrojnych stoi na prowizorycznym murku z rzuconych byle jak kamieni. Moi pokazują coś tym dwóm, a oni się rozstępują, aby zrobić nam przejście. Nawet pomagają nam wejść na tą kamienną palisadę, z której roztaczam się niesamowity widok na ogromne obozowisko. A w nim typowa wrzawa wojenna: wielu trenuje walki na miecze, gdzieś młoda matka siedzi z krzyczącym z radości dzieckiem, niektórzy przenoszą jakieś ciężkie skrzynie, inni akurat próbują ubrać na siebie stalowe zbroje. A tam z boku – ło jejku, co to za wielkolud? Jakiś kowal w swym skórzanym fartuchu musiał wejść na drewniane schodki, żeby móc poprawić mu hełm. Ale co on robi, przecież on mu zaraz kark przetrąci, jak mu tak głowę będzie wyginał!!! Zresztą – zaraz odrywa mu całą tą głowę od ciała, tylko... tylko że jakoś krew mu z tego nie leci? Coś pogrzebał metalowym sztychem we wnętrzu tej głowy i... i zakłada mu ją z powrotem na kark, a potwór nagle rozpościera swe barki, prostuje się... dopiero teraz widać, jaki on wielki, ze dwóch ludzi wzrostu ma. A więc prawdą jest, co powiadali, że w naszym wojsku jakiego mechanicznego potwora stworzyli, coby z nieumarłymi walczyć. To czego się tu bać, on przecież wszystkich rozniesie...



<trzask>

Dziwne, co ta młódka wyrabia? Dziewoja niezła, na szlachciankę nie wygląda, ale strach podejść – przecie to w czerwonych barwach chodzi, wróg znaczy. No patrzajcie na nią, nie dość, że z koniem gada, to jeszcze mu salutuje i generałem nazywa. Chociaż fakt, ten salut jakiś taki fikuśny, jakby z przekory zrobiony, a zaraz mu język pokazuje...

<trzask>

A więc to Licz ich powołał do walki. Teraz stoi przed swą armią ożywieńców i nawołuje do walki. Ognista to przemowa, w której każdemu mięso ludzkie obiecano, a każdy żwawo wymachuje swym orężem. Każdy z nich wydaje z siebie radosne wrzaski, i choć mowa nie nasza i słów nie da się żadnych wyłapać, to po ich zachowaniu widać, że każdy się cieszy na tą ucztę z ludziny.

<trzask>

Nietypowy to żołnierz walczy z Liczem. Tak jak większość ciężkozbrojnych wyraźnie ma potężne ciała, tak ten masą nie grzeszy – za to wzrostu jest godnego. Jednak takie ciało nie idzie w parze z siłą – i choć zbroja tłumi każde uderzenie Licza, to widać, że ten wojownik raczej nie ma szansy walczyć przeciwko ciężkiemu mieczowi pana nieumarłych...


<trzask>

Choć Licz dosyć mocno macha swym ciężkim mieczem, to ciągle nie może uderzyć żwawego młodzieńca w luźnej białej koszuli. Z pewnością wystarczyłby jeden celny cios, by powalić wieśniaka – ale najpierw trzeba go trafić. A ten raczej żwawo odskakuje przed każdym uderzeniem, kręci się wokół, piruety odstawia – i choć te jego sztylety ledwie są w stanie się przebić przez skórzaną zbroję Licza, to każda z tanecznych figur kończy się trafieniem. A z każdym uderzeniem, od Licza odpada kawałek gnijącego ciała. Ile jeszcze razy musi uderzyć, zanim ciało Licza straci swą integralność?

<trzask>

Wszelki duch Boga chwali, toż to diabeł nad wieczorem pędzi, jeszcze zanim słońce zaszło. Zaraz jednak jego ciało przeszywa strzała. Na chwilę zgubił krok, potknął się, jednak wciąż biegnie dalej. Oglądam się w kierunku, z którego przyszła strzała – to skryte w mroku brzóz leśne elfy mierzą do niego z łuków. Nacięcie cięciwy, puszczenie, świst – kolejne dwie strzały trafiają w ciało diabła. Choć nie upada, to siły już nie ma, by biec. I choć już dużo wolniej, ledwo stawiając kroki, wciąż brnie przed siebie. Zdeterminowana twarz mówi swym grymasem tylko jedno: ZABIĆ WROGA!!! Za chwilę kolejne strzały trafią w jego ciało, aż wreszcie upada.

<trzask>
Co się dzieje, czemu mnie wszystko tak boli? Gdzie ja jestem, czemu wokół same kamienie, z każdej strony, także nade mną? Poprzez koszmarny ból powraca świadomość, wracają zmysły, zza warstwy kamieni słyszę jakieś stłumione odgłosy. Aha, chyba cała baszta się na mnie zwaliła, dobrze że żyję. Na szczęście poza tym, który mnie uderzył, reszta raczej zaklinowała się jeden na drugim, tworząc nade mną ochronną kopułę. Drę się w niebogłosy, za chwilę słyszę stłumione wołania:
  • Tam chyba ktoś jest pod tym zwalonym wapiennikiem!!

A więc to wapiennik, a nie baszta? A cóż to za różnica, wapiennik czy baszta, musiało się to na mnie zwalić? Na szczęście chyba mnie usłyszeli, słyszę tupot biegnących stóp, za chwilę też słyszę, jak odwalają poszczególne głazy. A więc jestem uratowany. Gdy wreszcie mnie odkopują, widzę, że powoli już zmierzcha. Na szczęście to znajome twarze, wciąż jeszcze przebrane w stroje – a więc to wciąż jeszcze niedziela, a oni wciąż kręcą ten film – trailer do Teomachii. Stroje naprawdę świetne, charakteryzacja też – a mnie to wszystko ominęło. Zamroczony umysł jedynie stworzył jakieś rozmyte wizje tego, czego się dziś spodziewałem... gdy mnie wyciągają, ktoś zauważa leżący obok aparat. Na rozbitym szkle wyświetlacza widać jakieś zdjęcie... za chwilę się zmienia, i kolejne, kolejne, dokładnie tak samo, jak z opóźnieniem pokazują się w trybie seryjnego robienia zdjęć. I każde z nich takie samo, jak to co widziałem w swoich majakach. Więc co tu się dzisiaj stało???





poniedziałek, 9 września 2013

Szedariada - 20 lat później, i 20 dni później

„Konwent jakiego jeszcze nie było” to hasło, pod jakim promowane było przez pewien czas zbliżające się już fantasy expo. Jako iż jednak od pewnego czasu organizatorzy podkreślają że to nie będzie konwent, a targi, to nagle zwolniło się chwytne hasło, i pasowałoby mi w ten sposób podsumować szedariadę. Bo z pewnością konwent „wspominkowy” to jednak rzadkość wśród konwentów. 

Zabieranie się do tego tekstu nie szło mi lekko. Bo po lekkim spowolnieniu na blogu nagle w ciągu 3 dni mam 3 tematy do opisania, a ciągle pojawiają się kolejne. Bo wredny korpo-szef (jak korpo, to przecież nie może nie być wredny) każe siedzieć w pracy w ilościach niebezpiecznie zbliżających się do karoshi... i gdy nagle znalazł się czas, to wpadłem na genialny pomysł: co prawda tekst napiszemy od razu, ale żeby było klimatycznie, to opis „Szedariady – 20 lat później” trochę opóźnimy – żeby pojawił się w sieci 20 dni później. Jednak gdy wyciągnąłem kalendarz i zacząłem liczyć – to nagle się okazało, że to właśnie jest te 20 dni później. Więc może tekst podwójnych 20-tek był szedariadzie przeznaczony?

Piatek - szedariady początek


Ale zacznijmy od początku. Piątek – weekendu początek, a więc i Szedariady. Niby miejsce odbywania się konwentu znałem już z coolkonu, jednak tym razem postanowiłem rzucić wyzwanie komunikacji miejskiej Wrocławia, więc dojazd mógł okazać się trochę trudniejszy. Na szczęście już z przystanku dawało się słyszeć odgłosy walki lodowych olbrzymów z krasnoludami, czemu towarzyszyły odgłosy kości turlających się po ośnieżonych zboczach stromo pochylonych gór... słowem, trafiłem bez problemu. Ba, nawet przy akredytacjach pusto było. Tylko dzięki temu na wspominkową prelkę Jacka Inglota trafiłem na czas, mimo jakże późnego wyjścia z domu. I z pewnością pradawne opowieści o prehistorii wrocławskiej fantastyki byłyby ciekawe dla ludzi, którzy ich nie słyszeli – ja tam jednak miałem wrażenie, że słyszę powtórkę z zeszłorocznego bloku na Polconie... i tylko pewne historie jakoś z innymi bohaterami były rok wcześniej kojarzone. Cóż, niezbadane są ścieżki ludzkich umysłów i niepamięci, a ja miałem okazję przekonać się, jak mocno na nasze zapisy w podręcznikach historii wpływa skleroza bohaterów pradawnych powieści.
Po prelce czas zrobić rozeznanie w terenie, żeby już więcej się nie gubić. Bo chociaż mapka była przejrzysta, chociaż konwent nie był rozrzucony po jakimś wielkim terenie (w końcu tylko 2 piętra w jednym budynku), chociaż topografia budynku nie była skomplikowana, to I sala prelekcyjna dała mi takiego łupnia w jej szukaniu, że wolałem więcej nie ryzykować. Czytaliście pratchettowskiego Morta? Rumak śmierci stojący na szczycie wieży nie był przez nikogo zauważany, bo było to zbyt absurdalne aby ludzki umysł mógł to pojąć – i tak samo lokalizacja pierwszej salki do prelek była dokładnie tam, gdzie nie wpadłbym, że w ogóle może być salka :)

Co wyszło z rekonensansu? Ano odnalazłem rpg-owców, nie odnalazłem cosplayowców, zawieruszyłem się w retrogralni. I pomyśleć, że Giana Sisters tak kiepsko wyglądała? Wtedy, gdy w nią grałem wydawała mi się bogatsza graficznie. Czy to efekt upiększania przez nas wspomnień z przeszłości? Czy może obraz generowany przez commodorka lepiej sprawdzał się na klasycznym, kineskopowym ekranie a współczesne lcd-ki nie bardzo sobie z nim radzą? Z pewnością obydwa te czynniki wpływają na odbiór, jednak wciąż uważam, że mimo gorszej (choć czasem i tu moje zdania są podzielone) grafiki, pradawne klasyki w stylu wspomnianej Giany czy Rick Dangerous o wiele wyprzedzają współczesne produkcje. A może to tylko większy młodzieńczy zapał do grania? Któż to może ocenić.
Współczesna wersja magnetofonu / stacji dyskietek do Amigi
Ze zmian w retrogralni, z pewnością dawało się zauważyć zwiększoną gęstość zapisu na „dyskietkach”/”taśmach” - bo nagle kilkaset gier znajduje się na małym prostokącie wielkości kilku centymetrów, a nie kilku cali. Z pewnością zewnętrzna pamięć flash emulująca stację dyskietek jest niesamowitą wygodą, z drugiej jednak strony zwłaszcza na konwencie wspominkowym dostępny powinien być zestaw magnetofonu ze śrubokręcikiem – chociażby tylko dla psychopatów spod znaku „Jestę hardkorę”. Na szczęście chociaż czytnik kart flash do commodorka uroczo pomrukiwał/popiskiwał niczym rasowa stacja dyskietek 5,25” SD/DD marki commodore.


Autobusem przez mroczne miasto

A tu czas szybko ucieka. A na autobus nie wypada się spóźnić – zwłaszcza na TAKI autobus. Specjalny autobus, ze specjalnymi biletami – i specjalną trasą poprzez meandry wrocławskich ulic i zakręty szedariadowej przeszłości. „Po prawej widzą państwo szkołę, w której odbyła się pierwsza szedariada, po lewej na wprost widzimy miejsce, w którym konwentowa bojówka postawiła silny odpór lokalnej mafii, z oczywistym udziałem strat w ludziach, zwłaszcza po stronie autochtonów”. Z pewnością taki przejazd potencjalnie miał moc sentymentalną – niestety, z braku nawet najprostszej szczekaczki i wielkości autobusu w niektórych miejscach nie słychać było ani opowiadań wspomnieniowych, ani opowiadań przewodnika. Tymczasem autobus sobie krążył wokół mego domu, miejsca, gdzie powstaje większość wpisów o Wrocławiu Fantastycznym, ba, w którymś momencie zajechaliśmy prawie pod dom Karen, wspaniałej cosplayerki... a wszystko po to, aby spóźnić się na pokaz specjalny wrocławskiej fontanny. No, nie popisał się Piotr Drzewiński, nie popisał, przewodnik turystyczny wycieczki: okazało się, że wynajęty bus nie może przejechać przez najpiękniejszy most Wrocławia, na stadion dojechaliśmy 15 minut przed włączeniem jego oświetlenia, na pokaz fontanny się spóźniliśmy, a większość trasy prowadziła przez nieoświetlone (czytaj: najmniej reprezentatywne nocą) ulice miasta. Myślę jednak (a wnioskuję także na podstawie opinii zwiedzających) nasze miasto zrobiło wrażenie na przyjezdnych, pokazując, że jest nie tylko fantastyczne, ale i piękne.

Szedariada - dzień drugi, czyli nagromadzenie atrakcji

Wnuku i jego prelekcja "w terenie"
Dzień drugi to ewidentnie dzień prelek. I pierwszej sali prelekcyjnej – tak, tej od konia niosącego Śmierć stojącego na szczycie wieży. Powiedziałbym, że jak tam wszedłem, to już nie wyszedłem – i prawie tak właśnie było. Tyle, że prowadzący świetną prezentację o średniowieczu Wnuku wpadł na jakże genialny pomysł, znany chyba każdemu jeszcze ze szkoły, by swoją „lekcję” zrobić na świeżym powietrzu. Niestety, na kolejną prelekcję ze względów technicznych musiałem się przenieść do jakże cywilizowanych pomieszczeń z rzutnikiem. Koniec końców rzutnik i tak nie zadziałał, prelkę można było równie dobrze w mniejszym gronie przeprowadzić z użyciem podręcznego netbooka, ale cóż... swoją drogą, mogłem sam wpaść na to, że na szedariadzie 20 lat temu nie było raczej komputerów, więc i ja nie powinienem z takich udogodnień korzystać :)
Spotkanie autorskie z Mają Lidią Kossakowską
Potem już były spotkania autorskie. Maja Kossakowska, Milena Wójtowicz – chociaż już nie pamiętam, o czym opowiadały, to pamiętam, że robiły to interesująco. Podobno niektórzy nie łączą talentu pisania i opowiadania – jednak z pewnością obydwie wspomniane pisarki są pod tym względem uniwersalne.
I gdy już wreszcie miałem zdradzić wspomnianą I salkę i udać się na prelkę o partyzantach RPG odbywającej się w innej salce – mój żołądek stanął w obronie wierności ideałom i wygonił mnie do pobliskiego grillbaru Galaktyka. I z pewnością nie wspominał bym o tym niegodnym uwagi incydencie, gdyby nie dyskusja z poprzedniego dnia na temat konwentowego cateringu. Że niby miało być tak pięknie, miało być tak cudnie... no, w przeciwieństwie do DF-ów obsługa wyrabiała się z tempem, jednak wolę gdy pierogi smakują jak pierogi. Zwłaszcza że w tym wypadku niezawodny leśnicki kebab-bar Dyktator raczej nie był pobliską opcją.

Korpo - przekleństwo czy dobrodziejstwo
w polskim zgniłym kapitaliźmie?

Tak to więc zamiast na partyzantów, trafiłem na prelekcję o złych korporacjach. Moim zdaniem, zły raczej był prelegent. Niby miało być nawiązanie do roku zajdlowskiego i jego twórczości: a w moich uszach wciąż obijały się słowa prelegenta „w swojej książce napisałem” (jakby ktoś miał wątpliwości, to oczywiście prelekcji nie prowadził sam Zajdel). Potem poziom poleciał niczym lawina z górki. Specjalista mówiący o korpo, który nigdy w takowym nie pracował, ale on przecież zna się najlepiej „bo on internety czytał”. No cóż, skoro miało być wspominkowo, to mi się przypomniała historia rodzinna, w której to wielce uczony ksiądz „wiedział jak wygląda życie w rodzinie bo on dużo książek w życiu czytał”. No cóż, niezbadane są wyroki boskie, i gdy niedużo później przyszło mu przyjść do naszego domu z kolędą, to na widok regałów z książkami uciekał niczym diabeł na widok wody święconej – a właściwie niczym diabeł na widok pękającej tamy assuańskiej zaraz po ogłoszeniu że całe jezioro Nassera wypełnione jest wodą święconą :) I choć w stosunku do swojego korpo wiele zarzutów bym miał, to wciąż będę się upierał że przy obecnej kulturze pracy w Polsce, to praktycznie wszystkie zachodnie korporacje nie-handlowe raczej podwyższają standard pracy w Polsce niż go obniżają. Ale ciężko to wytłumaczyć osobie, dla której praca to raczej nisko płatna ale bezpieczna praca nauczyciela i kto nigdy nie zaznał wycisku polskiego prywaciarza...
Chyba bunt przeciw jedynej słusznej idei dał mi siłę aby wreszcie trafić do innej salki. I myślę, że warto było posłuchać zarówno o historii, jak i przyszłości biblioteki Szedar. Ta na szczęście rysuje się kolorowiej, bo do pomocy doświadczeniu bibliotekarza, pana Henryka, powoli dołącza młodzieńcza energia nowej bibliotekarki, Pauliny, która z pewnością tchnie w bibliotekę nowego ducha. Byleby przy okazji pani chorąży nie wprowadziła tam też wojskowego dryla :)
A potem było już kolorowo, choć to właściwie inna impreza. Co prawda chciałem jeszcze odwiedzić blok o apokalipsie i w ten sposób przygotować się na ten moment, kiedy nad światem pęka tęcza a cały świat pokrywa koloro-aktywny opad. Ale jakoś tak zeszło „na korytarzach” (zwłaszcza, że wstydem byłoby nie skorzystać ze starego, zdezelowanego powielacza – zwłaszcza, gdy udało się odnaleźć kolejne fantastyczne opowiadanie o Wrocławiu. Teraz tylko czekać, kiedy spłonie willa na ul. Międzygórskiej – bo inaczej zdjęcia nie będą pasować do treści...

Wieczorku indyjskiego ciąg dalszy

A po burzy kolorów przyszło wrócić na konwent. Bo jakże to, skoro cosplayowców nie było, to jeszcze tribala odpuścić? Chociaż mój aparat swoje się już napatrzył, czasem swoim życiem ryzykując, to takiej atrakcji nie mógł sobie odpuścić – i ze swojej torby tak intensywnie za powrotem do szkoły nawoływał, że choćbym nie chciał, to nie potrafiłbym mu odmówić. A że ja też chciałem na kolorowy pokaz wrócić – więc po namiastce indyjskiego święta Holi miałem odmianę tańca indyjskiego. Tak, „wieczór indyjski” to zdecydowanie była największa atrakcja tamtego, urodzinowego dla mnie, weekendu...

Odgadywanie przeszłości zaostrza apetyt

Tymczasem gdy ja zachwycałem się nad wspaniałościami indyjskiego świata, niepostrzeżenie słońce skończyło swój obrót wokół nieboskłonu i zaczęło następny. Niekoniecznie dospani konwentowicze powoli zbierali się na grillbarowej ławeczce. Aleja dawnych sław powoli uzupełniała się także o tych, którym na starość na pełny konwent sił zbrakło, a jednak starych znajomych chcieli odwiedzić. A ci, którzy już drugi dzień męczyli swe umysły przypominaniem sobie starych historii – teraz rzucili swym mózgom kolejne wyzwania. Kim był ten człowiek, który dopiero co przyszedł? Jak wyglądał 20 lat temu? Coś tam w głowie świta – i nagle olśnienie: Czy to nie (tu wpisz imię dowolnego gracza, którego nie widziałeś od 20 lat)? Jedne zagadki były prostsze, nad innymi przyszło spędzić kilka minut – jednak w końcu udało się odświeżyć wszystkie stare twarze w pamięci. No i zaktualizować swoją „kartotekę” o wygląd współczesny dawnych współgraczy. 
Tymczasem z fantastycznej kuchni zaczął dobiegać jakże ponętny zapach. To Maja Lidia Kossakowska, jako największa (a w zasadzie chyba jedyna?) specjalistka od Grillbaru Galaktyka urzeczywistniała swoje wizje. I podobnie jak w książce, za kontuarem stanął wielki kucharz – Jarek Grzędowicz. I niech was nie zmyli jego sweetaśny fartuszek kuchenny z kotkami. Zaraz zaczęło się opowiadanie o kucharskim pogromie wśród tłumoczków. Bierzesz ich całe wiadro – i odrzucasz wszystkie, które nie przeżyły katuszy transportu. Potem poddajesz je skrajnym torturom – i znów selekcjonujesz te, które nie przeżyły. Obróbka mechaniczna – i wyrzucamy osobniki zbyt słabe, żeby to przeżyć. Potem próby nawracania patelnią i ogniem – i znów spora ich część odpada. Nawet co sprytniejsze osobniki próbujące oszukiwać, same już nie wiedzą co mają robić – ogłupiałe nie orientują się kiedy mają się otwierać, kiedy zamykać. A zafascynowany całym tym kulinarnym kunsztem obserwator, powoli zaczyna przestrzegać stojącego przed nim Pana Lodowego Ogrodu niczym sympatycznego, jowialnego kucharza z najlepszej restauracji w galaktyce – i tylko przypadkowy przechodzień potrafi dostrzec prawdziwe zagrożenie ostrzące sobie noże do zadania ostatniego ciosu.

I choć przed finałem nauk o znęcaniu się nad galaktycznymi tłumoczkami musiałem opuścić salę tortur zwaną kuchnią, to z pewnością jedną rzecz będę po wsze czasy: celem wydobycia zeznań ofiarę możemy nęcić, wędzić, opiekać, przypalać, itp. to jednego z nią zrobić nie możemy: GOTOWAĆ. Bo wtedy całe nasze starania idą na zmarnowanie...



*********************************************************************************

Podsumowując: z pewnością konwent wspominkowy nie jest typowym konwentem. I ciężko mi, konwentowiczowi od lat 2-ch, doceniać to, co osiągnęli starzy wyjadacze. Z pewnością pozwoliło mi choć trochę poczuć atmosferę konwentów sprzed 20 lat – jednak z drugiej strony, być może taki konwent powinien jednak pozostać wydarzeniem zamkniętym dla starej grupy wyjadaczy? Z pewnością brak zgrania objawił się w częściach przygotowywanych przeze mnie – a to się okazało, że sprzęt jest, ale nie do końca, a to coś co mgliście mi zostało przedstawione jako panel dyskusyjny nagle okazuje się prelką, którą muszę pilnie przygotować... mimo to, ostateczny bilans zysków i strat muszę zamknąć pozytywnie. Zwłaszcza w kwestii wiekowej. Po Polconie czułem się starcem, po słowach że skoro ktoś po 30-tce bawi się w fantastykę, pozostanie jej wierny po wsze czasy. Po reedycji szedariady raczej poczułem się jednak młodo: bo w grupie tych, co ciągle opowiadali „a w starych czasach to żeśmy takie rzeczy robili” ja wciąż czułem się jak ten, który dopiero za 20 lat będzie mógł mówić o tym, co się działo w starych czasach. I z pewnością wtedy będę potrzebował takiego konwentu jak Szedariada – wiele, wiele lat później.

wtorek, 23 lipca 2013

U Bilba na urodzinach

Chociaż to na końcu świata,
Jestem i się kłaniam w pas,
Bo, by Tolkiena myśl rozsławić,
Jest potrzebny niezły las.

ref. Hej! Hej! Usiądźcie w koło!
Hej! Niech popłynie śpiew!
Niech usłyszą lasy, góry,
Że dziś jest TolkFolku dzień!
Nifrodel, TolkPiosenka


Dawno, dawno temu (czyli przedwczoraj), w odległej krainie Piławie Górnej (dokładnie 67 kilometrów od Wrocławia), licznie zebrani przedstawiciele Śródziemia (w liczbie osób....)... (zza monitora słychać kilka głuchych uderzeń pałką o jakieś workowate ciało).
No dobra, przepraszam, troll jakiś się zabrał ze mną na stopa do domu, i uparcie stał mi nad klawiaturą co chwila próbując prostować tekst. Więc żeby nie było – fakt, niby tylko 67 kilometrów od Wrocławia, to jednak w miejscu tak odległym od cywilizacji, że dochodzi tam tylko jedna nitka utwardzonej drogi. Z pewnością i tą by zwinęli aby nie zeżarły jej pędzące na ucztę wygłodniałe orki, jednak sami wiecie jak to z polsko-urzędniczą opieszałością bywa – nie zdążą na czas, ale potem przecież wykażą że cel został osiągnięty, drogi asfaltowej nie ma (orki zeżarli)... słowem, sukces panie dziejku, sukces pełną parą!


To może jeszcze raz od początku:

Całkiem niedawno temu, w krainie tak odległej, że nawet drogi asfaltowe tam się powoli kończyły, wielki podróżnik i amator przygód Bilbo Baggins (tak, niziołku, miałem nie przeklinać – ale przecież piszemy o Bilbie Bagginsie, więc przekleństw „podróżnik” i „przygoda” trzeba użyć, przecież to „niedobry” hobbit był) postanowił urządzić imprezę urodzinową. I choć reszta współbratymców-hobbitów powinna być szczęśliwa, bo przecież huczne imprezowanie to to, co niziołki lubią najbardziej, to już perspektywa zamieszkania pod mroczną górą Mordoru już nie brzmiała tak pięknie. A jednak... gości było mnóstwo, więc i bez przedstawicieli Mordoru obyć by się nie mogło. Bo choć wróg wciąż pozostaje wrogiem, to przecież cóż byłaby to za potwarz nie zaprosić jednego z największych władców Śródziemia, cóż za potwarz z jego strony z kolei i do kolejnej wielkiej wojny powód doskonały, gdyby zaproszenia nie przyjął i chociaż przedstawicieli swoich nie wysłał. A żeby jednak nie kusić losu otwartym przejazdem przez ziemie Śródziemia (bo jeszcze by ktoś spuścił łomot pokojowej wyprawie Mordoru – w końcu wróg to wróg, oberwać musi), to Sauron zaprzągł swe orki do przekopania ogromnego tunelu pod górami i wyżynami, aż do lekko pagórkowatego Hobbitonu. I tak oto w sielskim i przepięknym krajobrazie wyrosła góra przeohydna, która już pewnie na wieki zostanie na pamiątkę tych urodzin.

5. A nocą na Wichrowym Czubie
Nazgule napadną nas szczerze.
Nazguli ja bardzo nie lubię,
Aragorn pochodnią ich spierze.

6. Król Nazgul jest na Pelennorze,
dziabniemy go od tyłu szpetnie;
gdy on wrzaśnie z bólu, to może
Księżniczka mu głowę obetnie.
Adiemus, Żale Szeloby

No dobrze, to skoro o gościach mowa – to któż zacny przyjechał i z jakich to przeodległych krain przybył? Oczywiście oprócz wspomnianego już Mordoru godnie reprezentowanego przez grupę radosnych Nazguli (a co, przecież na pokojowej imprezie byli, nie na misji wojennej), były też wojska Gondoru, okazji do zdobycia darmowego pokarmu nie omieszkała pominąć pajęczyca z Mrocznej Puszczy. Mnóstwo gości zacnych było, których teraz ciężko by wymieniać, z krain tak odległych jak i mało znanych komukolwiek w Śródziemiu jak leżąca za wysokimi górami Czechlandia czy oddzielona morzami i oceanami Irlandia, gdzie poza podróżą statkiem dostać się można tylko na grzbietach najtwardszych i najsilniejszych Orłów. I choć sam Obieżyświat przez niektórych złośliwie Łazikiem nazywany osobiście się nie stawił, to i bez przedstawiciela tego najważniejszego rodu ludzkiego się nie obyło. Tak więc na miejsce przybył i kronikarz Ivellios, który raporty swe z pewnością Obieżyświatowi spisywał.
Aaa, nawet Gollum się jakoś przypałętał. Choć nie wyglądał na zainteresowanego ani ucztą, ani balami – to jednak kronikarski obowiązek nakazuje i jego uwzględnić w swym zapisie, choć jeno tylko ryby na swój użytek w jeziorze próbował upolować.


Na urodzinach, czyli tańce, hulanki, swawole


U Bilba na urodzinach
Jest Nazgul, jest Eowina, 
Więc Comhlan tańczyć zaczyna, 
Do muzy Faunów i Strays. 
Tekst własny na podstawie tekstu
"U cioci na imieninach" (Szwagierkolaska)

A skoro urodziny, to oczywiście muzyka, śpiewy i tańce. Takoż i na miejscu spotkać można było najznamienitsze zespoły muzyczne, przy których swoje pląsy odstawiano. Ale i o tych mniej roztańczonych pomyślano, najznamienitszych tancerzy nakłaniając aby swymi umiejętnościami się podzieli i nawet tych o drewnianych nogach tańczyć nauczyli. Bo któż to widział, żeby na tak znamienitej imprezie nie wytańczyć się, nie wybalować. Tak więc przy skocznych nutach muzyków ze Straysu i Faunu hulanki odstawiali tancerze Comhlanu, a i wśród nich także pozostali goście.


1. Kiedy Pierścień dostaniesz i Nazgul cię ściga, 
Kiedy trolle cię złapią albo orków drużyna, 
Gdy Szeloba cię dorwie i jest bardzo źle, 
Tańcz z hobbitami i nie przejmuj się! 

ref. Tańcz, tańcz, tańcz z nami ty, 
Tańcz z hobbitami, by wióry szły. 
Wypij aż do dna za przygody złe,
Tańcz z hobbitami i nie przejmuj się. 
Maniaiel, Tańcowanie z hobbitami

Ech, jakże stroje piękne prezentowały niewiasty, pełne ozdób kolorowych i krętych linii. Jakże dumnie nosili się mężczyźni w swych zbrojach paradnych i strojach balowych, z przypiętymi pasami u boku. I choć bez drobnych utarczek się nie obyło (bo cóż to za impreza, po której nie ma kilku rozbitych głów?), to incydentów większych nie odnotowano. Aby jednak dopełnić kronikarskiego obowiązku poniżej zapisuję, że z bojowych zaczepek skwapliwie korzystali przedstawiciele Czechlandii, którzy głównie między sobą fechtunek ćwiczyli, sporadycznie jedynie przyuczając niziołkowatą ludność tubylczą . No i sowa chyba kilku osobom podpadła i na zbiorowe obicie zasłużyła, należy jednak podejrzewać, iż było to działanie celowe – wszak dopiero dzięki temu swego zimowego opierzenia się wreszcie pozbyła, mając nadzieję, że wreszcie wyrosną jej bardziej eleganckie piórka letnie.





Potem przyszła znowu grupa,
Z ogromnymi toporami.
Ostała się kości kupa,
Bo bawiły się z orkami.
A te bębny nadal dudnią,
Ależ one mnie wkurzają!
Cóż te orki znowu knują?
Może wreszcie gości mają?
Preciousss, Żale Balroga




Czarownik zawsze na czas



Choć zaraz pewnie ktoś oburzony rzeknie: Ale jak to tak, urodziny Bilba bez Gandalfa? Ależ skądże, Gandalf oczywiście był. Jednak do tej pory o tym nie wspominałem, bo skończyć opowieść przedwcześnie bym musiał. Wszak Gandalf przybył dopiero na samiuśki koniec imprezy, sierota jakaś nie rozumna kontekstu rzekła nawet, że Gandalf się spóźnił. Wszak jednak wszyscy wiemy, że czarodziej nigdy się nie spóźnia. Tak i Gandalf dokładnie na czas przyszedł, ani trochu za wcześnie na wypadek wszelaki, ani też nawet trochu za bardzo się spóźnił – dokładnie w swój czas utrafił. Bo gdy już muzycy ze zmęczenia wielkiego grać poprzestawali, gdy wesołym tancerzom sił już nie stawało, by bawić się dalej – wtedy właśnie na wielkiego Gandalfa przyszła pora. A wraz z Gandalfem smok wielki przybył, a z łusek jego światłość wielka tak biła, że oczy przymykać mocno trzeba było, a i aparat przed spaleniem matrycy od światłości owej ratować. A jednak bać się smoka nie trzeba było, bo poza światłością wielkiego żadnego zagrożenia nie robił, przez Gandalfa przecież wyczarowany. A gdy już smok już przygasł, to w powietrze poleciały rakiety wszelakie i inne fajerwerki, rozpryskując się tysiącem gwiazd na nocnym nieboskłonie.



























Do domu wracać pora


 A kiedy po naszej wyprawie
do domu w końcu wrócimy,
w "Kucyku" czas się nie dłuży,
gdy tę piosnkę przy piwie nucimy.
Adiemus, Żale Szeloby

Takoż i odbyła się uczta urodzinowa u Bagginsa Bilba, hobbickiego podróżnika i amatora przygód, jednak to jeszcze nie koniec opowieści. Wszak droga powrotna pozostała, a ta do najprostszych nie należała. O żarłocznych orkach wyjadających asfalt już wspominałem, jednak tragiczne efekty ich obżarstwa dopiero w drodze powrotnej poznałem. Tak więc drogi prostej nie było, jeno jakieś dróżki wąskie, wijące się zakosami niczym rzeka wśród gór, niczym wędrowiec trawersem zbyt stromą górę zdobywający. I żadne nowoczesne gpsy nie pomagały, a i na czary Gandalfa liczyć nie mogłem, bo ten w innym kierunku się udał, tak jeno sztuka kartografii według pradawnych papierowych map mi pozostała. Tak więc, niczym wędrowiec szukający bramy do swojej, wrocławskiej rzeczywistości magicznej, podróżowałem po nocy po drogach krętych. A nawierzchnia dróg tych nie mogła się zdecydować, czy to jeszcze do tej, czy może do tamtej rzeczywistości należy, tako więc i liczne dziury ciągle pod kołami wozu powstawały. Tako więc dnia następnego i głowa od tych wszelkich wybojów, wykrotów i wertepów bolała...


Kiedy my wrócić do dom, zaraz włączyć sieć
I w bezokolicznikach pisać to, co chcieć.
Z Tolk Folku sprawozdanie pisać właśnie tak,
Niech adminów trafić szlag!
Achika, Hymn TolkFolku 2005


!!!UWAGA!!! OGŁOSZENIE SPONSOROWANE PRZEZ MORDOR!!! UWAGA!!!
(redakcja nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treść ogłoszeń, a w szczególności za nakłanianie do przestępstwa, wszczynania wojen i zachowywania się w sposób niegodny hobbita)
Ten podły, zgniły hobbit znowu ukradł nam pierścień (aha, miałem nie mówić po mordorsku, tak oficjalnie znaczy się? To już się poprawiam - Sauron)
No więc, w trakcie uczty urodzinowej, jeden z naszych Nazguli zgubił niewielką, złotą obrączkę z dyskretnym grawerunkiem. Ma ona wielką wartość sentymentalną dla właściciela. Znalazca proszony jest o kontakt pod adresem: 
Barad-Dur 1
13-666 Mordor

Ach, gdybym ja miał pierścień taki,
poszłyby za mną wszystkie chłopaki, 
Sauronowi spalić chałupę. 
I tatę mógłbym kopnąć w dupę... 
Boromir blues, Boromir blues.
Adiemus, Boromir Blues

wtorek, 28 maja 2013

Baśniowe Dni Fantastyki

Pierwszy dzień Dni Fantastyki nie zaczął się dla mnie najlepiej. Dostanie się do niektórych salek graniczyło z cudem. Najpierw nie udało mi się wbić na prezentację o morderczych glutach i nazistach z wnętrza ziemi, potem równie ciężko było wbić się w zafascynowany psychopatami tłum. Co prawda gdzieś po drodze trafiła się prelekcja o jakże interesującym tytule „Moje zaklęcie nazywa się Colt Czterdzieści Pięć”, jednak okazała się ona zbiorem mało pasjonujących gadżecików, i chyba nawet sam autor nie miał wizji, dokąd miała ona zaprowadzić – no chyba że do określenia, że seriale typu CSI czy doktor House są serialami science-fiction pisanymi przez kretyna i pozbawionymi science-fiction. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że są to seriale trzymające się z dala od fantastyki, baaa, wręcz odwrotnie: starające się utrzymać tak blisko realizmu, jak tylko da się pozbyć tego realizmu wszelkich nud żmudnej, uciążliwej akcji i okroić go do spektakularnych akcji i sukcesów. 

Bo konwent zaczyna się spotkaniem autorskim

Tak więc, jak dla mnie Dni Fantastyki zaczęły się mocno po południu, a konkretniej prowadzonym spotkaniem autorskim z Andrzejem Ziemiańskim. Czy było udane, trudno mi obiektywnie ocenić, pozostawię to ocenie uczestników, zresztą za kilka dni znów na blogu powinna się pojawić pełna treść wywiadu. Na razie mogę tylko powiedzieć, że jak zwykle spotkanie przeciągnęło się poza wyznaczone ramy czasowe, na szczęście Mark Hodder okazał się pod tym względem tolerancyjnym autorem. 
Jak zwykle spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem i Anetą Jadowską okazało się opowiadaniem o wszystkim i o niczym za sprawą tego pierwszego. Więc chociaż muszę je opisać jako interesujące, trochę trudniej skupić mi się na jakichś większych szczegółach. 

Skąd się biorą fantastyczne potwory?

Warsztaty charakteryzatorskie miałem w planach zaliczyć tylko w połowie. Gala w organizacji Centrum Kultury Zamek to jak zwykle ciekawa gratka, jednak pomysłowość uczestników próbujących się przerobić w różne fantastyczne postacie była tak wysoka, że nie mogłem opuścić warsztatów w połowie i wolałem jednak zobaczyć finalne efekty pracy. A te trzeba przyznać, były fantastyczne o czym sami możecie się przekonać na zdjęciach. Podkreślić też trzeba, że w przeciwieństwie do warsztatów odbywających się na innych konwentach, tym razem nie był to pokaz w stylu: „Ja, Wielka Prowadząca, pokażę wam, maluczkim, jak zrobić jedną stylizację, którą sobie wymyśliłam duuużo, duuużo wcześniej i niech mi nikt nie wmawia, że ma lepsze pomysły niż Ja – nikt nie ma lepszych pomysłów niż Ja”. Tym razem, po krótkim wprowadzeniu na temat dostępnych środków wizażowych każdy mógł sam popróbować na sobie (lub na siedzącej obok osobie, która niespecjalnie mogła odmówić) jak uzyskać wymyślone przez siebie efekty. Karen prowadząca te warsztaty pozostawiła uczestnikom wolną rękę w kwestii metod i zamierzonych efektów, krytycznie jednak oglądając wyniki i podpowiadając, jak rozwiązać wychodzące w trakcie stylizacji problemy.



Oczywiście, po zażartej facebookowej dyskusji z Anetą Jadowską na temat jej twórczości (i o tym, co sprawia, że podanie konkretnych nazw uliczek, często nie znanych czytelnikowi, mimo wszystko dodaje ciekawego konspektu finalnemu dziełu), zaproszony zresztą przez samą autorkę, nie mogłem odpuścić kolejnej atrakcji wieczoru: premiery książki „Wilczy trop”, która to za sprawą „grupy nacisku” (w skład której wchodziła także Aneta, gorąca orędowniczka dzieł Patricii Briggs) wreszcie pokazała się w sprzedaży w polskiej wersji językowej. Oczywiście, nie obyło się bez paru słów krytyki na temat zawartości okładek serwowanych nam od pewnego czasu przez Fabrykę, na szczęście polska edycja dzieł Patricii Briggs wydana została z oryginalnymi grafikami. 
W zasadzie tegoroczne Dni Fantastyki miały odbyć się w konwencji wiedźmiej i słowiańskiej, jednak przez prawie całą sobotę pojawiły się ledwie trzy prelekcje nawiązujące do naszych tradycji. Tak więc z ciężkim sumieniem odpuściłem sobie spektakl w wykonaniu Gwardii Gryfa aby udać się na prelekcję o demonologii słowiańskiej. I chociaż co rusz zza okien przebijała podniosła muzyka z amfiteatru, to nie żałowałem swego wyboru.
Bo chociaż patrząc na poziom zastosowanego sadyzmu Natalię Kokocińską i Dorotę Papierską powinno się jak najszybciej odizolować od społeczeństwa dla dobra ogółu, to poprowadzona z niesamowitym humorem prelekcja biła na głowę wszystko. Dlaczego odizolować? Bo jeszcze nie widziałem osoby, która by z pełną bezwzględnością wymordowała Światowidowi ducha winną pradawną słowiańską rodzinkę i jeszcze opowiadała o tym z radosną niewinnością. Oczywiście, jak w przypadku chyba każdego psychopaty słuchało się tego z fascynacją i wypiekami na twarzy a przekaz był tak przekonujący, że nawet biegli sądowi daliby się przekonać, że te ileś martwych ciał to faktycznie efekt działania wąpierzy, topielców i innych strzyg. Trzeba przyznać też, że prelekcja dosyć kompleksowo opisywała wierzenia naszych przodków. Tak więc gdy wracając do samochodu spotkałem jakiegoś demona w starej, porzuconej stodole, doskonale wiedziałem, że nie jest to żadne licho czy inna rusałka które zgubiło drogę powrotną do ukrytego w leśnickim parku rezerwatów dawnych słowiańskich stworzeń i należy ukręcić głowę temu potworowi. Do tej pory nie wiem, jakich ingrediencji dosypuje Karen do swoich środków kosmetycznych, najważniejsze jednak, że są one wyjątkowo skuteczne. Mimo iż nie specjalnie poddawałem się zabiegom charakteryzatorskim i raczej uczestniczyłem w roli widza, to nawet te minimalne resztki wizażu które zostały po jej warsztatach niosły w sobie śmiercionośną dla tego straszydła siłę, którego przecież nie potrafiłbym zabić gołymi rękami bez pomocy magicznego pudru. 

Bajanie czas zacząć

Za to w niedzielę w pełni udało się skoncentrować już na głównej tematyce tegorocznych Dni Fantastyki. Najpierw okazało się, że interesujący dla mnie panel dyskusyjny prowadzi zaprzyjaźniony napływowy zombiak, (tak, tak, ten sam który dostarczył grę Dead Island redaktorce 9kier, po czym próbował ją skonsumować). Co do samej dyskusji, zaczęło się „hitchcockowskim trzęsieniem ziemi”. Co było trzęsieniem ziemi? Opowieść Tomasza Kołodziejczaka o tym, jak w dzieciństwie okrutne i nie wychowawcze wydawały mu się bajki. No bo weźmy chociażby bajkę o Jasiu i Małgosi, w której to rodzice zapominając o rodzicielskim obowiązkach każą dzieciom iść do lasu na zatracenie, ale gdy już te dzieci wracają ze skrzynią pełną skarbów, to nagle rodzice przypominają sobie o miłości do swych dziatków. Wnioski z dyskusji nasuwały się same, myśli same układały się w słowa, iż fantasy to współczesna baśń która, podobnie jak współczesny zglobalizowany świat, jedynie wymieszana została z baśniami z innych terenów. Z tą tezą jednak wspomniany Kołodziejczak zgodzić się nie chciał, bo przecież pradawne baśnie miały wydźwięk moralizatorski, a fantasy pisana jest tylko dla rozrywki... kolejne punkty DF-ów miały mnie uświadomić, jak bardzo się mylił. 

Naga prawda o czerwonym kapturku

Początkowo Anna Brzezińska musiała sobie sama radzić
Reszta dnia zdominowała została przez Czerwonego Kapturka, Annę Brzezińską i po trosze Anetę Jadowską. Zaczęło się od panelu dyskusyjnego o baśniach braci Grimm, na którą oprócz niezawodnej Anny Brzezińskiej raczył jedynie przyjechać spóźniony Jakub Ćwiek. Tak jak Jakubowi da się jeszcze przebaczyć, zwłaszcza że jakieś problemy w ogóle miały sprawić, że w ogóle miał się w niedzielę nie pojawić na konwencie, tak pozostaje pytanie, gdzie zagubili się pozostali uczestnicy panelu dyskusyjnego? Dobrze, że chociaż Jakub zabrał ze sobą wspomnianą Anetę, która jako fanka urban fantasy też w kwestii pierwowzorów tego gatunku coś do powiedzenia miała. Podsumowując sam panel, to trzeba przyznać, że mimo zmniejszonego składu udało się nawiązać całkiem ciekawą dyskusję między autorami. A przy okazji miałem okazję porównać nowomodne podejście do wyszukiwania płytkich „wiedzowych gadżetów” z naukową metodyką Anny Brzezińskiej i dochodzę do wniosków, że chyba wolę naprawdę dogłębne poznanie tematu, które odkrywa najgłębiej skrywane tajemnice. Za to wciąż nie wiem, na ile straszna jest klątwa bycia „skończoną folklorystką”. 
... potem wsparli ją Kuba Ćwiek i Aneta Jadowska
Przedyskutowany już wątek baśni braci Grimm jako bazy do dobrego horroru został rozwinięty przez Annę Brzezińską w kolejnej dyskusji. I co się okazało? Że chociażbyście dostali najstraszniejszą, najbardziej zbliżoną do oryginału wersję książki tych niemieckich językoznawców, choćby wam się wydawało, że dostaliście nieugładzone wersje tych strasznych bajek zdecydowanie nie dla dzieci – wiedzcie, że się mylicie. Bo podania spisane przez braci Grimm, to już wersje ugładzone, a prawdziwe baśnie były o wiele bardziej okrutne. Wszelkie moralizatorstwo baśni to głównie efekt XIX-wiecznej „edycji korektorskiej”, która nadała im moralizatorski wydźwięk i obdarła ze wszystkich aspektów, które wtedy stanowiły tabu. Oryginalne baśnie pełne były krwi, nagości (która była czymś naturalnym w tamtym okresie) a nawet kanibalizmu i były równie okrutne, jak świat który otaczał wygłodzonego chłopa. Bajka „tatuś mnie zabił a mamusia zjadła” nie budziła żadnego zdumienia. Wbrew powszechnym opiniom (chociażby wspomnianego już Tomasza Kołodziejczaka), baśnie często służyły wyłącznie rozrywce i, o ile celem nie było naciągnięcie słuchacza na jakąś strawę przez wędrownego barda, były okazją do wzbogacenia nudy codziennej pracy o ciekawe historie. Ot, takie babskie ploty przy pracy, popularne przecież także w dzisiejszych czasach. I choć wielu się dziś oburzy, to oryginalny Czerwony Kapturek najpierw zjada ciało porąbanej przez wilka babci, potem wypija jej krew niczym wino (i nie ma tu chyba żadnego obrazoburczego nawiązania do religii katolickiej), po czym układa się nago obok wilka. Jeśli już ktoś koniecznie musi wyciągać morał z tej bajki, to ja widzę tylko jeden:

„Do lasu najlepiej idź nago. Przynajmniej wilk, który cię zje, nie zadławi się twoim ubraniem i nie zapaskudzi wymiocinami całego lasu. Chociaż tobie to bez różnicy, a nikt inny też raczej nie zauważy, to jakoś dziwnie to wygląda, gdy w środku zimy las zakwita kolorami tęczy niczym jakiś paw”. 



Uważacie te wnioski za porąbane? To posłuchalibyście, do jakich wniosków dochodzili analizujący te bajki psychopaci (tfu, tfu, psychologowie znaczy się), którzy ze swoimi komediowymi tekstami nawiązującymi do seksu chyba mieli zamiar stać się literackim pierwowzorem Woody'ego Allena.

Radziecka droga w kosmos

Prelekcja kontrolowana, prelekcja kontrolowana
Po prelekcji o czerwonym kapturku jakoś trzeba było wrócić do świata rzeczywistego. No a skoro dziewczynka była gwiazdą (i to nie tylko disneyowską), a kapturek był czerwony, to cóż innego może lepiej przywrócić do świata nowoczesnego niż prelekcja o czerwonej gwieździe, czyli futurystycznych wizjach filmowych dawnego Związku Radzieckiego? Po raz kolejny Przemek Dudziński pokazał, że na kinematografii epoki dawnego PRL-u (nawet tej geograficznie lekko odbiegającej od PRL-u) zna się jak chyba nikt inny i potrafi o tym tak opowiedzieć, że potem same filmy nie potrafią udźwignąć stawianych im wyznań i być równie pasjonujące co prelekcja. I nie pomagają tu bogate jak na ówczesne czasy efekty specjalne, zbudowane z wielkim realizmem ogromne scenerie filmowe czy stworzone z patosem wizje przyszłej komunistycznej utopii... chociażby nadmiernie realistyczne oddanie skomplikowanych procedur startowych filmowanych dosłownie „w czasie rzeczywistym” raczej nie sprzyja współczesnemu widzowi przyzwyczajonemu do brawurowych akcji Jamesa Bonda, choć z pewnością jest interesującą ciekawostką. I choć z pewnością wyszukam kilku fragmentów tych filmów na Youtube, to podsumowując prelekcję posłużę się hasłem, które kiedyś użyto do promocji innej prelekcji Przemka: Nie musisz oglądać wszystkich horrorów PRL-u, on już obejrzał je za ciebie. 

Konwentowy chaos głodomorów

Tyle o programowych atrakcjach. Wspominając o DF-ach, powiedzieć trzeba o ogromie prac organizacyjnych, jakie z pewnością włożyli pracownicy CK Zamek ściągając aż tylu uczestników. Dzięki sprzyjającym warunkom pogodowym przez większość czasu udawało się utrzymywać stoiska na zewnątrz zamku, dzięki czemu wąskie korytarze zamku nie okazywały się nadmiernie wąskim gardłem. Ilość biegających wokół gżdaczy pozwalała ogarniać sprawy bieżące. Oczywiście byli też „cosplayowcy”. Mówię tu zarówno o starwarsowcach którzy zdają się wymieniać swoimi strojami aby zapewnić stały poziom atrakcji przy każdej okazji, jak i o cosplayowcach mniej zorganizowanych w stowarzyszeniach i prezentujących co rusz nowe stroje na kolejnych konwentach. 
Żarcie? Już leci...
Z rzeczy ogólnie nieudanych, wymienić należy jedynie nieudolną obsługę cateringową. Tak jak jestem w stanie zrozumieć, że kaszanka czy inna kiełbaska została dopiero wrzucona na ruszt i musi się jeszcze podsmażyć, tak zupełnie nie zrozumiały był dla mnie rozgardiasz organizacyjny osób obsługujących stanowisko, brak kontroli nad tym, co jest akurat gotowe na grillu, kiepską komunikację między obsługą i „zawiechy” obsługujących równie częste, co w starym PC-cie z procesorem klasy 386SX obsługującym Windowsa 95. Na szczęście ten temat doskonale ogarniał pobliski kebab Dyktator, które było odwrotnością baru konwentowego. Naprawdę w szoku podziwiało się pracę tych ludzi, ich sposób ogarnięcia konwentowego chaosu głodomorów i sprawność obsługi, która mimo małej „kuchni” i 3 osób w niej zgromadzonych nie wchodziła. Pamiętacie ten fragment Pratchetta, gdy Śmierć pracowała w barze i wręcz natychmiastowo podawała zamówione potrawy? Obsłudze Dyktatora niewiele już brakowało w kwestii szybkości do tego ideału, za to Śmierć był jeden, a tu było ich troje.

Ooo, skończyło się, nie ma już więcej